sobota, 29 grudnia 2012

Tatry. Zima w górach, czyli - co może być piękniejszego?

Będzie to wpis nieco inny niż wcześniejsze, bo zdecydowanie krótszy i mniej obfity w tekst. Za to bardziej bogaty w fotografie. Sami zobaczcie...


Dlaczego góry? A dlaczego nie? Zimą bywa tam przeuroczo. Zazwyczaj śniegu nie brakuje... (choć w tym roku jego konsystencja pozostawiała wiele do życzenia). Jest tam pięknie, cisza pozwala odpocząć a góralski nastrój ułatwia poczucie ducha świąt. Zawsze, odkąd pierwszy raz je zobaczyłam (co zresztą miało miejsce dopiero w 13. roku mojego życia), lubiłam góry. Może nie od razu lubiłam tę mozolną wspinaczkę wzwyż i nie od samego początku chciało mi się wdrapywać na szczyty, ale krajobrazy i monumentalność ujęły mnie błyskawicznie. Specyfika otoczenia, rozbudziła we mnie ten dziwny rodzaj uczucia, przywiązania do czegoś, co z jednej strony jest tylko miejscem, a z drugiej - w pewnym sensie częścią nas. Tatry zimą są olśniewające. Przy dobrej pogodzie naprawdę trudno o coś piękniejszego. Ostre promienie światła padające na oślepiająco białe podłoże i błękitne niebo to wspaniała kompozycja. Pewnie dlatego po pierwszym pobycie wiedziałam już, że będziemy tam wracać. 



Zwykle na miejsce noclegowe wybieramy Murowaniec, schronisko na Polanie Chochołowskiej lub Ornak. Dlaczego? Dlatego, że zimą w górach niebezpiecznie jest wybierać się na duże wysokości. Schronisko w Dolnie Pięciu Stawów Polskich chyba w ogóle nie jest czynne a z Morskiego Oka lepiej nie kusić losu. Pamiętacie być może katastrofę sprzed kilku lat, w której zginęła  praktycznie cała wycieczka szkolna, zorganizowana przed licealistów razem z nauczycielem*. Wybierali się na Rysy. Lawina złapała ich mniej więcej na wysokości Czarnego Stawu. Z siłami natury nie warto zadzierać i bez doświadczenia nie kuśmy losu. Lepiej, zdecydowanie lepiej, pozostać w niższych partiach wzniesień, zwłaszcza jeśli nie jest się taternikiem/alpinistą/himalaistą, itp. Co prawda, z Murowańca można podejść tu i ówdzie, ale już w stronę Świnicy czy Kościelca jest to zdecydowanie nierekomendowane. Tym bardziej ludziom z niekompletnym ekwipunkiem górzysty i z brakiem umiejętności. Lawina i oblodzone, lub nieprzetarte szlaki to nie przelewki i lepiej o tym wspomnieć od razu. 


Pogoda jednak nie zawsze jest łaskawa, o czym przekonałyśmy się w zeszłym roku. Przez większość czasu było duże zachmurzenie, połączone z obfitymi opadami śniegu i gęstą mgłą. Wiał dość silny wiatr a masy powietrza przemieszczały się nad naszymi głowami z ogromną prędkością. Szkoda tylko, że nie na tyle szybką, by przyspieszyć wyjście słońca....Przez większość czasu było tak:   

Widok na Przełęcz Karb i Kościelec.


























... a gdy udało nam się wdrapać na Przełęcz Karb, niebo zaciągnęło się jeszcze bardziej a mgła spowiła wszystko wokół. Momentami ie było widać NIC.


Przełęcz Karb.

Nie jest to zresztą przypadek odosobniony... kilka lat temu podobne sytuacje miały miejsce na Trzydniowiańskim Wierchu i Kończystym Wierchu.

To co? Wy schodzicie na dół pierwsi? Widok z Trzydniowiańskiego Wierchu.


Aga próbuje oczyścić tabliczkę z grubej warstwy śniegu, żeby przeczytać napis.


Ja w drodze na Trzydniowiański Wierch.

















W końcu jednak zawsze wychodzi słońce (najwyżej możemy się na nie nie załapać...), chmury się rozrzedzają, niebo się przejaśnia, naszym oczom ukazują się ukryte do tej pory wierzchołki gór... Wszystko ponownie nabiera kolorów i można znowu rozróżniać postacie na graniach.


Widok w stronę Przełęczy Karb i Kościelca.

Aż w końcu chmury znikają zupełnie... śnieg iskrzy, rozświetlany promieniami, jest cieplej, bardziej sucho i zdecydowanie bardziej widowiskowo. Górne partie Tatr cudnie mienią się czystą, nieskażoną bielą. Warto wówczas mieć ze sobą przyciemniane okulary, bo mało co tak razi, jak słońce odbijające się od śniegu.


Droga powrotna z Wołowca na Rakoń.
Widok z Ornaku.

Ornak.


------------------------------------------------------

* O tym tragicznym wydarzeniu powstał zresztą całkiem niezły film pt. "Cisza". Kto nie widział - niech czym prędzej nadrabia zaległości. 

piątek, 21 grudnia 2012

Tatry zimą. Święta w polskich górach.

Święta zbliżają się wielkimi krokami. Można nawet powiedzieć, że stoją tuz za progiem. Czas to niezwykły. Magiczny niemal. Bywa, że wizualnie olśniewający, choć w ostatnich latach teoria ta nieco szwankuje ze względu na znaczny deficyt śniegu w momencie, kiedy jest najbardziej niezbędny. Dla wielu, Boże Narodzenie to (niemal) najważniejszy dzień w roku. Nie wypada więc pomijać takiej zacnej okazji... dziś w nawiązaniu do podniosłej atmosfery i szczególnego czasu porozmawiamy o... świętowaniu. Choć o świętowaniu nieco innym, niż tradycyjne. O świętowaniu świąt w sposób, powiedziałby ktoś, mało świąteczny. A jednak... dla mnie - najuroczystszy ze wszystkich. Najcudowniejszy. A takie przecież powinny być te dni. 



Z takich czy innych powodów w mojej głowie powstał któregoś roku szalony pomysł oderwania się od codzienności. Namówiłam Agę (bo to przecież z najbliższą rodziną należałoby wówczas być). Cel wyjazdu był odległy, choć znowu nie tak bardzo. Jak się mieszka na Mazurach, wystarczy poświęcić jedną noc, by "JUŻ" o poranku, po 12-13 godzinach pociągowej przeprawy, obudzić się w Zakopanem. W Zakopanem, które swoją nazwę ma nie bez powodu i które zimą przyjezdnym wydaje się jednym z piękniejszych miejsc na świecie. Wszystko tam jest pokryte grubą iskrzącą się pierzynką i wygląda niczym z baśni Andersena. Uwielbiam jego klimat o tej porze roku. No, ale przecież nie w mieście samym spędzam święta. Rozkoszując się atmosferą miejscowości, powoli kierujemy się w stronę busa i ruszamy do jednego z wejść do Tatrzańskiego Parku Narodowego. To właśnie wśród gór, wewnątrz schroniska górskiego przeżywamy ten mistyczny czas.


Iwaniacka Przełęcz.


