czwartek, 4 kwietnia 2013

Mary nocne i wyobraźnia. Spanie na dziko i jego uroki.

Kiedy zbliża się noc, człowiek zazwyczaj myśli tylko o jednym - żeby położyć się spać... 

Podczas autostopowej podróży, musi jeszcze zastanowić się - gdzie. 

Na pierwszy rzut oka, wszystko wydaje się proste - nawet jeśli nie znajdziemy oficjalnego schronienia - rozłożymy się z gratami gdziekolwiek i przetrwamy do rana na łonie natury. W końcu nie raz się tak robiło! 

To powyższe, to oczywiście wersja optymistyczna, tak zwana - dzienna. Kiedy na niebie świeci słońce, wszystko wydaje się bezpieczniejsze, prostsze i bardziej łaskawe. Nic nie powoduje strachu, ani zawahania... łatwo wówczas podjąć decyzję. Gorzej - kiedy przychodzi noc i nic już nie jest takie jak było...





      Do bram campingu w Portoroż (Słowenia) dojechaliśmy późnym wieczorem. Zbyt późnym, by opłacało się nam wydać po 12 euro za osobę, i jednocześnie zbyt wczesnym, żeby miała nas ogarnąć desperacja i zmęczenie. Wiedzieliśmy zresztą,  że TAKI nocleg, będzie nam jeszcze potrzebny, choćby po to, żeby mieć gdzie bezpiecznie składować bagaże. Nad morze nie jedzie się wszakże na noc, a na dzień (i to bynajmniej nie jeden). 
      Stworzyliśmy więc iście szatański plan przespania się "gdzieś w terenie" do rana i powrotu na camping bladym świtem, żeby zdążyć się rozłożyć i jeszcze na chwilę zdrzemnąć. Na mapie, na której całe miasteczko nie zajmowało więcej niż 1 cm^2, szukaliśmy miejsca, które mogłoby spełnić nasze oczekiwania. Potrzebowaliśmy czegoś ustronnego, w miarę cichego i bezpiecznego, co krótko mówiąc mieści się w sformułowaniu: z dala od ludzi.
      Ruszyliśmy w kierunku, który wydał nam się najbardziej zbliżony do naszych preferencji. Obeszliśmy pole namiotowe i zaczęliśmy wspinać się pod górę. Droga wiodła serpentynowato. Wzdłuż czego? Nie widzieliśmy. Podczas naszej narady zdążyło zrobić się ciemno. Jedyne światło rzucały przejeżdżające od czasu do czasu samochody. Niepokoiło mnie to o tyle, że skoro ludzie dokądś zmierzają - to COŚ musi tam być! My zaś potrzebowaliśmy NICZEGO. Owo NIC było absolutnie niezbędne. 
      W oddali dostrzegliśmy domki. Nie trafiliśmy ani na las, ani bezdroża, ale dzielnicę... zgoła willową. Szlag! Zrobiło się nieciekawie, bo właściwie nie bardzo mieliśmy gdzie szukać czegokolwiek innego... Rafał poszedł się rozejrzeć, ja zostałam z plecakami. Usiadłam w ciemną noc na jednym z nich i gapiłam się w niebo, chrupiąc jakiś batonik. Kiedy R. wrócił, oznajmił, że nieopodal jest park...  Może to niezupełnie to, o co nam chodziło, ale niech będzie. Ruszyliśmy tam razem. 

      Park, zaiste, był. Było jednak także pewne ALE. Przed parkiem stała tablica, a na niej widniało obwieszczenie: "Rezerwat rzeźby - obozowanie surowo wzbronione pod karą grzywny..." Ajjj, zawahałam się. Skąd wiedzieli, że komukolwiek przyjdzie to do głowy?
       Ludzie, mimo późnej pory wchodzili do parku i wychodzili z niego. Pomyśleliśmy, że spróbujemy - w końcu nic innego nam nie pozostaje. Było czarno. Dosłownie. Z trudem udało nam się przyzwyczaić oczy  i dostrzec  ławki. Nie muszę chyba dodawać, że w porównaniu z owymi fascynującymi rzeźbami walczyły o wygraną w kategorii atrakcyjności. I wysuwały się na prowadzenie.
       Po kolacji ugotowanej na palniku (czerwony barszcz z uszkami - wersja suszona do ugotowania z Biedronki), postanowiliśmy się zdrzemnąć. Odczekaliśmy do 23, kiedy ruch zamarł i rozłożyliśmy karimaty wprost na trawie (albo raczej tym, co z niej zostało po wydeptaniu). Plecaki przywiązaliśmy, oparliśmy o ławkę i wykorzystaliśmy, jako poduszki. Wskoczyliśmy do śpiworów i... próbowaliśmy zasnąć.
       Byliśmy na wzniesieniu. Przed nami widać było zatoczkę Morza Adriatyckiego, a za nią całe Portoroż. Miasto przypominało Las Vegas, albo Monaco w miniaturze - wszędzie kasyna i luksusowe hotele. Wszystko starannie i kolorowo oświetlone, migocące, a przy tym utrzymane w gustownym i ekskluzywnym stylu. Światła odbijały się i mieniły na spokojnej tafli wody. Było cicho. Z miasta niosły się tylko dźwięki melancholijnego jazzu. Patrzyliśmy. Dopóki sen nas nie zmorzył. 


