Dlaczego Peru? Dlatego, że kocham niewyjaśnione historie
sprzed wieków i uwielbiam głowić się nad zagadkami tajemniczych cywilizacji.
Dlatego, że fascynująca kultura Inków, z ich enigmatycznymi zapisami kipu, z ich ofiarami na szczytach wulkanów, z ich
mistyczną ayhuaską, której osobiście się boję, ale lubię o niej czytać i
wreszcie od zawsze powodowała ciarki na
moich plecach, a fakt, że gdzieś w dżungli po dziś dzień mogą żyć (i zapewne
żyją) potomkowie, strażnicy Paititi (szerzej znanego, jako El Dorado)
elektryzuje mnie i rozbudza wyobraźnię. Dlatego wreszcie, że osobiście nie
wierzę też, że wszysto, co podaje się, jako dziecło Inków, faktycznie jest ich
dziełem i to chyba fascynuje mnie w tym wszystkim najbardziej.
Kto stworzył fundamenty budowli, na których wzrosło inkaskie
imperium? JAK stworzył to, co wzniesione być nie mogło za pomocą prymitywnych
narzędzi przedkolumbijskich cywilizacji? A może to, co głosi oficjalna nauka to
nie do końca prawda i metody, czy narzędzia, jakimi się posługiwali wcale nie
były aż tak proste, jak nam się wydaje? No bo... jak inaczej wytłumaczyć
30-metrowej szerokości doskonałe kamienne drogi kultury Moche (na północy
kraju), albo perfekcyjną obróbkę kamienia, kiedy do dyspozycji mamy tylko
narzędzia z miedzi, złota, albo srebra? I jeszcze..., nawiasem mówiąc, po co
ludziom sprzed kilkuset lat ulice szerokością przewyższające współczesne
autostrady?
Ujmijmy ściśle to, czego niemal żadne z peruwiańskich muzeów
nie mówi wprost: Inkowie NIE mieli żelaza. Jedyne, czym dysponowali, to to,
czego na całym Starym Świecie tak bardzo brakowało: metale szlachetne. To, co
mogłoby uczynić ludy Ameryki najpotężniejszymi i najbogatszymi w epoce
renesansu, paradoksalnie przyczyniło się do ich sromotnego upadku właśnie z
powodu braku czegoś tak pospolitego, jak żelazo.
Oczywiście, pomijając kwestie wierzeń i zabobonów związanych
z legendą powrotu Wirakoczy. Bo, na upartego, nawet bez uzbrojenia równego
Hiszpanom, mająć do dyspozycji dżunglę, góry tak wysokie, jak Andy i znajomość
terenu, Inkowie mieli szanse się obronić, albo przynajmniej wydłużyć czas
swojej egzystencji. Nawiasem mówiąc, sprawdziliśmy na sobie – skoro my ledwo
ruszaliśmy się na wysokości 4 tysięcy metrów, jak przy tak rozrzedzonym
powietrzu mieliby to efektywnie robić opancerzeni żołnierze z Europy, którzy na
takiej wysokości nigdy wcześniej nie byli?
Mimo braku żelaza, czy jakichkolwiek innych narzędzi (nie
wspominając już o technologii, bo przecież – jaką technologię mogli mieć ludzie
(w dżungli!) około XV wieku?) na terenie dawnego imperium wzniesiono wiele
budowli, które ewidentnie odstają swoim kunsztem od możliwości średniowiecznych
rzemieślników. Fizyka zaś przeczy możliwości obróbki kamieni, w których je
zbudowano przy pomocy tak prymitywnych przyrządów, jak miedziane noże i
kamienne młotki. Co więcej, nawet przy wykorzystaniu dzisiejszych możliwości,
niektóre ze znalezisk okazują się trudne do odtworzenia.
Nieopodal Cusco, w Świętej Dolinie Urubamby znaleźć można
wiele przesłanek świadczących o tym, że monumentalne i wspaniałe budynki mogły
być kiedyś obserwatorami czegoś, czego my dziś
możemy się jedynie domyślać, albo o tym spekulować.
Sacsayhuaman –
Ogromna twierdza rozciągająca się nad Cusco, otoczona murem
długim na 540 metrów, a wysokim na 3. Jej część rozebrali jeszcze
konkwistadorzy ze swoimi żołnierzami, aby pozyskać materiały do budowy domów w
mieście, ale nawet mimo tego ciągle zdumiewa swym rozmachem.
Uwagę zwracają przede wszystkim wielkie kamienne bloki, z
których zbudowano mur otaczający warownię. Ważą one od kilku do nawet
kilkudziesięciu ton (a największy głaz ma wymiary 9x5x4 m i waży aż 360 ton!) a
połączone są ze sobą tak ściśle, że pomiędzy nie nie da się wcisnąć nawet
ostrza cienkiego noża. Zupełnie, jakby ktoś przed wkomponowaniem ich w ścianę
dociął je tak dokładnie, żeby pasowały jeden do drugiego idealnie. Wspominałam
może, że NIE użyto do tego żadnej zaprawy murarskiej? No właśnie...
