wtorek, 26 lutego 2019

Mossy Forest, dziewicze piękno natury. Cameron Highlands, Malezja.

Uwielbiam naturę. Całym sercem. W szczególności las i góry. Jakże więc mogłoby zabraknąć mnie w tym miejscu? 

Mossy Forest, po polsku: omszały, porośnięty mchem las, to miejsce rodem z baśni i legend. Wizualnie fantastyczne, odrealnione dające mistyczne niemal doznania. 

W tej tajemniczej dżungli przez większość dnia wszystko skąpane jest w chłodnej mgle. Słońce przeciska się przez gęstwiny zieleni tylko o poranku, kiedy nisko zawieszone chmury są jeszcze zbyt daleko. Tylko przez krótki czas ciepłe promienie docierają do tutejszych roślin, aby zaraz przed południem ustąpić miejsca deszczom i wilgoci. Cykl powtarza się codziennie, dlatego ten las nigdy nie wysycha, nawet mimo panujących w Malezji upałów. To właśnie dlatego miejsce jest idealnym środowiskiem do rozwoju wszelkiego rodzaju mchów, porostów, paproci i orchidei. 

Dotrzeć tu można pieszo, wybierając ścieżkę nr 1 , lub drogę dla samochodów, która rozpoczyna się za Brinchang, wraz ze skrętem na Plantację Herbaty (nie idzcie bez mapy!). Ścieżką nr 1 kierujecie się w stronę drugiego najwyższego szczytu w okolicy - Gunung Brinchang. Trzeba jednak pamiętać, że jest ona b. stroma, błotnista i w niektórych warunkach pogodowych może okazać się również sliska i niewygodna (zwłaszcza do schodzenia). 

Łatwiejszą i wydaje mi się, że rozsądniejszą opcją, jest wykupienie wycieczki u operatora (niemal każdy hotel oferuje taką możliwość). Z jakiegoś powodu Lonely Planet podaje, iż usługi takie świadczy tylko Eco Cameron, jednakże na miejscu okazało się, że usługdawców jest wielu, więc naprawdę można wybierać. Czy warto z tego skorzystać? Oczywiście, że tak. Przede wszystkim dlatego, że wstęp do lasu możliwy jest obecnie tylko rano, do ok. 9:30-10:00. Pózniej ścieżki są zamknięte z powodu prowadzonych chwilowo prac remontowych (w czasie monsunu, drewniane kładki zostały zarwane przed obfite opady deszczu i ekipa budowlana pracuje nad ich renowacją). 

Tu jeszcze jedna uwaga - nie usłyszycie o tym podczas kupowania wycieczki, ale trasa, którą zostaniecie poprowadzeni z powyższego powodu jest inna od tej, którą do tej pory udostępniano turystom. Pójdziecie boczną ścieżką, wprost po grzęskim błocie, kamieniach i pomiędzy rozrośniętymi po ziemi konarami. Będziecie wspinać się pod małe górki, podciągać na korzeniach i podpierać dłońmi na obłoconych kamieniach. Wstąpicie do samego serca lasu, tak jak powinno to wyglądać. Dla mnie bomba! Chrzanić drewniane kładki! ;-) Wezcie jednak ze sobą porządne, kryte buty i pamiętajcie - będzie chłodno i mokro.

Opcja, z której my skorzystałyśmy, zorganizowana była przez hotel Gerard's Place w Tanah Rata. Za około 4,5 godzinną wycieczkę (połączoną jeszcze ze zwiedzaniem pobliskiej plantacji herbaty) zapłaciłyśmy po 50 MYR (1 MYR = ok. 1 zł). Cena obejmowała odbiór i odstawienie na miejsce (lub w sąsiedniej miejscowości, jeśli ktoś tak, jak my, miał ochotę potrekkingować sobie do domu jedną z kilku możliwych tras). Samego spaceru po dżungli nie było dużo, ok. 30 minut, ale dzięki temu, że odbyło się to z przewodnikiem nie zabłądziliśmy (to raz) i otrzymaliśmy krótki wykład na temat roślin rosnących w okolicy. W dodatku, wycieczka ta rozpoczyna się nieco wcześniej, niż konkurencyjne turnusy, więc wyjeżdzając z Tanah Rata o 8:00 rano, na miejscu byliśmy przed 9:00, kiedy nikogo jeszcze tam nie było! Cisza i spokój gwarantowane. Warto wziąć to pod uwagę podczas rezerwacji, bo już pół godziny pózniej, ścieżki i kadry pełne były ludzi. 


