środa, 30 stycznia 2013

Złota świątynia w Amritsarze. Kilka subiektywnych uwag.

Złota świątynia, Amritsar. 
 Luty 2011r.

Największa świętość Sikhów zamieszkujących region Indii zwany Pendżabem. Zdecydowanie jedno z najklimatyczniejszych miejsc północnozachodniej części kraju. Samo miasto różni się klimatem od radżasthańskich miejscowości – ludzie są tu spokojniejsi, jakby mniej natrętni, nieco bardziej poważni j uduchowieni.Oczywiście unoszący się wszędzie kurz i panujący dookoła zgiełk nie pozwalają nam zapomnieć, w jakim kraju się znajdujemy, ale przecież nie po to wybieramy się do Indii, żeby zapominać.  Niezaczepiani przez aż tak wielką grupę Hindusów, możemy udać się do głównego, najważniejszego miejsca w Amritsarze i poczuć magnetyzm tamtejszej świątyni. Tu i ówdzie potykamy się o śmieci, niedbale rzucone na środku ulicy, ocieramy lejący się z czoła pot i jeszcze na dworcu rozglądamy się za rikszą. Okazuje się, że w mieście najbardziej popularne są riksze rowerowe - nimi też możemy dojechać najbliżej centrum. Uzgadniamy cenę ze szczupłym człowiekiem o twarzy wysmaganej słońcem i wiatrem i ładujemy się... no właśnie - gdzie? Do  pojazdu? Na pojazd? Ciężko jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, bowiem przestrzeni praktycznie nie ma a nas jest tak jakby cztery sztuki (dwie osoby i dwa naprawdę spore plecaki). Siedzisko jest jedno. W dodatku niestandardowe. Jego długość to jakieś 80 cm, szerokość zaś ok. 20. Wymiary byłyby nawet całkiem satysfakcjonujące, gdyby nie fakt, że REALNIE miejsca jest tam dużo mniej - prawdopodobnie pod wpływem słońca wszystko spuchło, napompowało się i uniosło się w górę, formując się w łukowate i nieuginające się siedzenie. Żeby była jasność, łuki były i od lewej do prawej i od przodu do tyłu. Faktycznego miejsca było więc może 60x10 cm. Dodając do tego informację, że ciągle miałyśmy plecaki na plecach (bo nie było ich gdzie ustawić) - wszystko razem stanowiło dość niestabilną konstrukcję. Zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę liczne zakręty i wyboje. Jak na złość, dystans był całkiem spory, więc dobrych kilka(naście) minut jechałyśmy w napięciu, starając się nie stracić dobytku i nie spaść z hukiem na ziemię (przy czym po owej ziemi, cały czas pędziły samochody). My nie pędziliśmy. Definitywnie. Za to w pewnym momencie podjechaliśmy pod gigantyczną górę, pod którą nikt o normalnej wydolności organizmu by nie podjechał. Nie podjechał także i nasz kierowca. Za to bez skrępowania poprosił nas o zejście i pomoc przy pchaniu roweru. ;)



Wreszcie dostajemy się do celu. Mamy bagaże, więc zanim rzucimy się w wir zwiedzania, musimy je gdzieś zostawić. W przewodniku napisano, że darmowy, lub bardzo niedrogi nocleg można znaleźć w samej świątyni. Niech Was jednak ta informacja o "samej świątyni" nie zmyli - żeby odnaleźć opisane miejsce trzeba trochę pobłądzić i odejśc kilkadziesiąt metrów od zabytku. Faktycznie noclegownia mieści się w spotym budynku na tyłach obiektu i poza jego murami. Są tam wspólne i oddzielne pokoje - jeśli ktoś boi się o bagaż, może zamiast bezpłatnego noclegu wybrać bardzo niedrogą opcję spania w prywatnym pokoju. Wszystko jest bezpieczne i nawet w pewnym stopniu europejskie. Po zameldowaniu idziemy na górę, tam napółpiętrach legitymują nas kolejni strażnicy ;). 