Widok na miasto z naszego miejsca biwakowania.


       Na przemian spaliśmy i budziliśmy się, bo noc w takim miejscu, choć klimatyczna, nie może być zupełnie spokojna. Przynajmniej dla dziewczyny. Co chwila otwierałam więc oczy, rozglądając się dookoła. Po zamknięciu nasłuchiwałam, czy aby w pobliżu nie dzieje się coś niedobrego. Czy nie czai się zło... W ciemności każdy szmer, każdy świst i skrzypnięcie brzmi zupełnie inaczej. Donioślej i bardziej złowrogo. Każdy, nic nie znaczący normalnie dźwięk przyprawia o dreszcze i wywołuje króciutki atak paniki. Zwłaszcza, jak ktoś ma misję czuwania nad sytuacją i opanowywania niebezpieczeństwa. Może to banalne, ale ściany namiotu dookoła, choć przecież realnie niczego nie zmieniają, stają się podczas takiej nocy dobrodziejstwem nadzwyczaj pożądanym. Co z tego, że noc jest urokliwa, skoro leży się, niejako podaną na tacy? Dużo przytulniej jest zakopać się w śpiworze, czując dookoła siebie choćby namiastkę pomieszczenia. Dużo też łatwiej przekonać co do tego swojego wewnętrznego tchórza... 
       Namiotu jednak nie było i być nie mogło. Grzywna za złamanie prawa przekroczyłaby nasz cały budżet kilkukrotnie, a przecież nie pojechaliśmy marnować pieniędzy, tylko przeżywać przygody. Jedna z nich właśnie się działa...
       Ze snu wyrwało mnie brzęczenie. Krótkie. Niezbyt głośne, ale też niezbyt daleko. Nieco sparaliżowana strachem syknęłam do Rafała, i konspiracyjnie szturchnęłam go w rękę. Otworzył oczy, trochę zdezorientowany. 

- Coś słyszałam... coś, jakby motor. - szepnęłam najciszej, jak się dało. 
- Niemożliwe. Śpij. 
- Naprawdę słyszałam. Ktoś tu przyjechał, zgasił silnik i stoi prawdopodobnie na drodze. Nie słyszałam, żeby otwierały się jakiekolwiek drzwi...

        Leżeliśmy więc bez ruchu, operując niemal jedynie oczami. Czekaliśmy. Chwilę. Jedną, drugą, trzecią... trwaliśmy w stanie gotowości dobre 3 minuty, wytężając słuch i niespokojnie przełykając ślinę.W końcu dobiegł nas szmer, potem szelest, aż wreszcie normalne szuranie po trawie. Ktoś zmierzał w naszą stronę. Kto? Tego właśnie baliśmy się dowiedzieć... 


Widok na miasto z dołu, z pomostu.
       Zamarliśmy w milczeniu, starając się nie poruszyć. Natychmiast każda część ciała zaczęła łaskotać i domagać się energicznego podrapania, poruszenia, wyrwania ze stanu paraliżu. Mięśniom zachciało się nagle gimnastyki! W środku nocy - też mi pomysł... Coś nachalnie drażniło nos, skłaniając do kichnięcia. Włosy przypadkowym podmuchem wiatru znalazły się na twarzy a plecak zaczął  dokuczliwie uwierać. Tymczasem, poruszyć się nie było wolno. Obserwowaliśmy zmierzającą w naszą stronę jednostkę, nie wiedząc, kim jest...

 Wyobraźnia postanowiła otworzyć sobie szeroko drzwi i nie oszczędzać się ani trochę. Co chwilę podsuwała mi gotowe scenariusze...

