Kiedy
za oknem huczy wiatr, tłukąc się o szyby niemiłosiernie głośno, fajnie
jest móc wrócić chociaż myślami do cieplejszego miejsca i przypomnieć
sobie, że są na świecie zakątki, w których stopy i dłonie nie
przemarzają do kości. Że są miejsca, w których będąc, marzyliśmy o
powiewie chłodu, o rześkiej bryzie znad morza, orzeźwiającym napoju i
odrobinie cienia. O czymkolwiek, byleby obniżyć temperaturę wokół.
Teraz za to, z pocałowaniem ręki byśmy tam wrócili. Ba! Zarzekamy się nawet, że tym razem nie będziemy narzekać na upał!
A upał był ogrooooomny. Rzekłoby się, że nawet uciążliwy, bo o ile nie mam nic przeciwko wysokim temperaturom i lejącym się z nieba żarze, to już świadomość, że nie ma się gdzie przed tym skryć, jest nieco... przerażająca!
A skryć się nie bardzo było gdzie.
Przy temperaturze 35 stopni człowiekowi marzy się zanurzenie w otchłani chłodnej, przyjemnie orzeźwiającej wody... Wydawałoby się, że nic prostszego! Ale jednak. Kiedy woda w basenie ma zaledwie 5 stopni mniej, a woda w morzu (czy raczej, powiedzmy sobie to jasno: w jeziorze) różni się jedynie o 3 - to już zaczyna się robić ciekawie.
Wyobraźcie sobie teraz ogromnych rozmiarów gar ugotowanej zupy... Niech będzie, że jest już nieco przestudzona. Stoicie na rozgrzanym do niemożliwości piasku, bez jednego drzewa w okolicy, które dawałoby cień, a sól pod stopami potęguje wrażenie, że zaraz będziecie mieli do czynienia z samozapłonem. Przed wami tylko jedno rozwiązanie - wskoczyć do wody. Ta jednak, ku zaskoczeniu niewiele zmienia w waszej sytuacji. Wchodzicie do niej, ale bardziej przypomina zupę właśnie, niźli rajską zatoczkę z żurnali turystycznych. Owszem, w końcu nie musicie z piskiem zanurzać się w czymś zbyt zimnym, ale w tym momencie to byłaby chyba lepsza opcja.
Pływacie w solankowej zupie. Słońce smaży wasze głowy i wystające ponad taflę wody ramiona. Co chwilę przemieszczacie się, licząc, że odpływając dalej od brzegu traficie na chłodniejsze miejsca i chociaż stopę uda wam się w nich zanurzyć. Tylko, że stopy jak na złość nie bardzo chcą się zanurzać głęboko. Wszystko z uporem wyskakuje w górę.
A jednak jest cudownie. Doświadczacie czegoś zupełnie niespotykanego do tej pory. Jesteście w miejscu, które na świecie jest jedyne. Wyjątkowe. W Morzu Martwym.
Dotrzeć tutaj wcale nie było najłatwiej.
Niby autobus... ale skąd? Kierowca dzielonej taksówki (w Jordanii to środek transportu bardziej popularny i tańszy niż autobusy) zawiózł nas na dworzec, który wg naszych przypuszczeń nie był TYM dworcem, którym być powinien. Autobusu ani śladu, wokół nas przekrzykujący się taksówkarze, a z nich każdy oferujący lepszy transport. Cena oczywiście niebagatelna... Jak ma się biały kolor skóry, to z pewnością zarabia się w dolarach, funtach, albo euro... czymże więc jest wydatek kilkunastu z nich?
Jestem poirytowana. Zła, nie ukrywając. Nie chcę z nimi jechać. Chciałam normalnie, jak człowiek, autobusem... Tylko, że autobusu nie ma.
Poddajemy się po długiej dyspucie i utargowawszy znośną cenę jedziemy z jakimś panem, deklarując, że powrót zorganizujemy sobie we własnym zakresie i nie musi na nas czekać. Przekonać go nie było prosto. My też zresztą nie byłyśmy pewne, jak się wydostaniemy z tego odludzia, ale... raz się żyje. Poszłyśmy na plażę i zapomniałyśmy o reszcie świata na całe popołudnie.