Jeśli zawitacie do Cameron Highlands, koniecznie odwiedzcie to miejsce. Unikalna biosfera, niesamowite kadry zdjęciowe i niepowtarzalny klimat tego miejsca jest wart nadłożenia drogi i grosza. Polecam z całego serca.
























niedziela, 14 października 2018

Peru. O autobusach słów kilka. Czym jezdzić i dlaczego? Cz. II


Mniej więcej po godzinie, do autobusu wsiadł koleś z dziwnym głośniczkiem na szyi (może niedosłyszy, albo śpiewa – myślę sobie). Koleś jednak rozłożył się w przejściu, pakowną torbę rzucił na środek, podkręcił głośność i...

– DZIEŃ DOBRY PAŃSTWU!!! – zaczął, uśmiechając się promiennie. – Jestem przedstawicielem firmy bla bla bla, która za cel stawia sobie podnoszenie świadomości ludzi na temat zdrowia. Chciałbym z państwem chwilę porozmawiać...

Werzcie, lub nie. To nie była chwila. Nie była i nie miała być. 





– Zaczniemy sobie teraz od takiego quizu. Ja będę opisywał chorobę, a państwo będą zgłaszać się przez podniesienie ręki. Za poprawne odpowiedzi są przewidziane nagrody – zaszeleścił torebką pełną cukierków (czy my ciągle aby jesteśmy w autobusie pełnym dorosłych ludzi???)…

No bez jaj... O co człowiekowi chodzi? Stoi to to naprzeciwko nas, szczerzy się, jak głupi do sera, drze japę, gestykuluje, jak oszalały i do tego 

gada,
gada,
gada...

A głośnik trzeszczy. Tuż nad uchem. 

– ... i boli tak tutaj, w dole brzucha po prawej. A jak się położy i uniesie nogi, to boli bardziej! – głośnik nie daje za wygraną. – Co? O tutaj, pani w czwartym rzędzie... słucham? Tak! Wyrostek! Brawo! Oto nagroda, proszę bardzo, zasłużyła pani! – cukiereczek z szeleszczącej torebki wędruje do szczęśliwego zwycięzcy. 

Facet kontynuuje zabawę, opisując coraz to nowe choróbska, a cały autokar, ku naszemu zdziwieniu czynnie bierze udział w tym osobliwym „teleturnieju”. Tak – „tele”, bo w pewnym momencie pozwalam sobie nagrać kawałeczek (przecież inaczej  nikt mi w to nie uwierzy!) Pewnie dlatego (i może też dlatego, że ciśniemy cały czas łacha, na zmianę śmiejąc się i „płacząc z rozpaczy”) my, jako jedyni nie dostajemy później po cukierku na zachętę, ani po herbatce do kupienia. Słaby z nas rynek zbytu. (A może wytłumaczenie było prostsze i facet założył, że jako Amerykanie po prostu nie rozumiemy ni w ząb po hiszpańsku? Hmm...). 

– ... Tak! Moi drodzy państwo, tak! Aborcja powoduje raka! Tak! – koleś wypala nagle, zupełnie niespodziewanie. – Osoby poddające się aborcji mogą potem mieć raka!– zapowierza się raz jeszcze z uduchowionym wyrazem twarzy. Co on? Naoglądał się tych billboardów z Polski, czy co?

– A poza tym korzystanie z antykoncepcji też może powodować raka... 

No ok, myślę sobie. W końcu  nie od dziś wiadomo, że hormony wpływają w pewien sposób na piersi i szyjkę macicy...

– ... u panów!!! – kończy zdanie grzmiąc, jak z ambony. 

