wtorek, 10 lutego 2015

Koh Chang i jej uroki.

 Wiatr szumiał w głowie, a włosy radośnie plątały się od nieregularnych podmuchów. Słońce nadal paliło. Jechaliśmy dalej.  Gorąco pomału odbierało nam siły. Brak dokładnej mapy i rzetelnego oznakowania dróg nie wydawał się aż takim problemem w porównaniu do wizji spalenia się na skwarkę, jeśli tylko za długo pozostanie się na słońcu.

Zupełnie było się czego obawiać, jeśli chodzi o orientację w terenie. Była przecież tylko jedna główna droga dookoła wyspy... No, może niezupełnie dookoła, bo tuż przed połączeniem obu ramion, znikąd, raptem wyrastały góry i gęsty las, a droga urywała się złowrogo, nie pozwalając przedostać się na drugą stronę przeszkody. Niemniej, więcej głównych dróg nie było. Tylko ta jedna, ułożona w szczęśliwą podkówkę.

Zgubiliśmy się.



Owa słynna "Long Beach" wcale nie była, jak się okazało, tak sławna, jak mogłoby się wydawać. Wszak wyspa pomieścić może określoną liczbę mieszkańców w jednym momencie. Wiadomo i nikogo nie dziwi, że ludność stale zamieszkująca nie ma potrzeby jeździć na kąpielisko "za góry, za lasy", a jeśli nawet jeździ, to po co jej oznakowanie. Turyści natomiast... Turyści, jak to turyści. Jak ludzie, znaczy się. Oni są różni. Albo raczej - tacy sami właśnie. Większość z nich nie pokwapi się na większy wysiłek, niźli dojście do hotelowej (lub naprzeciwko hotelu znajdującej się) wody. Nawet jeśli wypożyczy motor, to żeby podjechać kawałek, do jednej, dwóch atrakcji, a nie, żeby się przedzierać przez busz, kurz i całą resztę.

Dlatego też turystów na drodze prawie nie było. Zwłaszcza na tej na południu. Zwłaszcza w okolicy, w której należało dokonać skrętu, ale się go nie dokonało.

Pół godziny kręcenia się, zwątpienia we wspaniałość tej polecanej jakże szeroko plaży, bo przecież wokół same kamulce i rozbijające się o nie fale, a do wody zejść się nie da, choćby nie wiem co (chyba, że ktoś chętny połamać sobie nogę). ...aż tu nagle, jak z nieba spada rozwiązanie. Wystarczyło zapytać! Oczywiście, jak już się znalazło żywego ducha.

To nie tutaj!

Wróciliśmy się i wjechaliśmy w niezwykle bocznie wyglądającą uliczkę, która powiodła nas... w głąb dżungli. No bo gdzieżby indziej! Wąziutka, malutka, skromna dróżka, dróżynka, ścieżka właściwie. Bo... nie owijając w bawełnę, dróżka dość szybko zmieniła się w trakt, czy raczej rozkop, z większą ilością dziur i ostrych kamieni, aniżeli twardego podłoża. Omijanie wyboistości terenu wydłużyło nam podróż zgoła o kilometr i przysporzyło wielu emocji w momentach, kiedy blisko było, żeby przebić oponę, a samemu wylądować brodą w ostrym żwirze.



Palące słońce zastąpił jednak cień. Nad nami zawiązało się gęste sklepienie gałęzi i liści. Dookoła szumiał już nie tyle wiatr, co las. Wraz z nim skrzeczało, świstało, śpiewało i grzechotało wszystko dookoła. Przeciągłe, głośne i świdrujące piski rozlegały się co jakiś czas, przypominając nam, że nie wszystko jeszcze w życiu widzieliśmy i chyba wcale niekoniecznie chcemy zobaczyć. Nie wiem, co tak hałasowało, ale nie zachęcało do bliższego zapoznania. Delikatny wietrzyk rozkosznie owiewał twarz i całkiem przyjemnie się jechało.  O ile nie liczyć trzęsienia i podskoków dosłownie co chwilę.

Wyjechaliśmy na prostszą drogę. Jeszcze kawałek asfaltu w tym zapomnianym przez ludzi kawałku lasu. Czemu akurat tu, a nie kilkadziesiąt metrów wcześniej? Nie wiadomo.

