Chciałam zacząć tę notkę tytułem: Machu Picchu, czyli, jak zepsuć cud zmieniając go w turystyczną latrynę... :o Przemyślałam jednak i... nie. Zmieniłam zdanie. Co prawda tłumu i całego związanego z tym turystycznego piernicznika było stanowczo za dużo, ale jeśliby to odstraszało i odwodziło od zobaczenia jednego z 'Nowych Cudów Świata', to jednak byłoby szkoda.
Pójść/ pojechać - warto i trzeba. Bardzo warto i bardzo trzeba nawet. Po prostu - zaciśnijcie zęby i udawajcie, że tych wszytskich ludzi tam... NIE MA!
Maćku to główna atrakcja Peru, nie ma co się spierać. A skoro coś jest główną atrakcją - służy do... zbijania forsy (tu też nie ma co się spierać). Z tego też powodu, ani cena biletu , ani koszta związane z dotarciem na miejsce nie są niskie. No, ale czego się nie robi, żeby spełniać marzenia? Przecież trzeba odhaczyć tę pozycję na liście "Rzeczy do zrobienia przed śmiercią".
Jak to jednak zrobić?
No właśnie. Tu zaczynają się schody... (w dosłowni i przenośni). Do inkaskiego dziedzictwa można dotrzeć super drogim pociągiem, albo na piechotę. Innej drogi... NIE MA.
Sposób 1
------------
Inka Trail. 4-5-dniowy trekking po Andach. Cud - marzenie każdego odkrywcy, którego los obdarował nadwyżką gotówki. Trekking rozpoczynamy na 82, lub 88 kilometrze od Cusco w stronę Aguas Calientes. W pewnym momencie pociąg zatrzymuje się się w 'Niczym', a my wysiadamy i ruszamy ostro pod górę, w wilgotne jeszcze od porannej rosy gęstwiny dżungli.
Droga wiedzie prawdziwym inkaskim szlakiem utworzonym przed kilkuset laty. Trzeba tu jednak wykazać się nie lada kondycją, ze względu na przerzedzone na takiej wysokości powietrze i niezliczoną ilość kamiennych schodków. Z drugiej strony, widoki i satysfakcja - gwarantowane. Po drodze mija się kilka mniej znanych, ale równie interesujących ruin. Owe interesują jednak, pod warunkiem, że akurat nie rzygamy, albo nie słaniamy się na nogach. Nie pomaga w podziwianiu krajobrazow osłabienie, ból głowy i nieodparte przekonanie, że w tym momencie zwedzanie może być ostatnią rzeczą, na jaką mamy ochotę (zaraz po... rzyganiu, spaniu i odrąbaniu sobie bolącej głowy).
Trasa jest jednak spektakularna (z pewnością spodoba się tym, którzy z wysokością i wysiłkem radzą sobie lepiej). Uważa się ją za jedną z piękniejszych tras górskich. Niemożliwe jest jednak zwiedzanie jej samodzielnie, bez przewodnika. Nie ma co się dziwić - biznes, jest biznes, każdy chce zarobić.
Niestety - nie każdy będzie mógł sobie na nią pozwolić. 400-600 dolarów za kilkudniową wyczieczkę, nawet przy uwzględnieniu wszystkich walorów wizualno-edukacyjnych to nielada wyzwanie. Co prawda, w cenę wliczone są już bilety wstępu do samego Machu, ale koniec koncow - niewiele to zmienia.
Sposób 2
------------
Inka Jungle Trek. 2-dniowy trekking po dżungli, połączony z aktywnościami sportowymi w stylu zjazdów na linie, czy przepraw przez rzeki. Prowadzi przez Hidroelectricę, z której do Aguas Calientes już tylko 11 kilometrów (2 godzinki marszu). Potem trzeba jeszcze tylko wspiąć się na górę po kilkuset stopniach i po kolejnej 1.5 godzinki jest się na miejscu.
Koszt, ok. 150 dolarów, w zależności od firmy prowadzącej.
Po kilkugodzinnym zwiedzaniu Machu, czeka nas jeszcze zejście po tym samym milionie stopni na dół i nocleg, albo powrót piechotką do miejsca startu.
Sposób 3
------------
Dojechać do Hidroelektrici możemy również na własną rękę. Stamtąd też możemy iść sami. Nie ma w tym zbędnej filozofii, poza tym, że chodzenie bezpośrednio po torach jest zabronione przez prawo. Lepiej trzymać się pobocza, nie tylko ze względu na bezpieczeństwo portfela, ale także swoje. Uważać należy również na komary i muszki, które na tej wysokości tną, jak porąbane. W przypadku amazońskich krwiopijców świetnie sprawdza się środek z dużą zawartością DEET (najlepiej 50%), ale należy pamiętać, aby wiedzionym entuzjazmem nie nadużywać go na polskich Mazurach, bo nie jest zbyt bezpieczny dla skóry.