Koleś jest święcie przekonany o tym, co mówi. Zero wstydu, zero zażenowania. Zupełnie nie traci fasonu. W jaki sposób lateksowa gumka ma wywołać nowotwór? To już chyba pozostanie wieczną tajemnicą. Nie wyjaśnił szczegółów. 

– ALE! ALE! ALE! – głośnik trzeszczy dalej w niebogłosy. – Na te wszystkie choroby jest sposób! Można bardzo łatwo wyzbyć się wszystkich tych zagrożeń. Jak? – zapytacie państwo! A ja już spieszę z odpowiedzią.

Oho, ciekawe, jakie to rewelacje usłyszymy tym razem...

– Jaki jest najzdrowszy naród świata? Co? Pani w czwartym rzędzie, proszę... Tak! Chińczycy! Proszę, oto cukierek dla pani... – prymuska za naszymi plecami zgarnia już trzecią tego dnia nagrodę.
– A dlaczego?! – podniesiony głos znów rozbrzmiewa w całym autokarze. – Dlatego, że się zdrowo odżywiają i piją herbatki! 

No spoko. To akurat całkiem prawdziwe. Udało ci się, koleś. Tylko co to ma do...

– I ja tu właśnie mam dla państwa taką chińską herbatkę!!!
 
No tak. 

– Ta oto cudowna herbatka leczy wszystkie nasze dolegliwości!!!

Ehe... raka zapewne też. 

– ... obniża ciśnienie, oczyszcza organizm, pomaga na serce, leczy ból głowy, poprawia samopoczucie, UZDRAWIA!!! – koleś zaraz omdleje w ekstazie, jak święta Teresa z rzeźby Berniniego. Albo eksploduje. Wszystko jedno, byleby się zamknął. 

– Proszę PAŃSTWA!!!  – podnosi głos jeszcze bardziej, na co głośnik już tylko rozpaczliwie trzeszczy. – Ja teraz zademonstruję działanie tej cudownej herbatki. Mam tu butelkę wody – potrząsa plastikiem. Potrzebuję teraz saszetki. Kto z państwa może mi podać saszetkę?






Po cholerę on najpierw rozdawał je każdemu w prezencie? Czyż to nie miały być damowe próbki? Ktoś z drugiego rzędu podaje jednorazową próbkę. Akwizytor rozrywa torebkę, wsypuje granulat (sic!) do wody i mocno potrząsa. Kiedy na powierzchni wytwarza się obrzydliwa piana, napój jest gotowy. Jak on to  teraz rozegra? Zastanawiam się. Da każdemu po łyczku z kubeczków, czy może każe pić z butelki? Co z higieną? Co z zarazkami? Nic z tych rzeczy, nie ma się czego obawiać. Rozwiązanie jest prosztsze, niż można się było spodziewać. Facet podnosi butelkę i duszkiem sam wypija ambrozję (przynajmniej wiadomo, że nie zatruta), a na sam koniec z wystudiowaną satysfakcją wzdycha: 

– AAAAACH, ale dobre! Pyyyyycha! – ociera usta wierzchem dłoni. To chyba ma potwierdzić, że w istocie jest „JEST PYCHA”. Cóż... musimy uwierzyć na słowo. Tzn. nie my – reszta. Na nas gość nawet nie zerka. 

– A teraz, moi państwo, najlepsze – cena! Każda herbatka pojedynczo kosztuje 2.50 sola. TYLKO 2.50 sola za zdrowie! Kto chciałby nabyć pojedynczą sztukę, niech zachowa tę, którą dostał i zapłaci tylko 2.50 sola. Pozostałych proszę o zwrot saszetek. (sic!) Ale jeśliby ktoś chciał całość... – zaczyna tajemniczo. – W tej paczce jest 25 takich torebek! 25 torebek, po 2.50 sola, daje razem wartość 62.50 soli! Ale, ale! To prawdziwa okazja, bo nie musicie płacić aż tyle! Całość kosztuje jedyne 30 soli, proszę państwa! To baaardzo duza oszczędność! Tak niewielki wydatek za zdrowie!

