wtorek, 14 maja 2013

Indyjskie atrakcje dla Europejczyków, czy europejska atrakcja dla Hindusów? Białoskóry turysta w Indiach - luźne rozważania.


 Pobyt w Indiach wzbogacił mnie o wiele nowych doświadczeń. Zetknięcie się z odmiennym stylem życia i podejścia do świata zawsze skutkuje całą masą niecodziennych przeżyć i późniejszych przemyśleń. Sytuacje i przypadki, na które natrafiłam, nie zawsze były przyjemne, czasem irytujące, przyprawiające o zawrót głowy, albo doprowadzające do szału... Z drugiej strony, wiele z nich było przezabawnych i pozytywnych. Inne zaś, były po prostu... zaskakujące i niekoniecznie do przewidzenia.



Rzecz tyczy się fotografowania. Gdy wybieram się w podróż, aparat jest na pierwszym miejscu listy przedmiotów niezbędnych w plecaku. Potrzebny jest przecież do dokumentowania wyprawy i realizowania moich artystycznych wizji. Oczywiście, podczas wędrówki czasu na postoje połączone z ustawianiem parametrów i czekaniem na odpowiednie światło, nie ma zbyt wiele i z racji tego większość fotografii (choć robię, co w mojej mocy) ma raczej status "reporterskich", aniżeli "artystycznych"... Nie o tym jednak chciałam pisać.

Po powrocie z każdego egzotycznego kraju, podróżnik chce opowiedzieć swoim słuchaczom jak najwięcej. O życiu, o kulturze, o charakterze miejsca. W tym celu dużo obserwuje, nasłuchuje i próbuje. Stara się zapamiętać jak najwięcej, dlatego nieustannie wyciąga swój pognieciony notesik i bazgrze (choćby na kolanie), cenne, wg niego, uwagi. Wie jednak, że samym słowem nie odda wszystkiego. Zdaje sobie sprawę, że w dzisiejszym świecie obraz odgrywa ogromną rolę. Dlatego właśnie często wyjmuje aparat i pstryka... na prawo, na lewo, w dół i w górę. 


Szukając odpowiednich obiektów do uwiecznienia, stwierdza, że warto sportretować ludzi. To oni przecież stanowią serce i duszę każdego kraju. Jak piękna nie byłaby przyroda i zabudowa miejsca, to jednak właśnie człowiek stanowi trzon całości. Skoro więc wędrowiec ma opowiadać o ludziach, odnajduje ich i próbuje uzyskać zgodę na zabranie ich wizerunków ze sobą. Tu jednak trafia na niespodziankę... Okazuje się oto, że on sam także jest obserwowany, darzony nadmierną i niezwyczajną wręcz uwagą czy zainteresowaniem. Sam stanowi obiekt do oglądania, zapamiętywania i opowiadania o nim, później. 


Dość dziwnym skutkuje to uczuciem. Przesadzone (wydawałoby się) zaciekawienie „tubylców” tak niepozorną przecież postacią rudej, niewysokiej Europejki, musi wprawiać ją w zakłopotanie. Przecież zupełnie nie o to chodziło! Gdzieżby tam ktoś miał ją w ogóle zauważyć! To ona miała, z ukrycia, niespostrzeżona przez nikogo, ukradkiem uwieczniać chwile z hinduskiego życia.



Nie chodzi mi zresztą o moją udawaną (bądź nie) skromność, ale o to, że czasem trafia się w życiu tak, że to, co oczywiste – zostaje obalone. No bo przecież – gdy wyjeżdżamy do obcego kraju, innej kultury czy też dalej: do innej kultury w innym kraju, na innym kontynencie – niby zdajemy sobie sprawę z tego, że będziemy tam nieco odmienni i że spotkamy całą masę „innych”; bierzemy też aparat, żeby ową „inność” fotografować, upamiętnić, uchwycić, przekazać, opowiedzieć…, ale (!) z drugiej strony czy liczymy się z tym, że sami także możemy przyciągać wzrok gospodarzy? Czy ktokolwiek tak naprawdę spodziewa się, że wyrusza w podróż także po to, by sam stanowić atrakcję? Czy ktoś podejrzewa, że będzie niemal równie wielkim obiektem zainteresowania, odwracania się–żeby–popatrzeć, uśmiechów, komentarzy czy zagadywania? Dlaczego? Czy to, co u nas powszednie, powinno być takie także wszędzie indziej w myśl popularnego, zwłaszcza w Europie i Stanach  Zjednoczonych – Europo-, bądź Ameryko-centryzmu? Czy wydaje nam się, że nasza cywilizacja, osiągnięcia i zdobycze kultury opanowały już cały świat bez wyjątku i na całym świecie to, co „białe” – to dawno przetrawiona norma? 



Tymczasem okazuje się, że wcale nie wszystko musi wyglądać tak, jak nam się wydawało. Raptem, w samym centrum turystycznych atrakcji, biało (czy raczej – różowo-) skóra dziewczyna o płomiennych włosach z powodzeniem konkuruje o uwagę z Tadż Mahal czy Fathepur Sikri. Gdyby człowiek chciał pobawić się w atrakcję turystyczną i zaczął zbierać po kilka rupii za każde zdjęcie, do którego pozował – mógłby zebrać całkiem ładną sumkę. Zostaje poproszony o pozę i uśmiech pierwszy, drugi, trzeci, …, dwudziesty raz…, co jest o tyle krępujące, że akurat TEN człowiek nie czuje się żadną gwiazdą i ciężko mu się przyzwyczaić, że jest czymś dziwnym w tej części świata. Całe życie dorastał w przeświadczeniu, że to wszystkie pozostałe nacje są egzotyczne, zaś jego jest – podstawowa, typowa, domyślna, krótko rzecz ujmując. Z drugiej strony wychodził z założenia, że skoro Indie są jednym z najczęściej odwiedzanych przez turystów krajów, to tamtejsi mieszkańcy będą już przyzwyczajeni do oglądania takiego a nie innego wyglądu. Nie byli. Przynajmniej nie wszyscy. 
 


Wszystko odbywało się w bardzo przyjaznej atmosferze, na zasadzie: zdjęcie za zdjęcie – przynajmniej w tych przypadkach obywałam się bez stresu pytania kogoś o pozwolenie sfotografowania. A to przecież nie lada wyzwanie - zapytać kogoś o zgodę. W Fathepur Sikri zobaczyłam jedną pannę w bajecznym czerwonym saari, zdobionym całą masą złoceń... Wyglądała jak księżniczka! Niezmiernie chciałam zrobić jej zdjęcie, dlatego wraz z Agą zaczęłyśmy ją gonić. Po zadaniu pytania ciągle jednak nie było wiadomo, jak się sprawy mają. Kobieta zakłopotana patrzyła na nas i nie wiedziała, co odpowiedzieć. W końcu dała nam do zrozumienia, że musimy zapytać jej męża… Całe tłumaczenie, że wygląda tak ładnie, że chciałyśmy to uwiecznić – trzeba było powtórzyć. Na szczęście – mąż wyraził zgodę, ale ja poczułam się, jakbym na targu pytała o możliwość uwiecznienia jakiegoś przedmiotu…



ps niedługo dodam więcej zdjęc, internet mi szwankuje i nie mogę ich przesłać.