Po kilku chwilach poświęconych na odświeżenie i ogarnięcie pakunków, doprowadzamy się do ładu i wyruszamy na rozeznanie. Bardzo nam śpieszno do świątyni - chcemy poświęcić jak najwięcej czasu na dokładną jej eksplorację. 



Zostajemy pouczone, że przed wejściem należy zdjąć obuwie i skarpetki oraz  nakryć głowę (bez względu na płeć) – jeśli nie posiadamy żadnej chustki czy czapki – możemy taką bezpłatnie wypożyczyć od osób posiadających specjalne kosze wypełnione awaryjnymi chustkami dla turystów, a jeśli nie chce nam się nosić ze sobą butów, możemy zostawić je przy odpowiednim stoisku. Nie zwlekamy, zwłaszcza, że głowy i tak mamy chronione przed słońcem. Szybko zostawiamy buty i obmywamy stopy w płytkim brodziku. W tak upalny dzień jest to jedna z przyjemniejszych czynności.
Wewnątrz nie wolno palić ani pić alkoholu. Nie można także zanieczyszczać tamtejszej sadzawki – woda z tego miejsca traktowana jest jako święta – Hindusi nabierają ją do buteleczek, piją i obmywają się nią. Sikhowie są b. przyjaznym ludem, ale wymagają uszanowania ich świętości. Należy także uważać na śliską podłogę, jako że jest bardzo często zmywana przez wolontariuszy. 


Tu można kupić halawę.

Sama budowla, umieszczona na środku zbiornika wodnego (Amrit Sarovar), w którym w dodatku pływają piękne, duże, kolorowe ryby, nazywa się Hari Mandir Sahib. Jest to dwupiętrowy marmurowy budynek pokryty w większości złotem – na ścianach znajduje się ok. 750 kg czystego kruszcu! Przypominać ma ona kwiat lotosu – symbol sikhijskiego poświęcenia dla prowadzenia dobrego i czystego życia. Wiedzie do niej mostek (Guru’s Bridge). W czasie ceremonii zdarza się, że cały wypełniony jest oczekującymi na wejście pielgrzymami – wtedy warto po prostu trochę poczekać na przerzedzenie się tłumu i zwiedzić pobliskie budynki niż stać w b. długiej kolejce. Ludzie odwiedzający to miejsce często przynoszą ze sobą w darze talerze z  halawą – jest to rodzaj deseru ze słodkiej kaszy manny, o lekko brązowej barwie i karmelowym smaku. Na potrzeby świątyni i pielgrzymów sprzedawana jest ona w obrębie murów miejsca. Wszystkie dary są następnie gromadzone w jednym naczyniu i mieszane ze sobą. Przy wychodzeniu, każdy z odwiedzających otrzymuje garść (tak! Nie łyżkę, nie miseczkę, ale garść) owego deseru.




Panienka z okienka, czyli ja.


Aga.

Świątynia jest o tyle ciekawym miejscem, że można tam z bliska przyjrzeć się hinduskim modłom i posłuchać ich pieśni i mantr. W malutkim, przytulnym wnętrzu, na piętrze można przysiąść na dywanie (zalecane siedzenie ze skrzyżowanymi nogami) i obserwować. Na dole zaś odbywają się ceremonie i składanie ofiar przez pielgrzymów. 

Dla mnie było to najbardziej mistyczne, ze wszystkich miejsc, jakie do tej pory odwiedziłam. Energia, jaka emanowała z tego miejsca na mnie oddziaływała z dużą siłą. Podczas gdy do tej pory każdy dzień spędzony w Indiach równał się walce o chwilę spokoju, tutaj można było się wyciszyć, oczyścić i zagłębić w siebie. Nikt nie nagabywał, ani nie próbował na nic namówić. Można było w spokoju przycupnąć i zapatrzyć się przed siebie, podziwiając inne życie i inną kulturę... dostrzegając w odpowiedzi jedynie uśmiech życzliwości a nie wyciągniętą rękę otwierające się usta, które chciałyby krzyknąć "visit my shop, madame!".