Ehe... akurat. Sztuczna, granuowana herbata, którą (założę się) można dostać w każdym sklepie za 1/5 ceny, kpimy sobie. Kto ci to, człowieku, kupi? Ale... patrzę – ludzie sięgają do toreb i wyciągają portfele! 1/3 piętra już kupiła sobie zdrowie za jedyne 30 soli. Druga trzecia wygrzebuje hajs. Ehh, ludzie...

– Proszę bardzo! – koleś znów wykrzykuje, kiedy już myślimy, że to koniec farsy. – Zostały jeszcze te cudowne cukierki... – potrząsa torbą z „nagrodami”. – Te oto cukierki...

No chyba jaja sobie robisz, koleś...

– ... te cukierki również tradycyjnie chińskie, dodają energii, poprawiają ciśnienie i samopoczucie, otrzeźwiają umysł...

Przecież macie swoje własne, LEPSZE, cukierki z koki! Ote też poprawiają ciśnienie, samopoczucie i energię!

– ... jedyny 1 sol za cukierka! 

Opadam bez sił na siedzenie. Może potrzebuję cukierka? 

Kupują! Nie wierzę własnym oczom. Tym ludziom wystarczy powiedzieć, że czegoś potrzebują, żeby sięgnęli do kieszeni po swoje ciężko uciułane pieniądze i wręczyli ci je z usmiechem. Nie wierzę, naprawdę... Przecież oni jeszcze godzinę temu (tak, pogadanka trwała prawie godzinę) nie wiedzieli nawet, że cokolwiek jest z nimi nie tak. Nie byli świadomi, że bez herbatki i magicznych cukierków ich życie jest... niekompletne. 

Koleś skończył. Pożegnał się, ubrał i wybiegł z autobusu, jak tylko zatrzymaliśmy się na pierwszym możliwym postoju. Było nam jechać innym autobusem, może by nas to ominęło, pomyślałam, ale wtedy zobaczyliśmy inny autobus, zaparkowany w zatoczce. Nasz akwizytor wyskoczył z Libertadu i pędem puścił się do niego, by głosic dobrą nowinę nowym, nieświadomym swoich problemów pasażerom. 


sobota, 11 sierpnia 2018

Peru. O autobusach słów kilka. Czym jezdzić i dlaczego? Cz. I

Autobusów ci w Peru dostatek. Czego tylko dusza zapragnie – ledwo ciągnące się do przodu rupcie, średniaki w wersji zupełnie przeciętnej (a’la polskie pekaesy), nawet nowe minibusy I z lekka rozklekotane vaniki – tzw. Colectivos, które ruszają, gdy nazbierają odpowiednią ilość pasażerów. Do tego dorzućmy jeszcze superluksusowe maszyny, jakich Polski Bus by pozazdrościł i będziemy mieć komplet. Jest z czego wybierać, a wybór... może okazać się kluczowy.

Na dłuższe trasy wygodniej jest wybierać  te lepsze, bardziej zeuropeizowane środki transportu. Zaoszczędzi nam to dużo czasu i energii, ale oczywiście zuboży w lokalny folklor (dlatego też, broń Boziu, koncentrować się podczas podróży tylko na nich). 

Ceny są tu, oczywiście, wyższe, bo umówmy się: można z Limy do Cusco dojechać za 40 soli (1 sol ~ 1 zł), można i za 160. To jednak aż 21 godzin, a jeśli chcemy zaoszczędzić dzień, często decydujemy się na nocną trasę. Napady na nocne autbusy podobno czasem się jeszcze zdarzają. Sami zdecydujcie. 
 
