niedziela, 24 września 2017

Peru. Tajemnice, spekulacje, domysły, czyli pytania na które nie ma odpowiedzi.

Dlaczego Peru? Dlatego, że kocham niewyjaśnione historie sprzed wieków i uwielbiam głowić się nad zagadkami tajemniczych cywilizacji. Dlatego, że fascynująca kultura Inków, z ich enigmatycznymi zapisami kipu,  z ich ofiarami na szczytach wulkanów, z ich mistyczną ayhuaską, której osobiście się boję, ale lubię o niej czytać i wreszcie  od zawsze powodowała ciarki na moich plecach, a fakt, że gdzieś w dżungli po dziś dzień mogą żyć (i zapewne żyją) potomkowie, strażnicy Paititi (szerzej znanego, jako El Dorado) elektryzuje mnie i rozbudza wyobraźnię. Dlatego wreszcie, że osobiście nie wierzę też, że wszysto, co podaje się, jako dziecło Inków, faktycznie jest ich dziełem i to chyba fascynuje mnie w tym wszystkim najbardziej.




Kto stworzył fundamenty budowli, na których wzrosło inkaskie imperium? JAK stworzył to, co wzniesione być nie mogło za pomocą prymitywnych narzędzi przedkolumbijskich cywilizacji? A może to, co głosi oficjalna nauka to nie do końca prawda i metody, czy narzędzia, jakimi się posługiwali wcale nie były aż tak proste, jak nam się wydaje? No bo... jak inaczej wytłumaczyć 30-metrowej szerokości doskonałe kamienne drogi kultury Moche (na północy kraju), albo perfekcyjną obróbkę kamienia, kiedy do dyspozycji mamy tylko narzędzia z miedzi, złota, albo srebra? I jeszcze..., nawiasem mówiąc, po co ludziom sprzed kilkuset lat ulice szerokością przewyższające współczesne autostrady?

Ujmijmy ściśle to, czego niemal żadne z peruwiańskich muzeów nie mówi wprost: Inkowie NIE mieli żelaza. Jedyne, czym dysponowali, to to, czego na całym Starym Świecie tak bardzo brakowało: metale szlachetne. To, co mogłoby uczynić ludy Ameryki najpotężniejszymi i najbogatszymi w epoce renesansu, paradoksalnie przyczyniło się do ich sromotnego upadku właśnie z powodu braku czegoś tak pospolitego, jak żelazo.

Oczywiście, pomijając kwestie wierzeń i zabobonów związanych z legendą powrotu Wirakoczy. Bo, na upartego, nawet bez uzbrojenia równego Hiszpanom, mająć do dyspozycji dżunglę, góry tak wysokie, jak Andy i znajomość terenu, Inkowie mieli szanse się obronić, albo przynajmniej wydłużyć czas swojej egzystencji. Nawiasem mówiąc, sprawdziliśmy na sobie – skoro my ledwo ruszaliśmy się na wysokości 4 tysięcy metrów, jak przy tak rozrzedzonym powietrzu mieliby to efektywnie robić opancerzeni żołnierze z Europy, którzy na takiej wysokości nigdy wcześniej nie byli?

Mimo braku żelaza, czy jakichkolwiek innych narzędzi (nie wspominając już o technologii, bo przecież – jaką technologię mogli mieć ludzie (w dżungli!) około XV wieku?) na terenie dawnego imperium wzniesiono wiele budowli, które ewidentnie odstają swoim kunsztem od możliwości średniowiecznych rzemieślników. Fizyka zaś przeczy możliwości obróbki kamieni, w których je zbudowano przy pomocy tak prymitywnych przyrządów, jak miedziane noże i kamienne młotki. Co więcej, nawet przy wykorzystaniu dzisiejszych możliwości, niektóre ze znalezisk okazują się trudne do odtworzenia. 

Nieopodal Cusco, w Świętej Dolinie Urubamby znaleźć można wiele przesłanek świadczących o tym, że monumentalne i wspaniałe budynki mogły być kiedyś obserwatorami czegoś, czego my dziś  możemy się jedynie domyślać, albo o tym spekulować.