 

Warto pozostać w mieście przez cały dzień i odwiedzić świątynię nie raz, ale kilka – o każdej porze dnia, pod wpływem zmieniającego się światła – złoty budynek wygląda zupełnie inaczej. Szczególnie godne uwagi są pory świtu i zachodu słońca.


Wejśćie jest darmowe. 



czwartek, 17 stycznia 2013

Grecka próba autostopowa. Walka z fatum, czy opatrzność?


Wierzycie w opatrzność? 

Grecja, 2012 r.

Lato na południu Europy było wyjątkowo gorące i równie złośliwe... 

Upalny, słoneczny poranek. Pora opuścić nasza uroczą plażę w  Sami-Nie-Wiemy-Jakiej miejscowości i udać się z powrotem do gościnnej Macedonii. Tu jest dużo za drogo i na dłuższą metę nieco nudno – ile można kąpać się w morzu? Z żalem opuszczamy malownicze miejsce i rozpoczynamy męczący marsz z plecakami. Skwar próbuje nas zatrzymać, słońce straszy palącymi promieniami a pot odwodzi od podjętej decyzji, zalewając nas strumieniami. Bagaże są cięższe a nogi z każdym krokiem coraz mniej odrywają się od ziemi. Nie ma jednak rady - jesteśmy uparci, mamy jeszcze dużo planów do zrealizowania, a nasze żołądki domagają się porządnej porcji żywności. Taniej. Mamy jeszcze tylko jedno zadanie przed zmrokiem – odwiedzić Meteory. Potem szybciutko, na jednej nodze zmykamy za północną granicę… 

W tym momencie Los roześmiał się w głos w swojej niematerialnej komnacie i mruknął tylko cicho: „zobaczmy więc…”

Dość szybko przemieściliśmy się z naszej bezimiennej wioski na wylotówkę za Salonikami. Wszystko dzięki naszemu długowłosemu kierowcy, który charytatywnie przewiózł nas na drugą stronę miasta, nadrabiając tym samym ze 20 km. Całkiem przypadkowo okazało się, że żona jego nosi to samo imię co ja, ale to z całą pewnością nie wpłynęło na jego decyzję...

Stanęliśmy w pełnym słońcu, w niemiłosiernym żarze i samym środku gęstego powietrza o wysokiej temperaturze. Rafał nie mógł znaleźć chustki na głowę, krem z filtrem topił się na nas jak masło a ręce bolały od nieustannego trzymania ich przy drodze (szybki ruch nie pozwalał ich nawet na chwilę opuścić). Z czasem zamieniliśmy się w dwa ledwo żywe słupy z mięśni i kości, stojące w letargu na poboczu szosy. Zahibernowaliśmy się i czekaliśmy z utęsknieniem na chwile, w których słońce skryje się choć na kilka sekund za mikroskopijnymi i bardzo rzadko rozmieszczonymi na niebie chmurkami. 

Po długim czasie zatrzymał się samochód. Ruszyliśmy. Ludzie, którzy nas zabrali byli Grekami, którzy kilka dni wcześniej zostali podwiezieni przez Polaków (dziękujemy więc owym Polakom za to, że przyczynili się do naszego wybawienia). Wysiedliśmy kilkadziesiąt km później, a jako, że zapadał zmierzch, rozbiliśmy namiot w pobliskim ogródku oliwnym. Do naszego celu pozostawało jeszcze jakieś 200-300 km. Żałowaliśmy, że nie udało nam się pokonać całego dystansu w jeden dzień, ale – postanowiliśmy nadrobić wszystko jutro. 