Przewodniki polecają korzystać w takim przypadku ze sprawdzonych (czyt. droższych) kompanii autobusowych. W końcu i tak już oszczędzamy kasę, nie przelatując tej długaśnej trasy samolotem, tak jak to robią najbogatsi turyści. Lonely Planet, jako zaufane firmy wymienia: Cruz del Sur (najnowsze pojazdy, najlepszy serwis), Ormeño, Olturga, Civa. Każda z tych firm ma w swoim posiadaniu autobusy różnej klasy: podstawowej, lepszej i deluxe. Każda wyposaża pojazdy w czujnik GPS, dzięki czemu są one monitorowane 24 godziny na dobę, co skutecznie zapobiega próbom porwań i napadów. W przypadku zjechania z trasy, albo zatrzymania w nieprzewidzianym miejscu, zarówno centrala, jak i zaraz policja doskonale wiedzą, gdzie interweniować. Każdy bilet jest imienny, kupowany za poświadczeniem dokumentu i potwierdzany przed wpuszczeniem pasażera na pokład. Dodatkowo, jeszcze przed startem: wszyscy jadący są filmowani, na dowód tego, iż rozpoczęli podróż. Cruz przed wpuszczeniem na pokład sprawdza również bagaże na obecność niebezpiecznych narzędzi.

Autobusy klasy + i ++ mają dwa poziomy i po dwie łazienki. Na dole są lepsze miejsca, ale trzeba za nie dopłacić i zarezerwować odpowiednio wcześniej, bo na ostatnią chwilę (a nawet na 3 dni wcześniej) często wszystkie są już wykupione (zwłaszcza, jeśli chcecie dwa obok siebie). Na czym polega ich ‘lepszość’? Jeśli na górze, w klasie +, rozkładamy siedzenie do 140◦, to na dole do 160◦, jeśli na górze, w klasie ++, możemy się wyciągnąć na 160◦, to na dole mamy prawdziwy luksus – plaskie 180◦. 
Rozkładane siedzenia, telewizor na pokładzie (w niektórych 2-3 telewizory na poziom, w innych prywatne ekrany w zestawie ze słuchaweczkami), posiłek (jaki jest, taki jest, ale... jest), coś do picia raz na drogę. Fajnie. Czemu nie.  No i bezpiecznie.


Siedzenie rozkładane do 160 stopni, Cruzero Suite. Cruz del Sur. Zródło: http://www.cruzdelsur.com.pe/servicios/cruzero#!gallery1/1/
Siedzenie rozkładane do 180 stopni, Comfort Suite. Cruz del Sur. Zródło:http://www.cruzdelsur.com.pe/servicios/confortsuite#!gallery1/1/

Autobusy firmy Civa. Zródło: http://civa.com.pe/servicios/


Do Cusco pojechaliśmy SuperCivą, czyli klasą z jednym plusem. Wybraliśmy tak, bo godzina i miejsce odjazdu najbardziej nam pasowały (w Limie nie ma jednego dworca autobusowego, a każda kompania odjeżdża z innego adresu; czasem z innych adresów odjeżdżają nawet poszczególne klasy pojazdów tej samej firmy). Wyniosło nas to po ok. 90 soli, co z perspektywy tak długiej podróży jest ceną do przyjęcia.

Jechało się wygodnie i przyjemnie. Bezpiecznie, choć oczywiście, nastraszona wcześniej przez przewodniki, z pewną obawą oczekiwałam wieczoru. Nic się nie stało. Na szczęście. Jedynym zagrożeniem okazało sięnaparzające spod siedzeń ogrzewanie, jakiego nie powstydziłby się polski pociąg w środku grudnia. Kto, u licha, był tak głupi, żeby na pokład zabrać ze sobą jeszcze śpiwór?! A w dodatku do niego wejść!?

Wyskakiwaliśmy z ciepłej otuliny w podskokach. Tzn. Wyskakiwalibyśmy, gdyby nie krępujące nam ruchy opuszczone na 140◦ siedzenia przed nami.

Nawet bez śpiworów parzyło nas w nogi pół nocy. W tym czasie powietrze tak zgęstniało, jakby zaraz miało zamienić się w gorący budyń. Z pozpaczą przytulaliśmy się jak najbliżej lodowatej szyby (na dworze było ok. 0◦), której chłód dawał chociaż drobne złudzenie świeżego powietrza.

Nad ranem się uspokoiło. Na chwilę, bo potem, jeszcze zanim zdążyliśmy dobrze otworzyć pierwsze oko, kończąc ciężki, niezdrowy sen, ryknęło do nas z telewizora. I ryczało tak już do końca. To pilot. W trosce o dobry humor wycieczki puścił nam film akcji z wybuchami. O 7 rano. Oczywiście o kilka decybeli za głośno. Tak, żeby wszyscy dobrze słyszeli. 