Sacsayhuaman – 

Ogromna twierdza rozciągająca się nad Cusco, otoczona murem długim na 540 metrów, a wysokim na 3. Jej część rozebrali jeszcze konkwistadorzy ze swoimi żołnierzami, aby pozyskać materiały do budowy domów w mieście, ale nawet mimo tego ciągle zdumiewa swym rozmachem.
Uwagę zwracają przede wszystkim wielkie kamienne bloki, z których zbudowano mur otaczający warownię. Ważą one od kilku do nawet kilkudziesięciu ton (a największy głaz ma wymiary 9x5x4 m i waży aż 360 ton!) a połączone są ze sobą tak ściśle, że pomiędzy nie nie da się wcisnąć nawet ostrza cienkiego noża. Zupełnie, jakby ktoś przed wkomponowaniem ich w ścianę dociął je tak dokładnie, żeby pasowały jeden do drugiego idealnie. Wspominałam może, że NIE użyto do tego żadnej zaprawy murarskiej? No właśnie...

„Doświadczenie wykonane przez angielskich naukowców w sławnym Stonehenge wykazało, że do przemieszczenia na rolkach kamiennego bloku o wadze jednej tony na lekko wznoszącym się terenie potrzeba 16 ludzi. Nasz kamyczek waży około 300 ton, a więc pomnóżmy 300 ton przez 16 ludzi i już wiemy, iż do jego transportu należało zatrudnić 4800 ludzi. Jeśli ustawimy ich przy dziesięciu linach, to każdą będzie ciągnąć 480 osób. Człowiek potrzebuje co najmniej 1.5 metra przestrzeni operacyjnej, a więc długość liny wyniesie 720 metrów! W ten sposób głaz jedynie zbliży się do muru! Kto przesunie go bliżej? 4800 ludzi pchających głaz od tyłu nie zdoła oprzeć dłoni nawet na jego najdłuższym boku. [...] Jak skoordynować pracę takiej masy ludzi? Przecież liny z włókien naturalnych mają tendencję do wydłużani się pod obciążeniem. Gdyby kilkusetosobowy zespół usiłował ciągnąć jedną linę, to ostatni w szeregu musiałby się przemieścić dalej od pierwszego, zanim lina uzyskałaby maksymalne naprężenie. Każdorazowe zaś zwolnienie napięcia zmuszałoby do ponownego niebagatelnego i bezproduktywnego wysiłku. Synchronizacja takiej liczby ludzi jest mocno wątpliwa.” J. Pałkiewicz, A. Kapłanek, El Dorado. Polowanie na legendę, Poznań 2005.







Kenko – 

 „zig zag” w języku Quechua, czyli „pełen załomów”, „labirynt”. To owalna, monumentalna konstrukcja pochodzenia naturalnego o przeznaczeniu sakralnym. Jedno z najświętszych miejsc Inków. Z boku wygląda to to, jak kupa głazów rzuconych jak popadnie na sam środek okrągłego placu, z góry jednak widać wyraźnie, że jest to całkiem przemyślana konstrukcja,  z wyrzeźbionymi w skale schodkami, oraz zygzakowatymi rowkami, którymi do małych niecek spływać miała krew ofiarnych zwierząt. 

Wewnątrz znajduje się masywny kamienny ołtarz, a przed budowlą monolit – falliczny głaz – symbol płodności (wedle legend – jeden z trzech zamienionych w kamień synów Inti).





Tambomachay – 

Konstrukcja znana dzięki Hiszpanom, jako „Łaźnia Inki”. Z języka Quechua można wysnuć inne tłumaczenia: tampu: zajazd, mach’ay: jaskinia, albo machay: pijaństwo.
Budowla składa się z licznych akweduktów, kanałów i wodospadów, prowadząc w tej sposób wodę pomiędzy tarasami. Fontanny, które wybudowano w tym miejscu działają do dziś. Zwróćcie uwagę na precyzę, z jaką kamieniarze obrobili kamienie tworzące ścianę za nimi!






Ollantaytambo – 

Potężna twierdza, bardzo trudna do zdobycia. Ostatnia z obronionych przed Hiszpanami. Góruje nad miastem, rozciągając się na wzgórzu rozległymi tarasami uprawnymi. Jeśli wespniemy się po niewygodnych, nieco zbyt dużych schodkach na samą górę, trafimy do warowni i przyległej do niej części świątynnej. Tak przynajmniej mówią przewodnicy i ustawiona tu również tabliczka „Temple del Sol” (świątynia słońca). Inkaska. Być może. Tylko... jak ludzie nie znający joła, wozu, ani narzędzi innych niż złote, srebrne czy miedziane, przytargali tu granitowe megality o wysokośi 4 metrów? Jak zbudowali z nich ściany? Jak sprawili, że prostokątne kamienie połączone zostały spoinami z wąskich płyt idealnie wpasowanych w szczeliny? Dlaczego włożono tak wiele wysiłku w transport i ewentualną obróbkę głazów, skoro do najbliższego kamieniołomu aż 6 kilometrów w górzystym terenie, a narzędzi ciągle brak? 