„Doświadczenie
wykonane przez angielskich naukowców w sławnym Stonehenge wykazało, że do
przemieszczenia na rolkach kamiennego bloku o wadze jednej tony na lekko
wznoszącym się terenie potrzeba 16 ludzi. Nasz kamyczek waży około 300 ton, a
więc pomnóżmy 300 ton przez 16 ludzi i już wiemy, iż do jego transportu
należało zatrudnić 4800 ludzi. Jeśli ustawimy ich przy dziesięciu linach, to
każdą będzie ciągnąć 480 osób. Człowiek potrzebuje co najmniej 1.5 metra
przestrzeni operacyjnej, a więc długość liny wyniesie 720 metrów! W ten sposób
głaz jedynie zbliży się do muru! Kto przesunie go bliżej? 4800 ludzi pchających
głaz od tyłu nie zdoła oprzeć dłoni nawet na jego najdłuższym boku. [...] Jak
skoordynować pracę takiej masy ludzi? Przecież liny z włókien naturalnych mają
tendencję do wydłużani się pod obciążeniem. Gdyby kilkusetosobowy zespół
usiłował ciągnąć jedną linę, to ostatni w szeregu musiałby się przemieścić
dalej od pierwszego, zanim lina uzyskałaby maksymalne naprężenie. Każdorazowe
zaś zwolnienie napięcia zmuszałoby do ponownego niebagatelnego i
bezproduktywnego wysiłku. Synchronizacja takiej liczby ludzi jest mocno
wątpliwa.” J. Pałkiewicz, A. Kapłanek, El Dorado. Polowanie na legendę, Poznań
2005.
Kenko –
„zig zag” w języku
Quechua, czyli „pełen załomów”, „labirynt”. To owalna, monumentalna konstrukcja
pochodzenia naturalnego o przeznaczeniu sakralnym. Jedno z najświętszych miejsc
Inków. Z boku wygląda to to, jak kupa głazów rzuconych jak popadnie na sam
środek okrągłego placu, z góry jednak widać wyraźnie, że jest to całkiem
przemyślana konstrukcja, z wyrzeźbionymi
w skale schodkami, oraz zygzakowatymi rowkami, którymi do małych niecek spływać
miała krew ofiarnych zwierząt.
Wewnątrz znajduje się masywny kamienny ołtarz, a przed
budowlą monolit – falliczny głaz – symbol płodności (wedle legend – jeden z
trzech zamienionych w kamień synów Inti).
Tambomachay –
Konstrukcja znana dzięki Hiszpanom, jako „Łaźnia Inki”. Z
języka Quechua można wysnuć inne tłumaczenia: tampu: zajazd, mach’ay: jaskinia,
albo machay: pijaństwo.
Budowla składa się z licznych akweduktów, kanałów i
wodospadów, prowadząc w tej sposób wodę pomiędzy tarasami. Fontanny, które
wybudowano w tym miejscu działają do dziś. Zwróćcie uwagę na precyzę, z jaką
kamieniarze obrobili kamienie tworzące ścianę za nimi!
Ollantaytambo –
Potężna twierdza, bardzo trudna do zdobycia. Ostatnia z
obronionych przed Hiszpanami. Góruje nad miastem, rozciągając się na wzgórzu
rozległymi tarasami uprawnymi. Jeśli wespniemy się po niewygodnych, nieco zbyt
dużych schodkach na samą górę, trafimy do warowni i przyległej do niej części
świątynnej. Tak przynajmniej mówią przewodnicy i ustawiona tu również tabliczka
„Temple del Sol” (świątynia słońca). Inkaska. Być może. Tylko... jak ludzie nie
znający joła, wozu, ani narzędzi innych niż złote, srebrne czy miedziane,
przytargali tu granitowe megality o wysokośi 4 metrów? Jak zbudowali z nich
ściany? Jak sprawili, że prostokątne kamienie połączone zostały spoinami z
wąskich płyt idealnie wpasowanych w szczeliny? Dlaczego włożono tak wiele
wysiłku w transport i ewentualną obróbkę głazów, skoro do najbliższego
kamieniołomu aż 6 kilometrów w górzystym terenie, a narzędzi ciągle brak?
„Przed świątynią stoi
sześć takich kamiennych olbrzymów o wysokości czterech metrów, niewątpliwie
fragment jakiegoś muru. Jego konstrukcja różni się jednak odwszystkiego, co
dotychczas oglądałem w Peru. Zamiast dokładnie obrobionych wielobocznych
krawędzi, poszczególne prostopadłościenne elementy połąćzone są niezwykłymi
spoinami z wąskich płyt kamiennych wypełniających dokładnie szczelinę.