Nigdy nie brakuje tam śniegu... Przy tym, nie jest to jeden rodzaj śniegu a kilka! Podobno północne państwa mają w swoich słownikach kilkanaście słów na określenie różnych jego typów... zwykle dziwimy się tym, bo wydaje się to niespotykane a tymczasem my też moglibyśmy kilka z nich zobrazować własnymi przykładami. Najbardziej podoba mi się ten, lekko zmrożony, który odkłada się na podłożu, bądź gałązkach sporymi, cieniusieńkimi, kryształowymi płytkami. Wszystko wygląda wówczas, jak posypane przezroczystymi blaszkami. Gdyby delikatnie zebrać trochę na dłoń, można usłyszeć ciche, jakby metaliczne brzmienie...
Do tego, dzięki promieniom słońca padającym pod odpowiednim kątem, w niższych partiach lasu, można zaobserwować, jak płatki śniegu mienią się wszystkimi kolorami tęczy, tworząc wielobarwną mozaikę. W towarzystwie dostojnych drzew iglastych, ozdobionych białymi poduszeczkami wszystko wygląda tajemniczo i urzekająco. Jakby ktoś rozsypał okruchy rubinów, szmaragdów, szafirów, diamentów... Już wiem, jak rodziły się pomysły na bajki dla dzieci... ;) 

Nawet jeśli jest mróz, idąc szybkim krokiem, będąc opatulonym polarowymi bluzami, mając na dłoniach rękawiczki a na uszach czapki - nie marznie się. Dzisiejsze udogodnienia zapewniane przez firmy produkujące odzież termoaktywną uprzyjemniają wędrówkę. Nie pocimy się, nie wychładzamy, nie mokniemy a gorąca herbata lub barszcz w termosie skutecznie rozgrzewa cały organizm. Batoniki i kanapki pokrzepiają. Tylko czasem usta drętwieją od ujemnej temperatury i ciężko coś powiedzieć, ale to mija... z czasem. Jeśli jest zimno a włosy mamy rozpuszczone, zamarzają na nich kropelki pary wodnej... ciężko to potem rozczesać, ale efekt do zdjęcia jest interesujący ;)

Szlaki zimą co prawda nie należą do najłatwiejszych - wiele z nich jest nieprzetartych, oblodzonych i śliskich, znaki często są zasypane i niewidoczne a padający śnieg skutecznie potrafi zakryć wszystkie ślady, które pozostawiamy po sobie, ale ja lubię po nich chodzić. Zawsze mam przy sobie mapę, latarkę i kijki trekkingowe, dzięki którym mogę zachować równowagę, jeśli grunt pod butami jest niepewny. Bez kijków nawet najprostsza ścieżka w grudniu potrafi przemienić się w prawdziwe piekło (choć piekło to chyba nie najlepsze słowo w tym mroźnym przypadku). Do dziś wspominam jedną z gorszych wycieczek sprzed jakichś 6-7 lat na... Nosal. Tak, na Nosal. Trakt, który jest bodaj najłatwiejszy z możliwych, był tak zlodowaciały, że każdy krok był mordęgą. Cud, że żadna z nas nie połamała wtedy nóg, albo nie wyrżnęła głową w ziemię. Potem postanowiłyśmy zakupić kijki ;).

.








Ciekawe za to jest inne zjawisko, nad którym zawsze zastanawiam się będąc w schronisku... bo ono (którym by nie było) zawsze jest pełne górołazów i turystów. No właśnie - ONO zawsze jest pełne. Za to szlaki prawie zawsze są zasypane i rzadko kiedy widać na nich ślady stóp (a czasem nie pada w ogóle przez 2-3 dni). Często nurtuje mnie to, w jaki sposób ludzie ci spędzają czas, bo prawie nigdy nie natykamy się na nikogo w trakcie naszych wycieczek. Za to jak wracamy, widzimy wszystkich siedzących we wspólnej sali i pałaszujących lub pijących coś na rozgrzewkę... ale może to tylko taki powtarzający się zbieg okoliczności. 
Faktem jest, że szlaki przecierać trzeba często samemu, co z jednej strony wydłuża wędrówkę i zabiera zdecydowanie za dużo energii, ale z drugiej strony przynosi satysfakcję, jakich mało. Brodzenie po kolana w śniegu, kiedy cały czas człowiek zapada się na głębokość 40 cm to doprawdy ciekawe przeżycie.

Za to, jeśli już pokonamy te wszystkie trudności, oczom naszym ukazują się (o ile nie ma mgły albo chmur) widoki nie z tej Ziemi. U naszych stóp leży świat i całe jego piękno. Pod sobą mamy cały jego majestat a nad sobą już tylko niebo. Wbrew pozorom, zimą na wysokościach jest dużo cieplej - zdarza się, że nie wieje zaś ciepłe promienie słońca łaskoczą nas po twarzy. W takich okolicznościach najradośniej spędza się czas. Święta stają się jakby bardziej - uroczyste. Człowiek łączy się z naturą, ze światem. Wszechogarniająca cisza, ledwo słyszalny pisk bezgłosu wypełnia głowę i zatyka uszy. Nie ma nic więcej, poza istnieniem.


W drodze na Ornak.

Widok z drogi na Ornak.

A co z wieczerzą wiligijną? Oczywiście, że jest! Choć może niezupełnie tradycyjna... Prawda jest taka, że oprócz tego, co można kupić sobie w schronisku, to co się je trzeba sobie najpierw wnieść na własnych plecach. Z tego powodu różnorodność dań jest nieco ograniczona. Ale! Zawsze jest barszcz czerwony. I uszka. Jest też "ryba" po grecku, choć niezupełnie, bo w wegetariańskiej, sojowej wersji. Bywa bigos lub pierogi, w zależności od tego, na co się zdecydujemy w domu. Jest świąteczne ciasto, ale upieczone już przez załogę naszego schroniska. Czasem są... choć to już nie gości na polskich stołach w te dni: słodkie naleśniki, albo prażony ser z frytkami. Nigdy nie brakuje pomarańczy i mandarynek. Jest Coca-cola, lub Pepsi (niezbędnik świąteczny), herbata, słodycze, oscypki, zupki chińskie i gorące kubki ;). Ostatnio było też czerwone wino i odrobina wiśniówki. To pierwsze zresztą pojawiło się na stole dzięki naszym współlokatorom z pokoju i stało się przyczynkiem do naszej przesympatycznej integracji... bo święta z dala od rodziny wcale nie muszą być samotne. W zeszłym roku odbyły wręcz przeciwnie - w bardzo przyjaznej atmosferze. Kolację spożywaliśmy w kilka osób w różnym wieku, do tego popijaliśmy wino a języki rozwiązywały się coraz bardziej. Było dużo opowieści i śmiechu. Było radośnie, czyli tak, jak powinno być.


Wigilijny stół.














  


No właśnie - a jak Wy spędzacie święta? Wyjeżdżacie gdzieś? Co sądzicie o alternatywnym obchodzeniu wielkich uroczystości? Próbowaliście kiedyś przeżywać ten czas w innych niż typowe miejscach?

piątek, 14 grudnia 2012

Jak autostopować? Poradnik autostopowicza cz. III

 JAK WYBRAĆ TRASĘ?