Sprej na insekty to jedno, ale jeśli naprawdę wybieracie się do dżungli na dłużej niż kilka minut, koniecznie zadbajcie o to, by maksymalnie około miesiąc przez wizytą zaszczepić się na żółtą febrę. Peru należy do krajów ryzyka (co prawda nie aż tak dużego, jak środkowa Afryka, ale jednak), a choroba jest wyjątkowo nieprzyjemna. Lepiej zapłacić stówkę, czy dwie, niż potem oglądać się na każego komara w delirce przerażenia. A może to ten?!
Droga przez Hidroelectricę jest dość czasochłonna i wymaga około 2-3 dni (żeby obrócić w obie strony). Jest najtańsza (musimy kupić tylko bilet do Santa Teresaa, a potem to już pozostaje nam tylko siła własnych nóżek), ale musimy pamiętać o zaopatrzeniu na drogę i sprzęcie do spania. Z niebezpieczeństw, oprócz wszechobecnych insektów spragnionych naszej juchy, musimy uważać na kursujące ciągle po tej trasie pociągi. Na prostej drodze nic nas raczej nie potrąci, ale trzeba wiedziec, ze droga ta wiedzie przez tunele. A skoro to droga dla pociągów, to nie bardzo zaopatrzono ją w pobocza. Po przeczytaniu relacji jednej osoby, jak to z wielkim plecakiem gnała przez taki tunel, ścigana przez nadjeżdżającą, rozpędzoną lokomotywę... zrezygnowałam z tego brawurowego pomysłu. Oczywiście - co kto lubi. Ja niezczególnie przepadam za adrenaliną.
A i jeszcze - po zwiedzeniu Machu, trzeba jakoś zejść na dół i albo (j. w.) spać w Aguas, które jest dość drogie (nieliczne hotele zaczynają swój cennik od 100 zł +), a jedzenie pozostawia wiele do życzenia (zarówno pod względem cen, jak i wyglądu; nie wiem, nie odważyłam się spróbować), albo iść z powrotem 11 km do Hydro I Santa Teresa...
Sposób 4
-----------
Pociąg. Są dwa do wyboru. Peru Rail i Inka Rail. Oba horendalnie drogie, ale i tak tańsze, niż Inka Trail, oraz szybsze, niż wycieczka przez elektrownię. Można jechać z Cusco, jakieś 1.5 godziny za około 100-150 dolarów (w jedną stronę), albo z Ollantaytambo, 40 min., ok 70 dolarów.
Ceny są sztucznie zawyżone (oczywiście!), a podaję i tak te najbardziej przystępne. Dla szczególnie wygodnickich utworzono jeszcze klasy premium, w których za "niewielką dopłatą rzędu kilkudziesięciu dolców dostaniemy dodatkowe ciastko, butelkę coli, albo nieco wygodniejszy fotel. Śmiesznostka? A jednak są ludzie, którzy za takie bzdury gotowi są zapłacić!
Do brzegu. Ceny są zawyżone, bo? Bo... mogą! Najprostsze wytłumaczenie. Dalej szukać nie trzeba. Skoro, jak juz sobie powiedzielismy, innej drogi NIE MA, to na tej, która jest, można robić, co się chce. Obowiązują tu więc takie prawa i nikomu nic do tego. Nie podoba się, to nie jedź, proste.
Na otarcie łez tych najbardziej oszczędnych, pociągi rzekomo są chociaż luksusowe. To tak, żeby mniej smutno było rozstać się z Zygmuntem I Starym. Nic bardziej mylnego. Niby na zdjęciach (i w opisie) wszystko pięknie i ładnie, a człowiek nastawia się na przejażdżkę niemalże Orient Expressem, tymczasem na stację podjeżdża zwykły skład, podobny do naszego kurnika z PKP. Owszem, wstawiono w nim sufitowe okna, wymieniono fotele, dodano niepotrzebne stoły, które tylko bezsensownie zajmują miejsce (kto nie wytrzyma 30-90 minut bez stołu?!), oklejono ściany i zapuszczono jakiś odświeżacz powietrza, ale to ciągle ten sam stary, poczciwy pociąg, który doskonale znamy. Ok. W tle leci delikatna, inkaska muzyczka, a pani stewardessa (zespół obsługi do każdego wagonu na pewno wcale nie podnosi niepotrzebnie kosztów) rozdaje kawę/herbatę/soczek (sztuk:1, żeby ci się przypadkiem za dużo nie zwróciło za bilet). Niby miło, ale czy naprawdę warte to 70 dolarów?
Dla mnie nie. W środku czuję się, jak idiotka. Jak turystka z Hameryki, która wg tubylców nie potrafi się obejść bez obsługi i luksusu. Której trzeba nadskakiwać, kłaniać się w pas i podprowadzić za rączkę do drzwi, kiedy wypadnie nasz przystanek. A może raczej, jak durny portfel na nóżkach, który można wedle ochoty oskubać? Nie jest mi wcale komfortowo, nawet mimo wygodnych siedzeń. Wszak do poczucia komfortu potrzeba spokoju ducha, a ja... ja nie chcę być portfelem.