Minęliśmy stadko małp, siedzące na jezdni i oczekujące na podarki od podróżnych. Cała, wielka gromada utkwiła oczęta w naszym turlającym się powoli skuterze. Kilka z nich szło w naszą stronę, kilka leniwie się przeciągało, rozprostowując zastałe mięśnie, a jeszcze inne iskały młode, czujnie przyglądając się przyjezdnym. Nie mieliśmy nic czym moglibyśmy się podzielić. Ale to chyba nawet lepiej. Z małpami różnie bywa, wszak... to małpy. Ale o tym innym razem.

Mknęliśmy dalej. 30 km/h. Pęd. Znów skwar. Znów koniec drogi. A właściwie to najpierw znak, ostrzeżenie, za chwilę droga ta się skończy. Potem jeszcze tylko zakręt i... dziura. Jedna wielka, gigantyczna zapadnia na środku ulicy. Zerwany most. W przestrzeń sterczą tylko gołe pręty. Boczkiem, lewą stroną, jawi się delikatny objazd wyślizgany na piasku i błocie przez jakiś wielkokołowy pojazd. Można przejechać. Zakręt i pod górę. Byle powoli. Byle nie zsunąć się po piasku w dół.




A potem znów pod górę. Robi się prawie, jak w Tatrach. Strome zbocze, skała po prawej i osuwisko po lewej. Oby tylko koło nie skręciło na którymś z wystających kamieni, bo pod naszym ciężarem cały mechaniczny rumak mógłby się z hukiem zwalić na sam dół. Wjeżdżamy. Powoli. Jakbyśmy wciągali się na linie. Na horyzoncie widzę delikatnie szarzejące się chmury. Nadchodzi popołudnie. Z oddali, spokojnie i bez pośpiechu, albo nieuchronnie nadchodzi burza. Jak co dzień tej zimy.

Oczami wyobraźni, w panice wyobrażam sobie, jak bardzo warunki pogodowe wpływają na naszą obecną sytuację.Jak bardzo wpłyną, kiedy będziemy chcieli wrócić, ale cała droga spłynie przed nami.

Podjeżdżamy pod górkę, brnąc a pomarańczowym piasku. Omijamy dziury. Koła skutera skręcają się same. Nie jest łatwo manewrować. Coraz mniej dziwi mnie fakt, że nikogo nie spotykamy na drodze. A może gdzieś w przewodniku jest napisane, że trasa jest męcząca i przyprawiająca o zawroty głowy? ;) 

Dojeżdżamy w końcu. Spoceni, zziajani i zmęczeni. Wściekle zgrzani. Z jednym tylko marzeniem. Zanurzyć się w chłodnej wodzie. 



Przed nami plaża. Wydawałoby się, że nic prostszego. Ziuuuu i do wody. Chlup! Ale, ale! 

Ciężko zrobić chlup, jeśli woda sięga ci do kostek. Nie ma tu basenu, ani klifowego wybrzeża. Musimy zanurzyć się od stóp, do głowy. Wchodzimy. 





Tylko, że... To nie to, co w Polsce, że każde zanurzenie paluszka u nogi wywołuje spazmy i wykręca twarz w grymasie. To nie tak, że po zamoczeniu stopy właściwie ma się dość kąpania. Chociaż w sumie... podobnie. Bo trochę ma się dość. Tyko woda tu... nie chłodzi. Ma jakies 32 stopnie i najzwyczajniej w świecie jest ciepła. Mam wrażenie, że wchodzę do wanny. Idę jednak. 32 stopnie, to nie 35. Zawsze to jakaś ulga. 

O ile uda się zanurzyć. 

Jeden krok, drugi, trzeci... trzy metry, pięć metrów, siedem... zaraz... czy przypadkiem nie powinno być już? Spoglądam w dół. Nadal stoję po kostki w wodzie. Już wiem, skąd nazwa Long Beach.

Idę dalej, nie licząc na wiele. 15 metrów od brzegu udało mi się zanurzyć kolana. Kilkanaście kroków dalej woda osiągnęła wysokość połowy moich ud (a naprawdę jestem niewysoka!). Dobra! Dalej nie idę. Zostaję tutaj. Chlup!