Przede wszystkim poruszamy się po możliwie najgłówniejszych drogach z uwagi na duży ruch, jaki na nich panuje. Nie zbaczamy na wiejskie dróżki, ani tym bardziej na leśne. Absolutne minimum przy dalekich trasach to drogi wojewódzkie. Wbrew pozorom na nich bywa nawet czasem łatwiej, bo kierowcy zatrzymują się bez obaw, że ktoś wjedzie im w tył auta a nas ręce tak nie bolą, bo nie trzeba ich trzymać w górze non stop. Z drugiej strony, na takich drogach ruch szybciej zamiera, w święta lub o skrajnych porach dnia może być naprawdę trudno. Warto pamiętać o tym, że im niższa w hierarchii droga, tym częściej będziemy się przesiadać. Po małych drogach ludzie jeżdżą z reguły  "od miasta do miasta". Jeśli chcemy złapać coś od razu na kilkadziesiąt czy kilkaset km, lepiej wybierzmy drogę krajową, ekspresową lub autostradę.

GDZIE AUTOSTOPOWAĆ?

  • WYLOTÓWKA

Miejsce najbardziej domyślne, zwłaszcza jeśli dopiero rozpoczynamy swoją podróż. Najlepiej poszukać dogodnego miejsca do zatrzymania się (zwłaszcza, że jeszcze mamy na to siły), czyli zatoczki autobusowej, zjazdu, szerszego pobocza, wyjazdu z bocznej drogi.

  • GDZIEŚ W PÓŁ DROGI

Wydaje mi się, że jest to miejsce najlepsze do złapania okazji. Dlaczego? Dlatego, że działa na podświadomość kierowców - jeśli jakoś już tu dotarliśmy, przecież musimy się też jakoś wydostać. Czasem mam wrażenie, że włącza im się instynkt wybawiciela, bo w "nigdzie" stoi się zazwyczaj najkrócej. 
Nie wolno jednak zapominać o kilku zasadach. Nie stajemy na zakręcie, bo słabo nas widać a do tego stwarzamy zagrożenie. Nie pod górkę, bo mało komu będzie się chciało ruszać z ręcznego. Nie na odcinku z podwójną linią ciągłą, bo w obawie przed mandatem potencjalna część samochodów umknie, udając, że nas nie widzi, albo pukając się w czoło.
Oczywiście - złapać stopa można wszędzie (i czasem pozornie najgorsze miejsce okazuje się szczęśliwe). Wiadomo, że jeśli mamy ciężki bagaż, z nieba leje się żar a przed nami jest wzniesienie i znak - ostre zakręty na odcinku 15 km - nie pchamy się tam, tylko próbujemy swoich sił tu, gdzie jesteśmy - prędzej czy później coś się zatrzyma. ...ale jeśli mamy możliwość - lepiej wyeliminować czynniki zmniejszające nasze szanse. 

  • MIASTO 

Czasem  zdarzy się tak, że trzeba będzie łapać stopa w terenie zabudowanym, ale wtedy albo łapmy zupełnie na początku, licząc na to, że ktoś nas przewiezie przez całe miasto (rzadko, ale zdarza się), albo czym prędzej idźmy/jedźmy autobusem na wylotówkę. W centrum mamy szanse bliskie zeru.

 

  • AUTOSTRADY, czyli tam, gdzie raczej nie wolno... ;)

Autostrad nie unikniemy (zakładając, że podróżujemy po krajach, które dysponują ich rozsądnych rozmiarów siecią), więc trzeba nauczyć się po nich poruszać. Za pierwszy razem, kiedy jechałam do Francji, czułam nie lada strach, bo jakoś trzeba było przedostać się przez Niemcy. Otóż... jest kilka sposobów na łapanie stopa, ale wszystkie zależne są od państw. Dla przykładu: 

W Niemczech wysiadamy zawsze na stacjach benzynowych (najlepiej jak największych), zwanych Tankestelle. Warto sprawdzić wcześniej, gdzie będzie stacja, na której chcemy wysiąść (są mapy, na których jest to oznaczone; ewentualnie możemy śledzić znaki przy drodze - na tablicach zwykle jest informacja w jakiej odległości znajduje się kolejny zjazd). Unikamy parkingów, na których jest tylko toaleta, bo wydostać się z nich jest BARDZO TRUDNO. Taktyka, jaką stosujemy jest zależna od nas. Możemy pytać, albo ustawić się przy wylocie ze stacji, ale tak, żeby nie wykraczać na autostradę. Łapiemy tylko tych, którzy wyjeżdżają na drogę. Nigdy tych, którzy po niej już pędzą. (Chyba, że ktoś wysadził nas na środku drogi i nie mamy wyjścia, co też się czasem zdarza, ale niezbyt często. O dziwo - wówczas nawet w Niemczech, ktoś szybko łamie prawo i nas zabiera ;) ). Powód jest prosty - nasi sąsiedzi chorobliwie przestrzegają przepisów ruchu i jeśli będziemy robić coś "nie tak", szybko zgłoszą to policji. A policja przyjeżdża prędko...
Podobne zasady obowiązują m.in. w Norwegii, Szkocji, Austrii czy Grecji .

 W Polsce, jeśli jakimś trafem w ogóle zahaczymy o autostradę, powinniśmy zatrzymać się na wyjeździe z miasta, lub na przydrożnej stacji benzynowej. Ja kiedyś w okolicach Szczecina łapałam stopa po prostu na środku drogi, bo kierowca tak wysadził mnie i kolegę. Nie było łatwo, ale po pewnym czasie ktoś się zatrzymał.

We Francji najdogodniejszym miejscem do pozyskania podwózki są bramki płatnicze, tzw. peage. Tu wszyscy zwalniają, a za bramkami jest wystarczająco dużo miejsca, żeby zjechać na bok i zatrzymać się. Można próbować zarówno przed, jak i za bramkami.

W Macedonii, jak już opisywałam tu [zob.], stopa można łapać wszędzie. Wyczekiwanie na stacjach benzynowych jest niewskazane.

 

ZACHOWANIE

Jeśli już udało nam się coś złapać powinniśmy pamiętać o kilku zasadach zachowania (dobrego dla nas i kierowcy). Przede wszystkim nie zapominajmy o grzeczności i kulturze. Są różne typy właścicieli samochodów, ale z całą pewnością każdy oczekuje przynajmniej przywitania się. Podziękowanie także będzie mile widziane. Powinniśmy być przyjaźni, ale nie narzucający się. Dostosujmy się do kierowcy i rozmawiajmy z nim, jeśli tego oczekuje, ale jeśli jest milczkiem - nie bombardujmy go opowieściami. Nie zachowujmy się podejrzanie, ani gwałtownie. Unikajmy rozmów o rozbojach, niebezpieczeństwach i innych sprawach, które mogą wystraszyć naszego dobrodzieja. Nie prowokujmy do kłótni, nie rzucajmy dwuznacznych podtekstów. Przecież chcemy tylko podróżować a nasze intencje nie mają drugiego dna. Nie bądźmy roszczeniowi - jeśli chcemy przekonać człowieka, żeby podwiózł nas w dogodniejsze miejsce - możemy delikatnie mu zasugerować/ zapytać.