        Mógł więc być strażnikiem owego bardzo elitarnego i cennego rezerwatu, chcącym wlepić nam gigantyczną grzywnę za biwakowanie w niedozwolonym miejscu... Albo zupełnie neutralnym zbłąkanym człowiekiem, który w środku nocy przyjechał na motorze, żeby połazić sobie po ciemnych zaułkach (tylko, u licha! - po co?)... A może to ktoś, kto zgubił coś za dnia i teraz postanowił odnaleźć swoją własność w gąszczu roślinności? Przecież wyciąga latarkę... na pewno czegoś szuka. Ufff. Zaraz, zaraz... ZARAZ! A jeśli... szuka nas?! W jednej sekundzie strapiony nieszczęśnik poszukujący swojej zguby, zmienił się w mojej głowie w seryjnego zabójcę, z całą pewnością ukrywającego za pazuchą jakąś poręczną siekierkę. Był groźny, niebezpieczny i bezlitosny... Zdeterminowany, żeby nas znaleźć, obrabować i zabić. Z całą pewnością! 
        Osobnik, sprawdziwszy część terenu nieopodal nas (zadziwiające, że nie dostrzegł w mroku naszych sylwetek, leżących, wydawałoby się wcale nie w najciemniejszym miejscu), skierował się w stronę krzaków porastających skraj wzgórza. Podszedł do nich i penetrował je światłem reflektora. Jakie to szczęście, że zrezygnowaliśmy z pomysłu rozbicia namiotu w tamtym miejscu! W pewnym momencie człowiek rozchylił gałęzie i zniknął w gąszczu. 

        Moja uczynna wyobraźnia nie traciła ani chwili i od razu przystąpiła do tłumaczenia mi, co działo się po drugiej stronie linii drzew i krzewów...

       Otóż, z całą pewnością, wśród roślinności ukryta była tajemna ścieżka, wiodąca do jeszcze bardziej tajemnego domku (koniecznie z drewna i nieco rozlatującego się), o którym czasem słyszy się w plotkach, ale nikt go nigdy nie widział. W domku tym z pewnością odbywają się nielegalne transakcje wielkimi pieniędzmi, handel narkotykami i bronią, zaś w piwnicach na pewno więzi się zakładników. Taaaak, taki domek z pewnością jest w pobliżu, zaś TEN właśnie człowiek poszedł właśnie TAM. Mur beton. Dziękuję Ci, Wyobraźnio, że tak mnie wspierasz w trudnych chwilach.

       Skoro zagrożenie zniknęło, odetchnęliśmy na chwilę z ulgą i podrapaliśmy wszystkie dokuczające nam łaskoczące strefy. Wzięliśmy kilka głębokich oddechów i wymieniliśmy kilka zdań. Wyrzuciłam z siebie wszystkie lęki, ale wyobraźnia R. była chyba ciągle w stanie letargu i nie chciała porozumieć się z moją. Dziwna jakaś. 

       Chociaż rozważaliśmy szybkie zwinięcie się z tego miejsca i ukrycie gdzie indziej, nie chcieliśmy ani ryzykować wykrycia (jeśli tajemnicza postać nagle wychyliłaby się zza liści), ani wstawać, bo wyrwani ze snu nie bardzo mieliśmy siłę gdziekolwiek się przenosić. Leżeliśmy więc dalej, oczekując z dusza na ramieniu na rozwój wypadków. Kiedy minęło 20 minut, uznaliśmy, że człowiek gdzieś przepadł i na pewno nie wróci. Zgodziłam się wówczas zmrużyć oczy i ponownie spróbować zasnąć. Wtedy to, jak na komendę, gałęzie znów zaszeleściły, światełko ukazało się naszym oczom tuż za ciemnozieloną zasłoną i z każdą chwilą robiło się coraz wyraźniejsze. Wreszcie wynurzył się z otchłani ON. 
       Znów zamarliśmy. Tymczasem ON poświecił jeszcze trochę dookoła, pokręcił się tu i tam, po czym ruszył pod górę, nawet nas nie dostrzegając. Chociaż leżeliśmy na samym środku terenu, prawdopodobnie nie zostaliśmy odróżnieni od kamieni, bądź rzeźb. ON zaś wdrapał się ponownie na ścieżkę, odpalił silnik i odjechał, nie zamordowawszy nas wcześniej ani trochę. ;)


Rafał o poranku... :)