„Przed świątynią stoi sześć takich kamiennych olbrzymów o wysokości czterech metrów, niewątpliwie fragment jakiegoś muru. Jego konstrukcja różni się jednak odwszystkiego, co dotychczas oglądałem w Peru. Zamiast dokładnie obrobionych wielobocznych krawędzi, poszczególne prostopadłościenne elementy połąćzone są niezwykłymi spoinami z wąskich płyt kamiennych wypełniających dokładnie szczelinę. Najbardziej intryguje brak logicznego uzasadnienia dla wysiłku włożonego w obrobienie i przetransportowanie megalitów. Skalny grzbiet jest nazbyt wąski, by mieć jakieś strategiczne znaczenie.”





A jak wytłumaczyć sens ciosania megalitu z czerwonego porfiru, który zobaczyć można na jednym z tarasów? 70-tonowy kamień wykuto tak, że z dwóch boków wycięto w nim idealnie równe, prostokątne wnęki, tworząc coś na kształt dwuteownika. 

" Z punktu widzeia techniki budowlanej nawet dzisiaj, gdy dysponujemy piłami mechanicznymi do cięcia kamienia, diamentowymi tarczami szlifierskimi i takimi samymi wiertłami, jest to działanie pozbawione sensu. Natomiast należy wątpić w zdrowy rozsądek fachowca zabierającego się do takiego zadania za pomocą prostych narzędzi z kamienia i miedzi.” Tamże.


A wypustki widoczne na wielu kamieniach? Zakładając chęć wyciosania tego typu guzów, trzeba wziąć pod uwagę, że kamierzarz musiałby najpierw usunąć wierzchnią warstwę twardego przecież materiału i pozostawić jedynie mały fragment. W jakim celu? Ozdobnym? Czy tego typu ozdoba usprawiedliwia wysiłek podobnego formatu? Funkcjonalnym? Jaką funkcję miałyby pełnić, żeby zadano sobie tyle trudu? Niektórzy przewodnicy twierdzą, że wypustki służyły, jako uchwyty do mocowania lin podczas transportu. Czy jednak odstający na 10 cm wypustek o nachylonych, a nie prostopadłych wobec bloku ścianach uytrzymałby grube konopne liny podczas dźwigania wielotonowego ciężaru? Czemu w takim razie bloki wycięto w tak twardym materiale, zamiast użyć łatwiejszych w obróbce skał osadowych?




***

Kiedy po raz pierwszy czytałam Drogę do El Dorado, 12 lat temu, opisy tych miejsc zadziałały na moją wyobraźnię tak, że moim marzeniem stało się zobaczenie ich na własne oczy. Stanąć oko w oko z nieodgadnionym mistycyzmem, z tajemnicą, wobc której można tylko snuć wyobrażenia i domniemania. Może tak, jak ja zapragniecie je odwiedzić i sami sprawdzić, która wersja wydarzeń przekonuje Was najbardziej? 

Ja, zarówno podczas swoich studiów, podróży, jak i lektur nauczyłam się już, że treść oficjalnych podręczników nie zawsze głosi najprawdziwszą prawdę. W końcu, ilu z Was uczyło się o tym, że to Kolumb odkrył Amerykę, a na pomysł sprowadzenia Krzyżaków do Polski wpadł Mazowiecki[i]? A gdybym powiedziała, Że Przed Kolumbem byli Wikingowie? Ha! Przecież to akurat wszyscy wiedzą (ale w szkołach chyba nadal o tym nie wspominają). Jak jednak wytłumaczyć fenickie inskrypcje na budowlach w amazońskiej dżungli, albo rzymskie amfory wykopywane w stanowiskach archeologicznych?

Oficjalna nauka zamyka oczy i sprawy nie komentuje, udając, że jej w ogóle nie ma. Nie stawia się tu znaków zapytania, nie zostawia otwartej furtki, bo przecież to, co mogłoby stanowić wyjaśnienie jednocześnie przeczy wszystkim dotychczasowym ustaleniom. Przyznać, że któraś ze starych cywilizacji dysponowała wiedzą i technologiami przewyższającymi nasze – byłoby świętokradztwem wobec zaborczej polityki naukowej naszych czasów. Z kolei powiedzieć, że któreś z plemion otrzymało pomoc, albo wybudowało się na pozostałościach osad kogoś spoza Ziemi... no cóż, to już niemal  przyznanie się do szaleństwa, naiwna wiara w bajki rodem z filmów sci-fi.