JAK DOBRZE WYSIĄŚĆ?

Warto po raz drugi upewnić się, dokąd jedzie kierowca, zwłaszcza, jeśli na początku zauważamy, że nie posługuje się zbyt dobrze językiem, w jakim rozmawiamy. Można skorzystać z mapy i ostatecznie rozwiać wątpliwości.
Jeśli jedziemy TIR-em lub osobówką z CB radio, dobrym pomysłem jest popytanie, czy nie znalazłby się ktoś, kto by nas przechwycił i zabrał w dalszą drogę. Tak przejechałam kiedyś z Mazur aż za Gniezno, ani chwili nie czekając na samochód. 
Można też, jeśli choć trochę zaprzyjaźnimy się z kierowcą, grzecznie i delikatnie zapytać czy nie byłoby możliwości podwiezienia nas do wylotu (czasem jest to problem, ale nie zawsze). Możemy też wcześniej przygotować grunt pod to. Poutyskiwać trochę na poprzedniego kierowcę, który wysadził nas w bardzo, ale to bardzo złym miejscu, co zmarnowało nam dużo czasu i energii, albo możemy pomarudzić nt. ciężkości naszych plecaków. W niektórych sytuacjach to pomaga. Bywa, że kierowca, który nigdy nie podróżował tak jak my, w ogóle nie zdaje sobie sprawy z tego, jaką różnicę robi nam dobre wysadzenie. Kiedy go uświadomimy, często chce pomóc. W końcu nie nadkłada tym wiele czasu. 

Tu taka moja obserwacja: dużo częściej zostajemy podwiezieni do dobrego miejsca za granicą niż w Polsce. Szczególnie uczynni byli w tej kwestii Norwegowie i Macedończycy. Oni praktycznie nigdy nie wypowiadali magicznego zdania: No, ja tu skręcam. Pytali raczej: dokąd chcecie jechać? Oczywiście to nie tak, że w innych krajach się to nie zdarza. Zdarza się. W Polsce też, ale rzadziej. 

Dlatego trzeba pamiętać, żeby wcześniej wybrać sobie miejsce postoju. Broń Was los, żeby wysiadać w środku miasta, zwłaszcza dużego (chociaż i wioski potrafią być złośliwie długie). Nigdy nie wyskakujemy w centrum, bo przynajmniej godzina zmarnowana. Ja po tych wszystkich latach opracowałam sobie taki system: jeśli zbliżamy się do dużego miasta, wysiadam kilka wiosek wcześniej (na tyle wcześniej, żeby wioski nie były już nieoficjalnymi dzielnicami owego) i tam łapię coś, co jedzie w dalszą trasę. Trzeba się przygotować na to, że większość zatrzymujących się będzie jechała właśnie do tutaj, ale przy odrobinie cierpliwości czekanie na kogoś, kto przewiezie nas poza miasto, jest metodą naprawdę skuteczną. Inaczej możecie skończyć tak jak ja w Poznaniu, o czym pisałam tu [zob.].


BEZPIECZEŃSTWO

Dla własnego bezpieczeństwa stosujemy się do zasad opisanych powyżej i nie zapominamy o tym, by być w kontakcie z kimś z zewnątrz. Zawsze warto dawać znać z drogi, żeby ktoś jeszcze wiedział co się z nami dzieje. Jeśli załoga samochodu wygląda nam podejrzanie - po prostu podziękujmy wymyślając jakąś wymówkę. Nigdy nie wsiadam, jeśli w aucie jest więcej niż 2 mężczyzn. Jeśli tych dwóch, co już w nim jest wzbudza moje obawy - rezygnuję także. Jeśli nie czujemy się pewnie a już wsiedliśmy, możemy spisać nr rejestracyjny samochodu (naklejka na szybie) i wysłać go komuś smsem. Świadomość, że ktoś ma na niego namiary, na pewno ostudzi zapędy potencjalnego złoczyńcy.  Nie powinno się też tracić kontaktu ze swoimi rzeczami - miejmy je zawsze przy sobie. Nie odchodźmy od samochodu podczas postoju (ewentualnie róbmy to pojedynczo, zostawiając naszego towarzysza na warcie). Nigdy nie wrzucajmy do bagażnika bagażu podręcznego. Duże plecaki zazwyczaj tam lokuję, bo tak jest najwygodniej. Dla pewności, dopóki do auta nie wsiądzie pierwsza osoba, nie zamykam ani bagażnika, ani tylnych drzwi. Przy wrzucaniu bagażu na siedzenia także warto zachować tę kolejność - bagaż, człowiek, drugi bagaż, drugi człowiek. Lepiej przy tym, aby jako pierwszy wsiadał chłopak. Z powyższego wynika, że bezpieczniej nie jeździć samotnie. 

Póki co nie miałam złych doświadczeń w jeździe autostopem, mimo, że zdarzyło mi się kilka razy nagiąć zasady bezpieczeństwa. Dopiero później uświadamiałam sobie, czym ryzykowałam.Oczywiście, nie wszyscy muszą być złodziejami i złoczyńcami. Prawdopodobieństwo spotkania kogoś takiego wcale nie musi być duże. Czasem na wyrost stosujemy wspomniane zasady, bo lepiej dmuchać na zimne i wyrobić sobie nawyk czujności. 

Rafał łapie stopa w Estonii.

Życzę sobie i tym z Was, którzy autostopują, bądź dopiero zamierzają spróbować - samych bezpiecznych przejazdów i wyłącznie miłych przygód. 


Jakie Wy macie doświadczenia? Podzielcie się uwagami w komentarzach! :)

wtorek, 4 grudnia 2012

Jak autostopować? Poradnik autostopowicza cz. II

Dzień dobry. Tak, jak obiecałam - dziś kolejna część rozpoczętego cyklu. Nie będzie to jednak część ostatnia, tak jak poprzednio przewidywałam. To, co chciałabym Wam przekazać jest na tyle obszerne (a nie chcę opisywać tego pobieżnie), że zmuszona byłam podzielić to na kilka (i tak długich) notatek. Dzięki temu będę mogła opowiedzieć wszystko dokładnie i wyczerpująco. Dziś o przygotowaniach i o tym, jak łapać. Następnym razem...  [o tym na dole strony]

 

SPOSOBY ŁAPANIA

  • na kciuka/rękę

    Najpopularniejszy sposób. Polega na tym, by stanąć przy drodze, wyciągnąć rękę  i... czekać. Aż się coś zatrzyma. Niby nic takiego, ale trzeba pamiętać o kilku dodatkowych sprawach. Przede wszystkim - jesteśmy normalnymi podróżnikami i chcemy, aby kierowca to dostrzegał - nie zachowujmy się więc dziwacznie, ani podejrzanie. Nie chowajmy nic za plecami, ani tym bardziej nie wysyłajmy części naszej załogi za krzaki, drzewo czy do rowu - schowanie się nic nie da a kierowca, który się zatrzyma - ucieknie zapewne z piskiem opon, kiedy zobaczy wybiegających z ukrycia (tak sądzę). Warto znać też gesty i symbole obowiązujące w krajach, w których łapiemy, bo np. w Grecji wyciągnięty kciuk = wystawiony środkowy palec.