A potem jeszcze raz. Ten sam. Od początku.

Wówczas postanowiłam, że może jednak następnym razem dopłacimy po te 30 zł i wybierzemy się tą lepszą klasą. Panele dotykowe oznaczają słuchawki, a słuchawki – ciszę. Coś, co w takich warunkach często cenniejsze jest od złota.

Mieliśmy przed sobą jeszcze kilka kilku i kilkunastogodzinnych przejażdżek. Tym razem chcieliśmy dokonać najwygodniejszego wyboru (żeby była jasność – nie mam nic do ścisku i jechania z wiatrakiem pana sąsiada na kolanach wtedy, kiedy muszę, ale kiedy nawet tubylcy decydują się na wygodną jazdę, to nie lubię robić z siebie męczennika tam, gdzie nie ma takiej potrzeby).

No, chyba, że jest.


Do Puno (Jezioro Titicaca) postanowiliśmy się wybrać ranko-południem. W końcu to tylko 6 godzin. Pojechaliśmy w Cusco na Terminal Terrestre, przekonani, że skoro odjazdy są wcale częste, to bez większych komplikacji ruszymy w drogę. Nie udało się. 
Ok. 10:00 większość lepszych firm już odjechała. Ormeño nieziemsko długo ogarniało jakąś dwójkę klientów, a jedyne dostępne opcje mogły nas zabrać w nocy. Nocny autobus na 6 godzin? A po co?!
A po to...

Pojechaliśmy zastępczą firmą La Libertad. Autobusy odjeżdżały często, były tanie (20 soli na głowę zamiast), a następny miał być za godzinę. Przewodnik, co prawda, wymieniał tę nazwę, jako lokalnego przewoznika, ale uznaliśmy, że skoro pani na wstępie UCZCIWIE przyznała, że podróż trwa 7 godzin, zamiast 6, to właśnie na tym polega cały haczyk. Nie polegał. 
Bardzo szybko okazało się, że nazwa „wolność” ma dwa znaczenia. Albo może nawet bardziej to drugie, niż to pierwsze. Autobus okazał się „woooooooooooooolny”, nie „WOLNY!”, jeśli rozumiecie, co mam na myśli.


Odczekaliśmy 1.5 godziny do planowanego czasu odjazdu (tak, wiem, że pani w okienku powiedziała „za godzinę”), a potem weszliśmy na perony.  Tam, w parzącym słońcu odstaliśmy kolejną godzinę, bo z jakiegoś powodu podróż nabrała opóznienia jeszcze zanim w ogóle się zaczęła.
Załadowaliśmy się w końcu. Nawet sprawdzono nam dokumenty, a do plecaków (o dziwo) przyczepiono numerki. Zdziwiłam się, bo pojazd miał dwa poziomy, na dole nawet przedział z camas (rozkładanymi pod dużym kątem siedzeniami). Kto, u licha, na 7 godzin potrzebuje łóżka?! Dopłatę 10 soli uznaliśmy za niepotrzebny wydatek. Teraz, zerkając ukradkiem przez uchylone drzwi, trochę zaczynaliśmy żałować swojej decyzji. 

W środku było czysto i całkiem przyjemnie. Co? Nie, nie na górze. Na dole. Na górze, w przedziale dla plebsu (czyli naszym), było tak brudno, że ciężko było usiąść, żeby się nie ubrudzić. Najgorsze miało jednak dopiero nadejść i wcale nie chodzi o to, że zamiast 7 godzin jechaliśmy 9, a autobus, zanim przejechał pierwsze 100 metrów, zatrzymał się 3 razy, żeby zabrać ludzi (skąd oni w ogóle wiedzieli, gdzie być i o której!?)...

CDN



Na dworcu. Ollantaytambo.



Dworzec lokalnych autobusów w Cusco.

Kasa biletowa.


Sprzedaż lokalnych produktów pasażerom autobusów.