Wejście na jedną z osławionych legendarnych plaż też nie należało do najtańszych (choć i tak wybrałyśmy najbardziej ekonomiczną spośród podawanych przez Lonely Planet opcji). Wewnątrz budynku głównego, przez który przechodziło się do kompleksu plażowo-basenowego zobaczyłyśmy tablicę z cenami. Wcale nas nie zdziwiło, że okoliczni mieszkańcy, rodowici Jordańczycy za wstęp płacili jedynie grosze, podczas gdy nas, białych ludzi kasowano 20 JD, co w przełożeniu na polskie wynosi około 100 zł. Ukłucie żalu towarzyszyło wyjmowaniu z sakiewki takiej sumy za wejście na kąpielisko, ale przecież o rezygnacji nie było mowy. Są takie rzeczy na świecie, na których nie chce się oszczędzać.
Jak to oczywiście bywa na wschodzie, wygórowana cena, czy też określenie czegoś "luksusowym" wcale nie musi oznaczać wysokiego standardu w prawdziwym tego słowa znaczeniu. Jeśli spodziewalibyśmy się plaży z białym piaseczkiem, palmami dookoła i rozdawanymi z barów drinkami z parasolkami, to moglibyśmy się nieco zdziwić.
Owszem, kompleks basenowy i jego zaplecze wyglądało wcale nieźle, ale już plaża... nieco mniej rajska.
O rajskości ciężko tu zresztą mówić, bo teren większości Jordanii to pustkowia, pustynie i góry, mniej więcej takie, jak na zdjęciu powyżej. Wszędzie jest żółto, duszno od kurzu i gorąco. a zamiast łagodnej i miękkiej zielonej roślinności zobaczyć możemy co najwyżej przyschnięte krzaki, kępy zżółkniętej trawy i jeszcze trochę ostrych kamieni.
To, że na plaży znalazło się kilka palm, już chyba należy policzyć sobie na poczet szczęśliwego trafu.
Pomyliłby się jednak ten, kto rozczarowany pierwszym wrażeniem opuściłby to miejsce. Chociaż w pierwszym wrażeniu plaża raczej nie oczarowywała to jednak już widok z niej w stronę wody zupełnie zmieniał nastawienie...
Ale o tym w następnej notce. Wróćcie za kilka dni :)
Wydaje mi się, że do takich miejsc udaje się aby obserwować i poznawać zupełnie inną kulturę. A patrząc na suchy klimat..rajskość tej plaży byłaby kiczowata. Mi się jak zwykle zdjęcia ba rdzo podobają!
OdpowiedzUsuńCzy ja wiem, czy kiczowata? Jednak o Morzu Martwym tyle się słyszy, że człowiek sobie wyobraża, że plaża będzie trochę ładniejsza. Nie chodzi mi o luksusy, ale ladne i zgrabne leżaczki, albo kilka bambusowych parasolek? Wszak to siągle kąpielisko, a nie ruchliwa ulica i jednak tutaj idzie się głownie po to, żeby zobaczyć, jak się pływa w czymś takim ;)
OdpowiedzUsuńDzięki za pozytyw o zdjęciach! :)
Dodam, ze można i bez płacenia na dziko się wykąpać, jednak to się absolutnie nie kalkuluje, jeśli się nie chce wrócić domiasta jako słup soli. Po kąpieli trzeba się absolutnie wypłukać z solanki (jak to mówio: obtoknąć ;) ). I absolutnie nie dotykac oczu, ust, nie napić się przypadkowo i nie pchać się z żadnymi rankami do tej rajskiej kąpieli. :) Poza tym ok.
OdpowiedzUsuńAga
No plaża ma swój klimat. Do innych widoków przywykłam:)
OdpowiedzUsuńFajne zdjęcia :) Ja nad M. Martwym byłam w lutym, więc było ciepło, ale nie gorąco. No i nie pływałam, bo poszłam na dziką plażę, bez prysznica,więc tylko zamoczyłam nogi. A i tak śmieszne wrażenie. Bardzo podobały mi się widoki, te kamienie poobrastane kryształami soli i wszystko, cokolwiek wpadło do wody. Ciekawe miejsce :)
OdpowiedzUsuńZdjecia super jak zwykle:) A co do Morza Martwego to dzieki ilosci soli i wypornosci wody w koncu moze szloby mi dobrze plywanie:D
OdpowiedzUsuńchciałam i miałam jechać do Izraela i Jordanii rok temu, ae nie wyszło, ta historia kojarzy mi się ze złamanym sercem <|3 słabo. może kiedyś to nadrobię
OdpowiedzUsuńJa w tamtym roku, kiedy pojechałam do Jordanii, miałam jechać do Kenii, ale w ostatniej chwili zdrożały bilety... też słabo. Nie martw się, na pewno będzie jeszcze okazja. Byłaś za to na wspaniałes autostopowej wyprawie! :)
Usuń