    Dobrze jest się uśmiechać i wyglądać pogodnie - zwykle przez pierwsze  godziny ma się na to siłę, więc warto korzystać. Jeśli stoimy dłużej - zwykle tracimy entuzjazm, ale to nie znaczy, że bez rozdziawionej gęby polegniemy. Jeśli jesteśmy zmęczeni - mamy prawo nie cieszyć się, jak głupi do sera, zwłaszcza jeśli pada deszcz, wieje zimny wiatr, albo to, albo tamto... Wbrew pozorom na strapioną minę też można złapać samochód, zwłaszcza jeśli jest się dziewczyną - bo przecież - jak tu nie pomóc, "kobiecie w opresji". ;) Nie przesadzajmy jednak z braniem "na litość", bo mimo wszystko większość kierowców woli radosne towarzystwo.

    Starajmy się nie odwracać i nie zakrywać twarzy. Oczywiście, jeśli stoimy pod słońce, z nieba leje się żar a my kwitniemy już długo (albo przestajemy kwitnąć a zaczynamy usychać) nie ma sensu ryzykować swojego zdrowia i samopoczucia, więc korzystajmy z nakryć głowy czy okularów od słońca. Jeśli mamy w pobliżu łazienkę (bo stoimy przy stacji benzynowej) - polewamy się wodą (jestem wielką zwolenniczką tego sposobu walki z gorącem) - nam przynosi to ulgę, a z reguły schniemy tak szybko, że nie musimy bać się, że zniechęcimy kierowców naszymi mokrymi ubraniami. Kierowca też człowiek, a udar słoneczny nie jest dobrym towarzyszem podróży.

    Plecaki ustawiamy tak, żeby były widoczne z ulicy - wszak zawsze to ciekawiej podwieźć wędrowca, niż zwykłego człowieka jadącego do miasta. Nie wystawiajmy ich jednak na ulicę - raczej dyskretnie na poboczu, ale przed nami. Pomaga także trzymanie mapy i przyglądanie się jej  - sprawdzone.
  • na kartkę

    Obowiązują wszystkie powyższe zasady, z tym, że zamiast ręki, wystawiamy w stronę kierowców - tabliczkę z nazwą miejscowości, do której jedziemy. No i teraz tak: z jednej strony fajnie trzasnąć na niej szumny napis: "Mongolia", ale to działa tylko na niektórych. Zdecydowana większość pomyśli sobie: nie jadę aż tak daleko, cóż im da moje 100 km i nie zatrzyma się wcale. Lepiej pisać wskazać kierunek drogi i podać "stacje pośrednie" - np. najbliższe duże miasto - wtedy nie stracimy tych kierowców, którzy jadą w interesującą nas stronę, ale nieco inną drogą.

    Wiele osób twierdzi, że na kartkę łapie się łatwiej, bo kierowcy wiedzą, gdzie jedziemy i chętniej się zatrzymują. Czy tak jest faktycznie? Ciężko powiedzieć. Ja jestem zwolenniczką kciuka, bo z reguły nie chce mi się pisać na każdym przystanku. Jeśli łapię już długo - zmieniam taktykę. Skuteczność tej metody zależy też od kraju. We Francji zdecydowanie zdaje egzamin i jest dużo skuteczniejsza. W Macedonii raczej się nie sprawdza i utrudnia. W Polsce - nie ma wg mnie większej różnicy, którym sposobem autostopujemy. :)
  • na pytanie

    Jeśli jesteśmy na stacji benzynowej, możemy wypróbować bezpośrednie pozyskiwanie kierowców. Żeby to zrobić, po prostu podchodzimy do poszczególnych samochodów i pytamy, czy istnieje szansa podwiezienia nas w tym a tym kierunku. Jeśli jest - cieszymy się, jeśli nie - grzecznie dziękujemy i odchodzimy.

    Sądzę, że jest to najskuteczniejszy sposób, choćby dlatego, że ludzie mając szansę przyjrzeć nam się z bliska, czują mniejsze zagrożenie. Poza tym wykorzystujemy brak asertywności. No i - jeśli zaczepiamy kogoś na postoju - ma on czas na ewentualne zrobienie nam miejsca w środku (gdybyśmy łapali go na drodze - nie zatrzymałby się, bo nie miałby miejsca). Z drugiej strony - trzeba mieć dużo dystansu do siebie, samozaparcia i odporności psychicznej, bo odmowy zdarzają się często. Zdarza się też, że ktoś nas zabierze, ale potem przez całą drogę daje nam do zrozumienia, że jesteśmy nieproszonymi gośćmi.

     Z powyższego powodu rzadko proszę kogoś o zabranie mnie gdzieś. Nie lubię całej tej żebraniny i wolę postać trochę dłużej. Poddaję się dopiero, gdy sytuacja jest krytyczna i już naprawdę nie ma innego wyjścia, żeby się wydostać.

    PRZYGOTOWANIE 

    • ekwipunek

      1. Koniecznie WODA, (przynajmniej 1 l na osobę) bo nigdy nie wiadomo, ile będziemy stać, ani czy b. szybko będziemy mogli uzupełnić zapas.
      2. Krem z filtrem - zwłaszcza na dłonie, twarz i ramiona, ale przy dłuższym autostopowaniu to właściwie na wszystko, co choć trochę odkryte. 
      3. Coś od słońca - na głowę, a jeśli jedziemy do gorącego kraju - także na ramiona.
      4. Coś od deszczu.
      5. Okulary przeciwsłoneczne.
      6. Rękawiczki i czapka, jeśli jedziemy do zimnego kraju, gdzie wieje, pada i odmraża kończyny. 
      7. Mapa, możliwie jak najbardziej dokładna, żeby wiedzieć, gdzie znajdują się te wszystkie wioski i wioseczki, do których jadą nasi kierowcy. 
      8. Tabletki przeciwbólowe.
      9. Namiot i śpiwór, bo czasem trzeba przespać się w terenie (jeśli jedziemy dalej).
      10. Dodatkowy plecak/torba na najpotrzebniejsze rzeczy, które NIE MOGĄ zginąć.
      11. Odpowiedni strój. 

      Jaki to jest odpowiedni strój? Otóż - przede wszystkim - NIEPROWOKUJĄCY. Dziewczyny powinny starać się wyglądać skromnie i nie kojarzyć się z obiektami sexualnymi. Dla ich własnego bezpieczeństwa. Może i łatwiej zatrzymać kogoś, jeśli zaprezentuje się swoje walory, ale wtedy nie mamy gwarancji czy ten ktoś będzie chciał nas podwieźć, czy będzie oczekiwał czegoś więcej. Wybieramy wiec raczej spodnie, niż spódnice i zwykłe, niewydekoltowane koszulki/bluzki. Jedyne okoliczności, w których naginam te reguły, to ponad 30-stopniowy upał, w którym nie da się podróżować w długich spodniach. Warto wtedy jednak ubrać się bardziej wakacyjnie, niż sexownie. Można też zabrać ze sobą cienkie lniane ubrania, wtedy nawet długie nogawki i rękawy nie są uciążliwe.