W tym momencie Los parsknął, zakrztusił się herbatą i pochlapał swoją drogocenną szatę…

Nieopodal pasma górskiego, w którym znajduje się słynny Olimp, kładziemy się spać. Tu tu następnego dnia od 7:00 zapuszczamy korzenie.
Wstaliśmy o 7:00 i dziarsko ruszyliśmy na drogę. Znajdowaliśmy się przy autostradzie. Podążając za przykładem poprzedniego dnia, wyciągaliśmy kolejno ręce, usiłując coś złapać. Niestety – nic się nie zatrzymywało. Nie licząc tego pana, który dość szybko zahamował nieopodal nas, a potem „z przykrością” oświadczył nam, że W TYM MIEJSCU NIE MOŻECIE ŁAPAĆ.  Później jeszcze „z przykrością” poczekał, aż zabierzemy się z tego miejsca i pójdziemy sobie gdzie indziej. Bo miejsc było przecież w bród! No właśnie… nie pozostało nam nic innego, jak ulokować się przy wyjeździe z małej miejscowości (jeszcze nie na autostradzie, ale tuż przy bramkach wjazdu).  Był tylko jeden problem. Z owej miejscowości prawie NIKT nie wyjeżdżał. Staliśmy więc… na próżno. Jedyni ludzie, jacy od czasu do czasu nas mijali – udawali się prawdopodobnie na pobliską plażę (nie muszę chyba podkreślać, że wobec wschodzącego coraz wyżej słońca i rosnącej w szaleńczym tempie temperatury NAPRAWDĘ rozważałam zabranie się z nimi…). Mijały godziny. Pierwsza, druga, trzecia... my ciągle bez śniadania i ciągle w tym samym miejscu.  Podjęliśmy w końcu decyzję. Mieliśmy nadzieję, że zbawienną. Kierując się prostą zależnością, zdecydowaliśmy się przejść, koszmarnie długim i wystawionym na działanie słońca, mostem na drugą stronę autostrady i złapać stopa do leżącego 20 km wcześniej większego miasta Katerini. Tam mieliśmy zatrzymać się tuż przed miastem, na ostatnim jego wyjeździe, ponownie przejść (równie długim mostem) znów na drugą stronę drogi i łapać od nowa, już w dobrym kierunku. Dlaczego tak? Dwa słowa wyjaśnienia: kiedy z małej mieściny nic nie wyjeżdża, czasem lepiej wrócić się na wylot z dużego miasta i tam spróbować zatrzymać kogoś, kto jedzie dalej w naszym kierunku. W pobliżu dużych miast przynajmniej mamy JAKIEKOLWIEK pojazdy, na które możemy polować. Tymczasem, jeśli nie stoimy przy autostradzie, a przy wyjeździe z wioski, tracimy wszystkie potencjalne okazje, jadące "tranzytem".

Złapaliśmy wreszcie. Kierowca mówił tylko po niemiecku, więc nasza konwersacja była okrojona. Nie był to jedyny minus, bo uszczęśliwiając nas na siłę, podwiózł nas jakieś 1,5 km za daleko (mimo, że wskazywaliśmy mu dobre miejsce i już prawie wysiadaliśmy na nim z samochodu...). Uwierzcie mi, w takich warunkach klimatycznych 1500 m to naprawdę dystans trudny do pokonania. Zwłaszcza po autostradzie. Zwłaszcza, jak człowiek co chwilę ogląda się czy nie wraca po niego policja i jednocześnie stara się nie zostać rozjechanym przez pędzące auta. 

Z sercem w gardle przebiegliśmy na drugą stronę, przeskakując przez wysokie (dla mnie) do pasa murki dzielące jezdnie. Z ulgą ustawiliśmy się w kolejnym miejscu, mając nadzieję, że teraz już wszystko ulegnie zmianie...

Los aktualnie tarzał się po ziemi i drżał od spazmów śmiechu... absolutnie nie było mu w głowie współczucie ani poważne podejście do naszego problemu. Jakby się wsłuchać w świst przejeżdżających aut, można by nawet usłyszeć jego chichot. Złośliwy i paskudny. 

 Czekaliśmy. Najpierw przy samym wyjeździe, ale był to zakręt, więc potem nieco wyżej i jeszcze wyżej. Przemieszczaliśmy się kilka razy, szukając najlepszego miejsca i przede wszystkim - cienia. Ale cienia nie było. Za to było 36 stopni Celsjusza. I była 15:00. 8 godzin czekania a my pokonaliśmy szalone -20 km. MINUS! W dodatku ciągle byliśmy bez śniadania. Nie uwierzycie, ale jedyne osoby, które reagowały na nasze wyciągnięte kciuki jechały do... miejsca, w którym spędziliśmy cały poranek. Cierpliwość była na wyczerpaniu. Energia dawno się wyzerowała a przypalające głowę słońce powodowało spustoszenie w myślach. Szaleństwo ogarniało mnie, a Rafała ogarniała rezygnacja. Cóż, każdy ma swój sposób na trudne sytuacje...

