piątek, 15 lutego 2013

Indywidualne wędrówki i ich wyższość nad zorganizowanymi podróżami. Ogólne rozważania nocną porą czynione.


Wędrówka w pojedynkę lub w parze stwarza wielkie możliwości. Daje zdecydowanie większe szanse  poznawcze, aniżeli w wieloosobowej grupie. W tłumie nigdy nie będziemy mieli możliwości poznać innej kultury tak dokładnie, jak bezpośrednio z nią obcując. W grupie nie usłyszymy dźwięków natury ani nawet uroczego ulicznego gwaru. Zagłuszy nam to wszystko szelest i szum rozmów gromadki, do której należymy. Podróżując na własną rękę, możemy zbliżyć się do nowego świata i jego codzienności. Możemy poznać ludzi i od kuchni podpatrywać życie świata. Możemy też liczyć na zainteresowanie gospodarzy i od czasu do czasu wesprzeć się na ich wyciągniętej, pomocnej dłoni. Rozmowa z drugim człowiekiem w czasie podróży stwarza nieskończone możliwości... i przyznaję to nawet ja - istota z natury nieśmiała i lubiąca sobie radzić samodzielnie, robiąca wszystko, byle tylko nie pytać, a samej dowiedzieć się, co i jak... 


Podczas podróży autostopowych nie da się jednak uniknąć kontaktów międzyludzkich i rozmów z tubylcami. Po kilku takich wyprawach uważam, że ostatecznie wychodzi to na dobre - człowiek się uspołecznia, nabiera ogłady, przestaje być dzikusem i zaczyna się czuć swobodniej w interakcjach z nieznajomymi... ale zanim to nastąpi - trzeba walczyć ze sobą i pomału się przełamywać. Należy więc gawedzić. Dużo. Mówić o sobie i pytać. Pytać, pytać i pytać. Jak sami się wstydzimy, możemy na początek szturchnąć w ramię takiego, np. Rafała i wypchnąć go na pierwszy ogień rozmowy.  Potem już jakoś idzie. ;) 

Podczas takich krótszch, bądź dłuższych pogawędek można się wiele dowiedzieć i na wiele załapać. Nie mówię tu o zyskach materialnych, ale np. wspólnym zwiedzaniu, poleceniu ciekawych miejsc, tańszych knajpek, sklepów ze świeższymi owocami czy np. najlepszej pory na odwiedzenie jakiegoś miejsca. Korzyści, jakie płyną z nawiązywania kontaktów z napotykanymi w podróży ludźmi, są tak niepodważalnie wielkie, że nawet mi nie pozostaje nic innego, jak poddać się konieczności i odbijać piłeczkę pomiędzy dwiema paletkami: pytanie i odpowiedź. 


Dużym ułatwieniem są  dobre okoliczności, które pozwalają na naturalne zagajenia (ciężko jest zapoznać się z kimś ot tak, na ulicy). Na nasza korzyść świadczą więc wspominane już auta i... hostele. Backpackersi mają to do siebie, że tworzą swoistą subkulturę, pewnego rodzaju wspólnotę i wydaje mi się, że nie ma absolutnie nic dziwnego w swobodnej wymianie myśli i poglądów między nimi. To zupełnie zwyczajne, że witają się ze sobą, zwierzają się ze swoich osiągnięć, dzielą się planami i wymieniają doświadczeniem.  Dobre hostele ułatwiają takie społeczne interakcje, np. zapewniając gościom miejsce, w którym mogą się spotkać i porozmawiać. Do dziś niezwykle miło wspominam Skopje, gdzie w hostelu każdego wieczoru goście wraz z gospodarzem zasiadali przy stolikach z kubeczkami rakii i raczyli się zarówno trunkiem, jak i opowieściami. Właściciel przestawał być wówczas obcą, oficjalną personą a stawał się naszym przewodnikiem, mentorem, towarzyszem.


Niejednokrotnie dzięki rozmowom udało nam się załapać na darmowy posiłek, spanie (nawet zaproszenie do domu na nocleg), pomoc czy przestrogę. Dowiedzieliśmy się wiele i z pewnością uniknęliśmy wielu niebezpieczeństw. Rozmawiając i obserwując, poznawaliśmy kraj od podszewki, obcując bezpośrednio z jego wnętrzem. Dotykaliśmy tego, co normalnie jest ukryte przed zorganizowanymi wycieczkami. Typowy turysta, który tylko pędzi z aparatem, obfotografowując z każdej strony zabytek, nie dostrzega prawdziwości miejsca. Widzi tylko to, co na pierwszy rzut oka chce mu pokazać miasto i jego mieszkańcy. Na pierwszy rzut, bo na drugi z reguły nie ma już czasu, biegnąc do autobusu. Dostrzega więc tylko fasadę, ogólny rys miejsca, bez poczucia jego charakteru. Tak sądzę, dlatego nie jestem zwolenniczką wieloosobowych wycieczek. Nie lubię być poganiana ani ograniczona czasem czy planem wyjazdu. Zdecydowanie bardziej odpowiada mi poczucie wolności i możliwość spontanicznego działania. Lubię zmieniać cele i modyfikować itinerarium w zależności od tego, jak przebiega podróż i jakie wrażenia wywierają na mnie odwiedzane lokacje. Jeśli psuje się pogoda, mogę zawsze skoczyć do sąsiedniego kraju, jeśli usłyszę o czymś fantastycznym, czego po prostu nie można nie zobaczyć - jadę tam, rezygnując z czegoś mniej istotnego, a jeśli coś mnie olśniewa - spędzam przy tym więcej czasu. Dlatego właśnie lubię podróże na własną rękę. Mogę wtedy skupić się na tym, co mnie cieszy, interesuje i inspiruje. Nigdzie się nie spieszę, niczym nie martwię (no, może tym, gdzie tej nocy będę spała) i mogę spokojnie chłonąć wakacyjne wyprawowe powietrze.  Uwielbiam wsłuchiwać się w dźwięki ulicy, w gwar tłumu, muzykę z knajpek lub happeningów, śpiew ptaków i szum górskiego strumienia. Ostatnio nawet mniejszą wagę przykładam do samych zabytków (choć oczywiście nie rezygnuję z ich zwiedzania) a koncentruję się na obserwowaniu życia. Lubię być w miejscu, w którym jestem i czuć jego specyficzną aurę. Nie lubię za to, żeby mi wtedy przeszkadzano przywoływaniem mnie do rzeczywistości. To byłoby niegrzeczne. ;) Dlatego jeżdżę z tylko jednym towarzyszem.