      Dobrze sprawdzają się koszule, bo elegancki ubiór utwierdza kierowców w tym, że nie jesteśmy groźni. Tak samo czynią jasne kolory - dobrze działają białe część garderoby. Wakacyjne dodatki - słomkowy kapelusz, kolorowe elementy odzieży, bransoletki, itp. także przyciągają wzrok kierowców. Liczy się również czystość - mało kto będzie chciał zaprosić do swojego auta kogoś ubłoconego. Inaczej bywa z deszczem - jakkolwiek niektórych zniechęca fakt, że jesteśmy mokrzy, innych motywuje konieczność niesienia pomocy.

      Różnie to bywa z subkulturami. Niby tracimy część potencjalnych kierowców, gdy mamy na sobie odzież typową dla naszej grupy kulturowej, ale jeśli spojrzeć z innej perspektywy - zdobywamy tych, którzy mają z nami coś wspólnego.Grunt to nie przesadzać i ubrać się tak, żeby było nam wygodnie i swobodnie.

       

    •  logistyka

      Dobrze przed rozpoczęciem podróży przygotować sobie trasę, jaką chcemy podróżować, żeby wiedzieć mniej więcej, przez jakie miasta będziemy jechać. To ustrzeże nas przed każdorazowym sprawdzaniem na mapie, czy dane wielkie miasto leży w ogóle na naszej drodze. Warto też opracować plan B i C, na wypadek gdybyśmy trafili na kogoś, kto jedzie w podobnym kierunku, ale nieco inaczej. Spontaniczność i elastyczność w doborze dróg często ułatwia przemieszczanie się. 


Jeśli znacie jakieś inne skuteczne metody łapania stopa, albo uważacie, że jeszcze coś niezbędnego  powinno pojawić się w ekwipunku  - podzielcie się tym w komentarzach :).

Tyle na dziś....
o tym, gdzie łapać i co robić, żeby skutecznie przemieszczać się dalej - już za kilka dni. :) 

czwartek, 29 listopada 2012

Jak to właściwie jest z tym autostopem? Poradnik autostopowicza cz. I

            Jak się zaczęło? Powoli, ale wcześnie – gdy miałam 14 lat. Najpierw były to krótkie dystanse, zaledwie kilkunasto czy kilkudziesięciokilometrowe. Z czasem przyszła kolej na dłuższe trasy, ale też – początkowo tylko po Polsce – na Mazowsze do stolicy, albo do Małopolski - do Krakowa. Z Mazur to już nie lada wyczyn. Tym bardziej godny wspominania, kiedy powodem pierwszej przejażdżki na prawie 600 km jest… zawiezienie papierów na uczelnię. Tak też zaczęła się moja przygoda z UJ. Początkujący student pieniędzy jeszcze zbyt wiele nie ma, ale ma wakacje i śmiało może je poświęcić na zdobywanie nowych doświadczeń. To było jedno z nich. Kolejne przyszły szybko, ale o tym później. Towarzyszyła mi Aga. Dodam jeszcze nawiasem, że przybyłyśmy na miejsce jeszcze zanim pociąg, którym mogłybyśmy się przemieszczać, wjechał na stację dworca.
 
            Mamy więc już pierwsze powody, dla których warto kultywować autostopowanie. Przede wszystkim – jest za darmo. Po drugie – jest interesującym doświadczeniem, które uatrakcyjnia naszą wycieczkę. Po trzecie – zwłaszcza w polskich warunkach i na długich trasach – wyprzedza zawrotną prędkość, jaką oferują koleje „państwowe” i autobusy międzymiastowe.

           
          Kiedy już oswoiłyśmy się z jednodniowymi trasami, przyszła kolej na wypady dalej. Spróbowałyśmy sił w Szkocji (na miejsce dotarłyśmy samolotem). Pamiętam jak dziś, obawy, jakie towarzyszyły nam na kilka dni przed wyruszeniem w podróż… czy się uda, czy damy radę coś zobaczyć, czy w ogóle nasz plan wypali, jak się wydostać z lotniska i jak dotrzeć… gdziekolwiek? "Niektórzy" nawet nie mogli spać w nocy, kiedy leżałyśmy już w "przepysznie" rozbitym namiocie gdzieś na polu kilkaset metrów od lotniska (w o dziwo cichym miejscu)… ;) O poranku okazało się jednak, że… nie ma się czego obawiać i wszystko działa znakomicie! Tylko trzeba przyzwyczaić lewą rękę do trwania w nienaturalnej dla niej pozycji. Wszak do lewostronnego ruchu nie była jeszcze przekonana.
            Zjeździłyśmy całą Szkocję, docierając wszędzie tam, gdzie planowałyśmy. W ten sam sposób rok później zdobyłyśmy Norwegię, choć niestety nie całą – gdy ma się do dyspozycji mniej niż 2 tygodnie, wielkiego szumu się nie zrobi. Zwłaszcza, gdy cały kraj leży w górach a sieć dróg czasem bardziej przypomina skręconą i zwiniętą linę aniżeli szeroką szosę. Chociaż jakości dróg nie można Norwegom odmówić, to już radosne serpentynki, którymi przemierza się ich absolutnie najpiękniejszy kraj pod słońcem – „nieco” opóźniają podróż. Za to JAAAAKIE widoki… No, ale – coś za coś. Powyżej Trondheim odjechać się nie udało, więc Lofoty ciągle czekają i proszą, żeby do nich wrócić.
            Potem poszło już z górki – były wyprawy do Francji i Hiszpanii, była wspomniana przygoda w Jordanii i odwiedzone już z kolei z Rafałem: Estonia, Dania, Słowenia, Macedonia i fragment Grecji. Przez te prawie 10 lat zebrało się tego trochę…

Każdy wypracowuje swoje własne metody autostopowaniażeby przemieszczać się jak najskuteczniej i najszybciej.  Każdy też powinien trzymać się pewnego niepisanego kodeksu, który z autostopowiczów tworzy swego rodzaju wspólnotę. Wtedy i podróżowanie jest przyjemniejsze i jakoś tak - bardziej lekko na sercu. Zdarza się jednak, że niektórzy zapominają o dobrym wychowaniu...

Na czym ów kodeks polega? 