A jednak budowle stoją i ktoś je zbudował. Jak? Nie wiadomo. I nie będzie wiadomo jeszcze długo. Bo... skoro nawet sami Inkowie wspominali konkwistadorom, że nie znają budowniczych i nie wiedzą, kto jest autorem, to skąd mamy to wiedzieć my?




[i] W rzeczywistości Amerykę przed Kolumbem odkryli jeszcze przynajmniej Wikingowie (ale wobec istnienia znalezisk archeologicznych pośród których w Ameryce znaleziono choćby rzymskie amfory, a w Egipcie, w grobowcu Ramzesa II zasuszone liście tytoniu historia kontaktów między Starym, a Nowym Światem może być „nieco” dłuższa ;) ). Aha, i jeszcze: na pomysł sprowadzenia świętojebliwych wpadł nikt inny, jak Henryk Brodaty.  

niedziela, 3 września 2017

Peru. Pierwsze wrazenia.

Peru jest łatwe. Z absurdów Ameryki Południowej, opisywanych przez mojego podróżniczego góru (którego, nawiasem mówiąc, za religijno-społeczne poglądy zwykłam nieznosić) nie pozostało już aż tak wiele, jak można by się tego obawiać. Gringo wśród dzikich plemion  napisany został zresztą już szmat czasu temu, a jak wiadomo, przez ostatnie kilka lat zarówno ustroje, jak i nastroje na świecie trochę się pozmieniały.
Założę się zresztą, że na pustkowiach, w dżungli, w dżungli z Indianami (a to jeszcze coś innego niż puszcza sama w sobie), na niebezpiecznych rubieżach, gdzie spotkanie oko w oko z bandytką jest bardziej prawdopodobne, niż znalezienie sklepu z butelką wody – jest trudniej. Trudniej i bardziej ekscytująco, ale jednak ciągle – trudniej.
Dżunglę i pustkowia mam nadzieję zobaczyć od środka przy którymś z następnych razów, o Indianach skrycie marzę, ale partyzantkę… partyzantkę wolałabym odłożyć na „nigdy”, bo po prostu nie wierzę w dobre intencje bandytów, którzy pod przykrywką walki o czerwoną idyllę mordują ludzi, jak popadnie. I nikt mnie nie przekona, że Che Guevara był wolnościowcem.
Tak, czy siak, Peru jest łatwe. I przyjemne. Mam wrażenie, że na pierwszą egzotyczną wyprawę, przed laty wybrałyśmy (ja i Mama) kraj trudniejszy, niż nam się wydawało (Indie). Oczywiście, zawsze mogło być trudniej (są przecież jeszcze takie zakątki świata, jak Ghana, czy Kongo), ale mogło też być łatwiej. Na przykład w Peru ;). Ameryka Południowa jest super i wcale nie tak dużo tego mañana, jak straszą (choć założę się, że wystarczy się udać na odludzie ;) ). 