Grecja. Tuż przy granicy z Macedonią.
Dostrzegliśmy przydrożną budkę z napojami. Kupiliśmy za drogą wodę. Na nic więcej nie mogliśmy sobie pozwolić, bo po pierwsze kosztowało za dużo, po drugie było mięsne, po trzecie kobieta w okienku nie władała angielskim. Bezsilność i rozpacz odmalowały się na mojej twarzy czerwonym kolorem. Z całej siły uderzyło mnie wielkie załamanie. Byłoby pewnie pozostało z nami dłużej, gdyby nie fakt, że moja zbolała aparycja najwidoczniej wzbudziła opiekuńczy instynkt u trzech siedzących nieopodal typów (celowo używam tego słowa) w luksusowym samochodzie. Owe typy, żałując małej zasmuconej dziewczynki zafundowali nam żarcie, uzgadniając przy tym wegetariańską wersję dla mnie. Ze łzami w oczach pochłonęłam pierwszy tego dnia posiłek i w końcu poczułam się lepiej. Była 16:00.

Pokrzepieni, nie tylko fizycznie, ale też psychicznie, wróciliśmy, by dalej próbować. Tylko, że... w końcu przestało to mieć jakikolwiek sens. Zbliżała się 17:00 a my ciągle tkwiliśmy w niczym i w żaden sposób nie zbliżaliśmy się do celu. Długo rozważaliśmy, ale wyjście było tylko jedno. Podjęliśmy decyzję. Zrezygnowaliśmy. Poddaliśmy się. Po prostu. Po prawie dwóch dniach jechania z Halkidiki do Meteorów po prostu odpuściliśmy. Nie było sensu pchać się tam dłużej, skoro tyle czasu zmarnowaliśmy w jednym miejscu.

Los zbystrzał, odkaszlnął i rozejrzał się wokoło, nasłuchując ze zdziwioną miną...

.Uznaliśmy, że wracamy. 

Los odetchnął z ulgą i z lekkim rozbawieniem oczekiwał na nasz kolejny ruch, czekając aż zorientujemy się, że...

...musimy przedostać się na drugi koniec miasta, żeby łapać stopa w drugą stronę (do Macedonii) na wylotówce, nie na drodze wlotowej... 

Spróbowaliśmy uczynić to za pomocą kierowcy, prosząc o to, żeby wysadził nas gdzieś w jej pobliżu. Niestety - kierowca nie był zbyt przejęty naszym losem i zostawił nas w samym centrum miasteczka. W dodatku nie potrafił powiedzieć nam, w którą stronę powinniśmy się udać, żeby dotrzeć tam, gdzie chcieliśmy. Następną godzinę, albo dwie, zajęło nam ustalenie z mieszkańcami drogi i przemaszerowanie przez całą sieć zabudowań. Nie muszę chyba dodawać, jak wielce niemiłym urozmaiceniem podróży był fakt, że półki w greckim Carrfourze świeciły pustkami i nie można było tam kupić niemal nic do jedzenia... (jeszcze nigdy nie widziałam supermarketu, w którym byłby, np. tylko jeden rodzaj jogurtu! w dodatku naturalny...).  Błądząc po uliczkach, prowadzeni wskazówkami tubylców, o mały włos nie wróciliśmy do miejsca, z którego przywiózł nas nasz ostatni kierowca... Wreszcie przedostaliśmy się na właściwą drogę i mogliśmy znów (ku naszej wątpliwej radości) łapać stopa. Słońce chyliło się ku zachodowi. 


Granica grecko-macedońska.