Otóż, przede wszystkim na zachowaniu kultury i grze fair. Spotykając na swej drodze innego podróżnika nigdy, ale to przenigdy nie powinniśmy stawać przed nim. Pamiętajmy, że był on tu przed nami wcześniej, stoi dłużej niż my, może być bardziej zmęczony i ma święte prawo do pierwszeństwa. Zawsze więc zajmujemy miejsce ZA nim. I tu UWAGA: przynajmniej KILKA metrów ZA nim. Nie zaraz obok (jak to czasami się zdarza), bo wówczas wyglądamy jak jednolita grupa, która chce się zabrać w tłumie. Najlepiej, jeśli odejdziemy jakiś kawałek (o ile jest taka możliwość), tak, żeby w ogóle nie było nas widać. Jeśli nie ma takiej możliwości, po prostu zachowajmy się tak, jak sami chcielibyśmy zostać potraktowani przez innych. To najważniejsze. Poza tym – możemy się przywitać, pogadać, wymienić kilka słów, życzyć powodzenia. W końcu nam wszystkim zależy na tym, by podróż upływała nam w jak najlepszej atmosferze. Zdarzają się jednak i takie przypadki, że natykamy się na kogoś, kto w autostopowicza zmienił się zupełnie chyba przypadkiem… słyszałam niedawno historyjkę o dwóch panienkach w okolicach Krakowa, które mimo, że z wyglądu niepozorne, najwyraźniej przekonane o swej wyjątkowości, zignorowały to wszystko, co opisane powyżej (nie sądzę zresztą, żeby ich uszy w ogóle o zasadach dobrego wychowania słyszały) i zrobiły dokładnie odwrotnie. W dodatku na zwrócenie im uwagi zareagowały bluzgami i chamstwem. Tego NIE LUBIMY i piętnujemy.
Nie lubimy też pozostawiania po sobie śmieci w miejscach, gdzie łapiemy stopa. Nic nam się nie stanie, jeśli zabierzemy je ze sobą, zamiast zostawiać je na bezdrożach, gdzie nikt ich nie uprzątnie.

Aga autostopuje.

A metody?

 

Jak już zaznaczyłam wyżej - każdy ma swoje. Przez wiele lat można sobie to i owo wyklarować i dostosować do swoich potrzeb. Jak to się mówi - człowiek uczy się na błędach. Nauczyłam się i ja.
Tak jak strategia podróżowania nie ma większego znaczenia przy przemieszczaniu się między sąsiednimi miastami, tak kiedy już w grę wchodzi większa stawka - ma znaczenie zasadnicze. Jedna dobra decyzja może nas uszczęśliwić na długie godziny, ale i jeden błąd może spowodować, że utkniemy w miejscu i dłuuuuugo nigdzie się nie ruszymy. Tak było kiedyś... w Poznaniu.

Pewnego pięknego, letniego, bardzo ciepłego dnia, wraz z moim kolegą zmierzałam ze wschodniego krańca Polski, na zachodni. Wybieraliśmy się na Woodstock. Wyruszyliśmy ok. 8:00 (bo jakoś nie idzie mi wstawanie wraz ze słońcem) i od razu niemal mieliśmy szczęście. Dwoma rzutami dostaliśmy się do Torunia, potem hyc, hyc i byliśmy w Poznaniu. Wybiła 16:00. Fantastyczny czas, rewelacyjny wręcz! Kierowca (jako, że nigdy wcześniej nie byliśmy w tym mieście), powiedział, że wysadza nas tak, żebyśmy mogli sobie coś spokojnie złapać... Nie mogliśmy. Ani niczego złapać, ani pojechać autobusem, bo staliśmy, jak się wkrótce okazało - na samym początku jednego przecież z największych miast Polski. Minęła godzina. 
Wróciliśmy się parę kilometrów jakimś przypadkowym samochodem, do obwodnicy, żeby nie tłuc się przez zatłoczone centrum. Wydawałoby się, że sytuacja jest do uratowania. Nie była. Minęła druga godzina. 
Żar lał się z nieba a z nas lał się pot. Obficie. Temperatura odczuwalna przy asfalcie dochodziła do 45 stopni o czym radośnie informował nas sygnalizator nad jezdnią. Podeszliśmy jeszcze kawałek (choć żeby ściślej rzecz ująć, powinnam nie dodawać zdrobnieniowej końcówki). Stanęliśmy w "lepszym miejscu". Była duża zatoczka i cień. Wszystko było lepiej. Znów szansa. Minęła trzecia godzina. 
Po jakiejś wieczności zatrzymał się ktoś. WRESZCIE! Ale nieeeee, jak tylko wsiedliśmy, okazało się, że pomylił kierunki i jedzie w zupełnie inną stronę. Wszystko od nowa. Kiedy już tak umordowani po prostu szliśmy przed siebie - po kolejnej godzinie, myśląc, że los się odwróci - doszliśmy do... miasta. Obwodnica skończyła się, jak ręką odjął i wkroczyliśmy między zabudowania, pasy na jezdni, stacje benzynowe i światła uliczne... Tego było za wiele... Była 20:00. Po 4 godzinach ciągle byliśmy NIGDZIE. 
A tak dobrze się zapowiadało... Zrezygnowani, zdołowani i zmęczeni powlekliśmy się na stację, żeby kupić coś do picia i odsapnąć chwilę. Chcieliśmy nawet przejechać się na wylotówkę autobusem, ale nikt nie potrafił nam powiedzieć, do którego powinniśmy wsiąść. Wreszcie, w akcie desperacji, rozpoczęliśmy pytać kierowców, czy nie jadą może w naszą stronę i czy nie pomogliby nam się wydostać z patowej sytuacji. Nie jechali. 
Wreszcie znalazł się chłopak, który dzięki SIBI radio złapał nam człowieka, jadącego prawie do Kostrzyna. Po pięciu godzinach, wreszcie ruszyliśmy dalej. Powróciła nawet nadzieja, że dotrzemy do celu jeszcze tego samego dnia... 
Powróciła jednak na krótko, bo jakieś 30 km przed metą, jedna z opon TIRa naszego wybawiciela... wybuchła. Usłyszeliśmy tylko wielki HUK i samochód zatrzymał się. Kiedy wysiedliśmy w ciemnym niczym, zobaczyliśmy, że z opony pozostały tylko strzępy, rozrzucone w dodatku na długości kilkunastu metrów. Cieszyliśmy się, że nie spowodowało to większego wypadku. Na miejsce jednak nie dotarliśmy tego samego dnia, bo resztę trasy przebyliśmy z prędkością 10 km/h z prowizorycznie (przy światłach latarek od zapalniczek) wymienionym kołem. 
Na Woodstock się spóźniliśmy, docierając w piątek koło popołudnia.


 Tak może potoczyć się podróż (może bez tych skrajności o wybuchających częściach samochodu), jeśli podejmujemy błędne decyzje...

 O czym więc pamiętać i do czego się stosować podczas łapania stopa? Czego unikać i za wszelką cenę omijać? Jakie ja mam strategie i taktyki, które działają zawsze, lub z kolei stanowią "ostatnią deskę ratunku"? Co może nas czekać? Co może grozić a co może spotkać miłego? 



Odpowiedzi na te pytania postaram się udzielić w kolejnej notce. 
            Bądźcie ze mną i śledźcie nowe wpisy. Zapraszam! :)




Kwiatek na klamotach.


czwartek, 22 listopada 2012

Ljubljana, miasto w którym można się zakochać. Co zobaczyć, gdzie spać?