Z pierwszych wrażeń, mogę powiedzieć tyle: infrastruktra dla podróżnych jest rozbudowana nie gorzej, niż w Polsce. W miescach tzw. turystycznych oczywiście, ale przecież u nas w Koziej Wólce też nie ma hoteli i restauracji. Wszędzie, gdzie trzeba jest internet, asfaltowa droga (mówię przecież, że TAM, GDZIE TRZEBA, a nie wszędzie!), bieżąca woda (nawet bez większych problemów – ciepła), czysta pościel (o co w takich Indiach niełatwo) i coś ciepłego do żarcia. Nie każdy pokój ma ogrzewanie (choć w górach byłoby przydatne), albo wiatrak (to z kolei na pustyni), ale za to każdy ma TV, a właściciel nie rozumie, czemu nie chcesz pilota (i wcale nie chodzi o „hiszpański bez napisów”, naprawdę!).
Co prawda, dalej pokutuje tu podział na: „mięso” i „kurczak”, więc będąc wegetarianinem trzeba się pilnować, żeby nie zamówić czegoś „bez”, a nie dostać „z”, ale opcji warzywnych jest ci tu dostatek (choć z kreatywnością bywa krucho). Z zaskoczeniem zaobserwowaliśmy, że gdzieniegdzie zdarzają się też knajpki wegańskie, organiczne i bezglutenowe, chociaż, jakby się zastanowić to przy tej obfitości awokado, i stu rodzajów ziemniaka nie powinno wydawać się to aż tak niezwykłe. O śmierć głodową w Peru nie tak łatwo (chyba, że trafisz do dżungli bez myśliwego).
Pod kątem jedzenia nie podobało nam się tylko w stolicy. Śmiem nawet twierdzić, że wpadliśy w jakiś rodzaj pułapki, bo miejsca, które chcieliśmy odwiedzić zawsze były zamknięte, chociaż powinny być otwarte, a te, które były otwarte, były albo nieziemsko drogie, albo nieziemsko głośne, albo nieziemsko obskurne (czasem wwszystkie opcje naraz). Paradoksalnie więc,  wbrew temu, co pisze Lonely Planet, w Limie głodowaliśmy najbardziej, a kuchnia była… no cóż, przeciętna.
Polubiliśmy jednak peruwiański styl przyprawiania potraw (uważam, że jadłam tam najlepiej zrobione ryby), dodawanie palty (awokado) do każdego dania, andyjski ser z mleka alpaki (podobny w smaku do greckiego halloumi) i sos z żółtych papryczek Aji, który wieńczy nowe ulubione danie Rafała  Aji de gallina:  ugotowane kawałki kury, ziemniaki, ryż, ugotowane jajko w ćwiatrkach, a to wszystko schowane pod pierzynką puszystego, słodko-ostrawego sosu, przyozdobione oliwkami (albo jedną, jeśli kucharz akurat oszczędza).
Absolutnym hitem dla mnie były świeże soki z pomarańczy, papaji, mango, i innych owoców, dostępne dosłownie wszędzie i na tyle tanie, że można było pić do oporu.
Co do cen, na myśl nasuwa mi się jedna uwaga: są nieproporcjonalne. Mam wrażenie, że przydzielanie ich wyglądało tak, że ktoś z wielkiego płóciennego worka wyciągał na chybił trafił kartoniki z cyframi i równie na chybił trafił przyklejał je do produktów. No bo, na przykład: za 5 soli (1 dolar = 3.3 sola) dostaniemy świeży sok, za 20 (gdyby ktoś akurat chciał) 2 drinki w cenie jednego (z okazji wiecznie trwającej happy hour), a z kolei, gdyby chciało się nabyć porcję ryżu, bo akurat złapało nas zatrucie i nic innego nie przechodzi przez gardło, to śpiewają horrendalną sumę: 7! Ponad 2 dolce za miseczkę ryżu w kraju, gdzie każdy wsuwa ryż, bo jest tani? Serio?
Ale! W Peru jest super, bo… ludzie są super. I się uśmiechają! Jest radośnie i miło, i wcale nie każdy (choć trzeba z tym uważać) widzi cię, jako chodzący porftel. Ludzie są życzliwi, pomocni (nawet taksówkarze i nawet, jeśli wcale nie chcesz akurat ich taksówkami jechać). Zatrzymują się na ulicy, pomagają,wskazują drogę ( i wcale nie próbują przy okazji wysłać nas do sklepiku wujka po pamiątki), zagadują w komunikacji miejskiej, pytają skąd jesteś, a na słowo Polonia reagują zdziwieniem i radością. Teraz już, co prawda, zaszczytne miejsce Wałęsy zajął Lewandowski, ale może to i dobrze ;). Peruwiańczycy bardzo pozytywnie reagują na to, że ktoś, z drugiego końca świata przyjechał zwiedzać ich kraj, a do tego mówi w ich języku, bo się go nauczył właśnie po to, żeby do niego przyjechać. Zajebiście, nie? Jak się tu nie cieszyć? Cieszą się więc i pozdrawiają! 







Przez cały czas czuliśy się, jak u siebie. Jak w domu. Jeszcze nigdzie nie widziałam tak wielu osób słuchających metalu i jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się, żeby te osoby (w tym pani strażniczka na lotnisku!) zaczepiały mnie, by pogadać o muzyce, albo pokazać metalowy symbol ręką na znak, że oni słuchają tego samego.
Do tego… krajobrazy – nieziemskie i różnorodne ( o ile akurat nie jedziesz kilkanaście godzin przez martwe pustkowia). Dżungla, góry, złote piaski pustyni, wybrzeże oceanu, wulkany, starożytne ruiny – kraj bogaty nie tylko w uśmiech, czy historię, ale i piękno.
♥ Peru.