Po tych wszystkich przebojach zaczęliśmy właściwy odwrót. Od tego momentu dziwo wszystko poszło dużo szybciej. Odkąd tylko zmieniliśmy nasze zamiary, samochody zaczęły się zatrzymywać. Kiedy już naprawdę nie mieliśmy szans na dojazd do Meteorów, zła passa zakończyła się i wszystko wróciło do normy. Zupełnie, jakby ktoś nie chciał, żebyśmy dojechali do zaplanowanego miejsca!

 Jeszcze przed zmrokiem dotarliśmy ponownie w okolice Salonik. Dziwny to był transport - z kierowcą mówiącym wyłącznie po grecku i z jeszcze jednym autostopowiczem z Albanii, nie mówiącym w żadnej ze znanych nas mów. Pokonując kilka problemów technicznych, takich jak ponownie złe wysadzenie nas na środku autostrady, dostaliśmy się na właściwą drogę do przejścia granicznego z Macedonią. Stamtąd zabrał nas kolejny ktoś. Pewnie zresztą na zawsze pozostałby zwykłym kimś, gdyby nie kolejne wspólnie spędzone godziny...

Thanasis okazał się człowiekiem tak niezwykle pomocnym i życzliwym, że nie mogliśmy w to uwierzyć. Po całym tak okropnym dniu nie mieliśmy nawet sił, by marzyć o czymkolwiek pozytywnym. Nie mieliśmy też zbyt dużo sił, by rozmawiać. Po początkowej wymianie zdań zaczęliśmy zapadać w sen i na pewnych odcinkach drogi po prostu odpływaliśmy z realnego świata. Potem wracaliśmy, chwile rozmawialiśmy (łamanym polsko-rosyjskim) i znów zasypialiśmy.
 Thanasis zmierzał do miejscowości położonej kilkadziesiąt km przed macedońską granicą. Dla nas była to gratka, bo oznaczało to prawie 150 km wspólnej przejażdżki. Jakież było nasze zaskoczenie i radość, kiedy stwierdził, że może nas podrzucić do samego końca drogi i wysadzić dopiero na przejściu granicznym! Nie chcieliśmy nadużywać dobroci jego serca, ale nijak było odmówić, skoro zapewnił nas, że nie ma w tym żadnego problemu. Tym większa była nasza wdzięczność, kiedy niedługo po tym zaprosił nas na kolację i zafundował ogromne porcje jedzenia! Po dniu takim, jak ten, czuliśmy się, jak w domu. Zaopiekowani i ugoszczeni. Szczęśliwi. Wzruszeni. 

Thanasis dowiózł nas na miejsce i pożegnał ciepłym słowem. Ofiarował am też na drogę drobny prezent, który potraktowaliśmy, jako amulet na szczęście w podróży. Kiedy odjeżdżał w ciemną noc, wracając w greckie strony, oszołomieni i rozczuleni odprowadzaliśmy go wzrokiem. Spotkanie takiego człowieka w dzień taki, jak ten odmieniło nas zupełnie. Dziękujemy z całego serca.

Ku zdumieni celników przeszliśmy na macedońską stronę. Wyłoniliśmy się "znikąd" i za chwilę  ponownie rozpłynęliśmy się w mroku. Namiot rozstawiliśmy na polu, kilkadziesiąt metrów dalej. Poszliśmy spać.


Radosny poranek na macedońskim polu tuż przy granicy z Grecją.





wtorek, 8 stycznia 2013

Norwegowie a gościnność. Park Narodowy Rondane w prywatnej odsłonie.


Norwegia, lipiec 2006 r.