Najbardziej intryguje brak logicznego uzasadnienia dla wysiłku włożonego w
obrobienie i przetransportowanie megalitów. Skalny grzbiet jest nazbyt wąski,
by mieć jakieś strategiczne znaczenie.”
A jak wytłumaczyć sens ciosania megalitu z czerwonego
porfiru, który zobaczyć można na jednym z tarasów? 70-tonowy kamień wykuto tak,
że z dwóch boków wycięto w nim idealnie równe, prostokątne wnęki, tworząc coś
na kształt dwuteownika.
" Z punktu widzeia
techniki budowlanej nawet dzisiaj, gdy dysponujemy piłami mechanicznymi do
cięcia kamienia, diamentowymi tarczami szlifierskimi i takimi samymi wiertłami,
jest to działanie pozbawione sensu. Natomiast należy wątpić w zdrowy rozsądek
fachowca zabierającego się do takiego zadania za pomocą prostych narzędzi z
kamienia i miedzi.” Tamże.
A wypustki widoczne na wielu kamieniach? Zakładając chęć
wyciosania tego typu guzów, trzeba wziąć pod uwagę, że kamierzarz musiałby
najpierw usunąć wierzchnią warstwę twardego przecież materiału i pozostawić
jedynie mały fragment. W jakim celu? Ozdobnym? Czy tego typu ozdoba
usprawiedliwia wysiłek podobnego formatu? Funkcjonalnym? Jaką funkcję miałyby
pełnić, żeby zadano sobie tyle trudu? Niektórzy przewodnicy twierdzą, że
wypustki służyły, jako uchwyty do mocowania lin podczas transportu. Czy jednak
odstający na 10 cm wypustek o nachylonych, a nie prostopadłych wobec bloku
ścianach uytrzymałby grube konopne liny podczas dźwigania wielotonowego
ciężaru? Czemu w takim razie bloki wycięto w tak twardym materiale, zamiast
użyć łatwiejszych w obróbce skał osadowych?
***
Kiedy po raz pierwszy czytałam Drogę do El Dorado, 12 lat temu, opisy tych miejsc zadziałały na
moją wyobraźnię tak, że moim marzeniem stało się zobaczenie ich na własne oczy.
Stanąć oko w oko z nieodgadnionym mistycyzmem, z tajemnicą, wobc której można
tylko snuć wyobrażenia i domniemania. Może tak, jak ja zapragniecie je
odwiedzić i sami sprawdzić, która wersja wydarzeń przekonuje Was najbardziej?
Ja, zarówno podczas swoich studiów, podróży, jak i lektur
nauczyłam się już, że treść oficjalnych podręczników nie zawsze głosi
najprawdziwszą prawdę. W końcu, ilu z Was uczyło się o tym, że to Kolumb odkrył
Amerykę, a na pomysł sprowadzenia Krzyżaków do Polski wpadł Mazowiecki[i]?
A gdybym powiedziała, Że Przed Kolumbem byli Wikingowie? Ha! Przecież to akurat
wszyscy wiedzą (ale w szkołach chyba nadal o tym nie wspominają). Jak jednak
wytłumaczyć fenickie inskrypcje na budowlach w amazońskiej dżungli, albo
rzymskie amfory wykopywane w stanowiskach archeologicznych?
Oficjalna nauka zamyka oczy i sprawy nie komentuje, udając,
że jej w ogóle nie ma. Nie stawia się tu znaków zapytania, nie zostawia
otwartej furtki, bo przecież to, co mogłoby stanowić wyjaśnienie jednocześnie
przeczy wszystkim dotychczasowym ustaleniom. Przyznać, że któraś ze starych
cywilizacji dysponowała wiedzą i technologiami przewyższającymi nasze – byłoby świętokradztwem
wobec zaborczej polityki naukowej naszych czasów. Z kolei powiedzieć, że któreś
z plemion otrzymało pomoc, albo wybudowało się na pozostałościach osad kogoś
spoza Ziemi... no cóż, to już niemal
przyznanie się do szaleństwa, naiwna wiara w bajki rodem z filmów
sci-fi.
A jednak budowle stoją i ktoś je zbudował. Jak? Nie wiadomo.
I nie będzie wiadomo jeszcze długo. Bo... skoro nawet sami Inkowie wspominali
konkwistadorom, że nie znają budowniczych i nie wiedzą, kto jest autorem, to
skąd mamy to wiedzieć my?
[i] W
rzeczywistości Amerykę przed Kolumbem odkryli jeszcze przynajmniej Wikingowie
(ale wobec istnienia znalezisk archeologicznych pośród których w Ameryce znaleziono
choćby rzymskie amfory, a w Egipcie, w grobowcu Ramzesa II zasuszone liście
tytoniu historia kontaktów między Starym, a Nowym Światem może być „nieco”
dłuższa ;) ). Aha, i jeszcze: na pomysł sprowadzenia świętojebliwych wpadł nikt
inny, jak Henryk Brodaty.