Nie lubię wywalać forsy na niepotrzebne zbytki. Moi przyjaciele doskonale o tym wiedzą. Nie, nie jestem skąpa, nie żywię się chlebem i wodą (chociaż zdarzają się w mojej szafie ciuchy pamiętające moje liceum), ale nie mam potrzebny nadpłacać za hotele/taksówki czy drinki w ekskluzywnych pubach. Zdecydowanie bardziej wolę też (zwłaszcza na krótkie trasy, które nie wymagają ciszy do spania) jeździć z lokalnym folklorem i płacić odpowiednie dla lokalsów ceny. Skoro wcześniej za 40-minutowy przejazd autobusem płaciłam dolara, a teraz muszę wyłożyć 70, to sami możecie sobie wyobrazić, jaka to dla mnie nieprzyjemna różnica.
Jak odległość tę przebywają Peruwiańczycy pracujący w rejonie Machu, skoro innej drogi nie ma? Czy też płacą tę zabójczą sumę? Nie. Widzieliśmy na własne oczy normalne, TANIE pociągi. One istnieją naprawdę i jeżdżą nimi tłumy. Warunki podobne, jak w naszych polskich PKP (czyli wcale niewiele gorsze, niż to, co nam zafundowano). Czemu więc nie pojechaliśmy tak samo? Proste: bilety na takie linie można kupić tylko za okazaniem dowodu rezydowania w regionie. Jak jesteś turystą, musisz płacić tyle, co inni turyści. Szkoda, że nikt nie przewidział, że turyści też pochodzą z różnych części świata i te chore ceny mogą znacznie nadwyrężyć ich budżet.
W końcu... nie każdy jest nadętym bufonem, albo idiotą ignorantem, żeby przepłacać takie pieniądze za coś, co ani tego nie wymaga, ani nie jest tego warte.
***
Aha. W przypadku sposobu 2, 3 i 4, zaraz po przybyciu do Aguas Calientes przygoda wcale się nie kończy. Trzeba jeszcze wdrapać się na górę, pod dość stromą ścianę. Ok. 400 metrów wyżej.
I znów, mamy dwa wyjścia do wyboru:
1. Wjechać busem, jak 99% ludzi. Za 20-minutową podróż zakosami na 2400 m. zapłacimy ok. 12 $. Dla nas był to szczyt wszystkiego, więc olaliśmy to dodatkowe zdzierstwo, poświęcając tym samym szansę na dotarcie do miasta przed 9 rano, kiedy to turystów rzekomo mniej (biorąc pod uwagę, ile osób prosto z pociągu wyładowało się na peronie i ruszyło, na łeb na szyję do autobusów - niewielka różnica).
https://www.ticketmachupicchu.com/buy-bus-tickets-aguas-calientes-machu-picchu/
2. Wspinaczka. 400 metrów, ok. 1.5 godziny. Całkiem przyjemna wędrówka, choć dość męcząca i wprawiająca serce w takie tętno, że zawał niedaleko. Wbrew pozorom, idzie się jednak całkiem przyjemni i sprawnie. Czas mija szybko (tym bardziej, że można iść ścieżką pod górę, omijając asfaltowe zakręty). Zejście zajmuje około godziny, ale to w zależności od Waszego zmęczenia, bo schodów dużo, a uda trzęsą się, jak szalone (i nawet Chodakowska mnie nie uchroniła).
***
Nie warto zabierać ze sobą za dużo ciuchów. My wzięliśmy po dwie bluzy, bo z Ollantaytambo wyjeżdżaliśmy około 6 rano i było jeszcze pieruńsko zimno, jednak już w Aguas upchnęliśmy polary do plecaków i wyciągnęliśmy je dopiero wieczorem, znów na stacji. Jak mówią przewodniki, na Machu jest albo żar nie w swój duch, albo mega ulewa - warto mieć coś od deszczu, ale (uwierzcie) wspinać się łatwiej, jak nie ciążą nam aż dwie grubaśne dodatkowe warstwy w plecaku.
***
Bilet do Machu kosztuje: 70 $.
Można go kupić tu: https://www.ticketmachupicchu.com/
Lepiej go sobie zarezerwować odpowiednio wcześniej, bo dziennie wpuszcza się tam tylko 2400 ludzi. Tym bardziej koniecznie rezerwujcie wcześniej, jeśli macie ochotę i plany wdrapać się na którąś z sąsiednich gór (bilety odpowiednio droższe).
Wspaniała relacja :)
OdpowiedzUsuńAgaB.
Fantastyczna wycieczka, niestety ja mogłabym sobie na nią pozwolić tylko biorąc kredyt. Kto wie może znajdę jakiś korzystny i spełnie swoje marzenia o takiej wyprawie!
OdpowiedzUsuń