Aga i ja. Chcemy dostać się do Parku Narodowego Rondane i spędzić trochę czasu w norweskich górach. Wiemy, że można się tam rozbić na dziko, więc nocleg nie będzie żadnym problemem. W całej Norwegii można zresztą biwakować gdzie popadnie, więc wydatki na hostele i kwatery prywatne praktycznie nas nie dotyczą. Wyjazd jest typowo wędrówkowy, z elementami survivalu. Nie leniuchujemy, nie otaczamy się luksusem (bo i za co), ale zwiedzamy, kontemplujemy, poznajemy. Odpoczywamy tak, jak chciałyśmy. Aktywnie. Mamy namiot, zrobiłyśmy zapasy żywności, w plecaku jest mały, półlitrowy nabój gazowy i palnik oraz ciepłe śpiwory. Jesteśmy już nawet w miejscu, z którego droga wiedzie już tylko prosto pod górę (jeśli nie liczyć serpentynowatych zakrętów). Miałyśmy jechać busem, ale okazało się, że jedyny jeżdżący w ciągu dnia dawno już pojechał i możemy co najwyżej poczekać do rana. Stoimy więc na obrzeżu malowniczego miasteczka Otta, które zresztą przekroczyło nasze estetyczne oczekiwania. Obok nas śmigają samochody, jeden za drugim po głównej drodze. My czekamy w maleńkiej zatoczce, bocznej odnodze od głównej trasy. To stąd wstępuje się do parku i tędy zmierza się do wiosek położonych na wysokościach. Powiewa rześki wiaterek. Jest lipiec, ale w Skandynawii chyba nigdy nie jest zbyt gorąco. Czekamy. Z każdą chwilą uświadamiamy sobie, że nasze założenie jest odważne a pora nie taka znowu najlepsza. Może gdybyśmy zaczęły rano... Tymczasem w naszą stronę nikt nie skręca. Pustka. Cisza. Słychać tylko te samochody, które nie skręcają...

Tak naprawdę wcale nie mija wiele czasu (choć w jego ciągu pojawia się w mojej głowie wiele myśli na temat niemożliwości dostania się wyżej i utknięcia na wieki u podnóża gór...) i wreszcie pierwszy samochód zjeżdża na pobocze w naszym kierunku. Co najlepsze, od razu się zatrzymuje. Za kierownicą siedzi mężczyzna, na oko 75-letni. Włosy jego są już siwe, twarz nieco pomarszczona i surowa. Na pierwszy rzut oka nie wygląda na najprzyjaźniejszego człowieka na Ziemi, ale nie wydaje się też groźny. Wsiadamy.

Droga wiedzie przez las i długo pod górę. Co chwilę zmieniające się zakręty przyprawiają o zawrót głowy a dystans i kąt nachylenia podłoża utwierdza nas w przekonaniu, że nigdy w życiu nie udałoby się nam tam dostać na piechotę. Kiedy wreszcie przebrnęliśmy przez gąszcz drzew, oczom naszym ukazała się wioska w samym niemal, zdawałoby się, środku gór. Podejrzewamy, że to właśnie tu wysiadłybyśmy z potencjalnego busa, gdybyśmy w ogóle na niego trafiły. Nasz kierowca jedzie jednak dalej. Mija centrum miejscowości i wyjeżdża z niej. Znów przemierzamy bezdroża i pustą przestrzeń. Auto porusza się sprawnie po kamienisto-piaskowym trakcie. Jeszcze raz wspinamy się pod górę, pojazd niebezpiecznie odchyla się od poziomu i ciężko posapuje. Po pewnym czasie dostrzegamy ponownie horyzont. Okazuje się, że wjeżdżamy do kolejnej wioski. Potem mkniemy jednak jeszcze dalej... Cała przejażdżka trwa około 25 minut. Przez ten czas nie tylko podziwiamy widoki, ale także zastanawiamy się, w jaki sposób mogłybyśmy dostać się tu inaczej, niż prywatnym samochodem i jednocześnie z przestrachem rozmyślamy o tym, jak się stamtąd wydostaniemy za parę dni. Nieustannie wypatruję ewentualnych miejsc do rozbicia namiotu. Kiedy tak wbijam wzrok w przestrzeń, szukając najbardziej płaskich fragmentów terenu, kierowca daje nam propozycję:

- Jeśli chcecie, możecie przenocować w moim domku. Jest już niedaleko, o tam  - mówiąc to, wskazuje ręką bliżej nieokreślone miejsce gdzieś na górze i w lewo.

Patrzymy po sobie, nie wiedząc co odpowiedzieć. Człowieka "znamy" przecież od pół godziny. To nasza druga taka duża wyprawa stopem i pierwszy raz ktoś wychodzi z takim pomysłem. Jesteśmy nieco przestraszone i niepewne.  Mężczyzna dostrzega to najwyraźniej:

- Do niczego was nie namawiam. Mogę zatrzymać się tu, będziecie mogły rozstawić namiot, gdzie tylko będziecie chciały. Noce bywają chłodne, ale przecież jesteście na to przygotowane. Nie nalegam. Jeśli jednak chcecie skorzystać z mojego domku letniskowego, mam tam pokój gościnny i mogę go wam udostępnić. Czujcie się zaproszone.

Rozglądamy się dookoła i coraz bardziej kusi nas wizja wygodnego snu pod dachem na równej podłodze. Dzięki temu unikniemy też rozbijania namiotu, co przy powtarzaniu dzień w dzień, naprawdę zaczyna doprowadzać mnie do pasji. Godzimy się.

Na miejscu okazuje się, że ów letniskowy domek zdecydowanie przewyższa standardem to, co w Polsce rozumiemy przez to pojęcie. Całość jest nowiutka, wyremontowana, podzielona na schludne pokoiki i spory salon. Jest kuchnia, spiżarnia i łazienki. Wszystko wykonane z drewna i w pełni umeblowane. Budynek podzielony na dwie części - gościnną i prywatną - obie oddzielone od siebie tak, że nie ma między nimi połączenia.

- Tu możecie zostać, tylko, jeśli możecie spać w swoich śpiworach a nie na pościeli, będę wdzięczny - mówi, pokazując spore piętrowe drewniane łóżko w rogu pomieszczenia. - Tu macie łazienkę, a tu jest spiżarnia. Możecie ze wszystkiego korzystać, albo mogę przygotować wam kolację, np. jajecznicę, jeśli chcecie... - proponuje. - Rano, jak będziecie chciały iść w góry, powiedzcie to zawiozę was do wejścia.

Jesteśmy wdzięczne i zadowolone. Rozkoszujemy się luksusem, jakim w porównaniu do wnętrza małego namiotu jest śliczny pokoik z mebelkami, rodem z domku dla lalek. Wybieramy się jeszcze na krótki spacer po okolicy, robimy ogólne rozeznanie w terenie, po czym wracamy do domku i idziemy spać.

Rano, po śniadaniu udajemy się z naszym gospodarzem do najdalszego punktu do jakiego dojeżdżają samochody. Stąd wchodzi się dopiero w góry, przy czym jest to miejsce takie, jak Kuźnice dla Tatr - daleko stąd jeszcze dokądkolwiek. Cały dzień zajmuje nam wędrówka. Widoki są wspaniałe, przyroda ujmująca swoim ogromem i pięknem. Cisza otula swoim bezmiarem nasze umysły. Można usłyszeć siebie. Zaprawdę godna to uczta dla zmysłów. Tylko wypatrywanych wszędzie reniferów brak...

Po powrocie do punktu rozstania mamy tym razem zadzwonić po naszego dobrodzieja. Kiedy rano nam to oświadczał, pisząc nr swojego telefonu na skrawku papieru, nie sądziłam, że będziemy z tego korzystać. Podejrzewałam, że po prostu wrócimy na piechotę, nadkładając odrobinę drogi. Teraz jednak po ogromnej ilości kilometrów nie byłyśmy już w stanie zrobić ani kroku naprzód. Z wdzięcznością więc skorzystałyśmy jeszcze raz z pomocy. Następnego dnia sytuacja powtórzyła się. Tak było aż do czasu naszego odjazdu.

- Jak to? To już wyjeżdżacie? - Norweg z lekkim zdziwieniem spojrzał na nas kiedy szykowałyśmy się do odejścia. - No cóż, jak nie ma wyjścia, to nie ma. W takim razie zwiozę was na dół. Poczekajcie.

Poczekałyśmy. Upewniając się jeszcze, że jest coś, co możemy dla niego zrobić. Było. Poprosił nas o skoszenie malutkiego trawnika przed domkiem.


Zdjęcie robione analogową lustrzanką i skanowane. Dlatego taka jakość.