       Kiedy wybieram kolejny cel podróży kieruję się kilkoma kryteriami - możliwościami finansowymi, czasem jaki potrzebny mi jest do zrealizowania założeń, "ofertą kulturalno-przyrodniczo-historyczną danego regionu" i... ostatnio także tym czy kraj ten b. popularny wśród turystów, czy może trochę rzadziej odwiedzany. Przyznam, że lubię jechać tam, gdzie gości jest mniej, gdzie nie natknę się na ogromne tłumy, kolejki i europejski hałas. Wyjeżdżanie do miejsc trochę mniej popularnych niż Włochy, Grecja czy Tunezja na przykład, daje mi poczucie odkrywania czegoś nowego i poznawania tego po mojemu, powoli i na spokojnie. Kiedy jestem w jakimś miejscu, które nie jest na 30 sposobów opisane w każdej książce z księgarnianej półki, mam poczucie, że muszę sama znaleźć sposób na odnalezienie się w nim i sama sobie poradzić. Lubię, gdy początkowa niepewność i obawa z czasem mija i pozostaje uczucie głębokiej satysfakcji. Dlatego ostatnio jeżdżę inaczej. W ciągu ostatnich lat odwiedziłyśmy, bądź odwiedziliśmy Danię, Estonię, Jordanię, Macedonię, Słowenię...



             No właśnie. Dziś skupimy się na tej ostatniej. Na bardzo małym kraju, idealnym do autostopowania i spędzenia fantastycznych 2 wakacyjnych tygodni. Słowenia to taki trochę "świat w pigułce", bo na niewielkiej przestrzeni skupiono tam wszystko, co potrzebne do szczęścia (przynajmniej wg mnie): są góry (i to jakie!), jest morze - czyste i ciepłe, jest dużo natury i cichych miejsc, do których można uciec przed zgiełkiem, jest europejska jakość i standard, są przesympatyczni mieszkańcy i dużo dostępu do kultury. 




           Stolicą Słowenii jest Ljubljana. Miasto, którego z całą pewnością nie należy omijać. Urocze, jak sama nazwa wskazuje, przyciąga jak magnes i nie pozwala o sobie zapomnieć. Warto tu zrobić sobie spacer uliczkami Starego Miasta, przejść się nad brzegiem uroczej rzeki Ljubljanicy i poczuć klimat okolicy. Deptak nadbrzeżny ciągnie się dookoła całego ścisłego centrum. Po obu stronach kanału zlokalizowane są liczne knajpki, kawiarenki i sklepiki. Dobrze jest jednak znaleźć czas na zagłębienie się w boczne odnogi i pospacerowanie po wąskich uliczkach i zaułkach. W wielu punktach umiejscowione są fontanny, w których można się ochłodzić w upalny dzień. W niektórych miejscach można też napić się z kranów świeżej, zdatnej do picia wody. (W Słowenii w większości kranów krystalicznie czysta woda nadaje się do picia, nawet na campingach).

Dziś zapraszam Was na krótki spacer po stolicy i jej najważniejszych wg mnie miejscach.


           Udając się do Muzeum Etnograficznego, na ulicę Metelkową, przechodzimy małymi, wąskimi uliczkami, nieco odległymi od ścisłego centrum (ok. 10 minut spacerem). Po drodze mijamy Most Smoków - w zasadzie - most, jak most, w dodatku udostępniony dla samochodów, ale warto do niego podejść choćby dla zasady i sfotografowania detali. Z obu stron wejścia na niego pilnują posągi smoków, które według legend mają zacząć poruszać ogonami, jeśli obok nich przejdzie dziewica ;).
      Samo Muzeum zaś jest NAPRAWDĘ WART ODWIEDZENIA. Niezwykle bogate zbiory, całość bardzo nowocześnie urządzona (z zachowaniem jednak odpowiedniego względem tematyki, nastroju), przyjemne wnętrza w żywych, intensywnych barwach. Dodatkową atrakcją są rozmieszczone w niektórych salach odtwarzacze wraz ze słuchawkami, dzięki którym można zapoznać się z muzyką typową dla danego regionu.

      Poniżej zdjęcia z czasowej wystawy dotyczącej Ameryki Południowej. Oczywiście większa część muzeum poświęcona jest etnografii regionu, ale to piętro ze względu na tematykę zainteresowało mnie najbardziej. 

            Kolorowe budynki po drodze (Vidovdanska Cesta, Trubarjeva Cesta) odznaczają się na tle niebieskiego nieba i wdzięcznie pozują do zdjęć. Szczególnie interesująca wydaje się Trubarjeva Cesta, którą możemy podążać, wracając do centrum - to tu, pomiędzy budynkami rozwieszono długą linę, a na niej zawiazano kilkanaście par butów, które kołyszą się na wietrze cały czas. 


            Idąc tą drogą, docieramy do placu - Presernov trg. Stąd, jeśli zgłodnieliśmy, możemy udać się na Miklosiceva Cesta. Idąc pod górę tą ulicą, z pewnością znajdziemy coś dla siebie. Pełno tu mniej luksusowych i niedrogich lokali, fast foodów i budek z kawałkami pizzy czy kebabami. Niedaleko, przy ul. Josiphine Tumograjske, mieści się też supermarket i spore centrum handlowe.

        W samym centrum Starego Miasta naszą uwagę z pewnością przykuje Potrójny Most, tzw. Trimostovje. Uroczy o każdej porze dnia, subtelny i "romantyczny" w dzień, magiczny i nastrojowy nocą. Pięknie oświetlony. Świetne miejsce widokowe na rzekę L.
     Pomiędzy kolumienkami podporowymi upodobało sobie mieszkać wiele pająków. Ich misterne pajęczyny w blasku wieczorowych latarni mogą stanowić ciekawą atrakcję dla pasjonatów makrofotografii i zarazem ogromny problem dla arachnofobów. Radzę więc uważać przy zasiadaniu na tamtejszych ławeczkach :) 

        Jeśli pójdziemy w lewo od mostu, zmierzając Petkovskovo Nabrezje, miniemy niewielki taras nad wodą, na którym w ciągu dnia odbywa się "biblioteka na świeżym powietrzu". Ludzie przychodzą tu, by siedząc na drewnianych stopniach czytać książki. Można je wypożyczać ze stojących na miejscu skrzynek. Pozycje ułożone są alfabetycznie i tematycznie, utrzymane w dobrym stanie. Biblioteka jest darmowa, nadzorowana przez opiekuna. Książki dostępne w różnych językach i dla różnych kategorii wiekowych. Można przynieść i oddać swoje. 
 

             Idąc dalej, możemy oglądać niewielki mostek, na którym ludzie przyczepiają kłódki. 

 
             Na znajdującym się niedaleko (aczkolwiek idąc w drugą stronę od Potrójnego Mostu) Kongresni Trg, podziwiać można Uniwersytet Ljubljański i Filharmonię Słoweńską.

 
            Na Pl. Vodnikov, zwykle w sobotę przed południem odbywa się duży targ. Przy stoiskach można nabyć wszystko, począwszy od świeżych ryb czy wędlin, przez warzywa i owoce a skończywszy na serach. Wyroby regionalne przyciągają turystów, wszystko jest świeże i aromatyczne, wszystkiego tez można spróbować - kramarze chętnie częstują, zachęcając do kupna ich towarów. Warto zwrócić uwagę na produkty typowe dla regionu, jednak jeśli chcemy nabyć jedynie owoce czy warzywa a budżet mamy ograniczony, lepiej udać się do wspominanego supermarketu na ul. Josiphine Tumograjske. 

         Na koniec można udać się do Zamku Ljubljańskiego. Usytuowany na wzgórzu wyróżnia się w panoramie miasta. Obecny wygląd nadano mu w XV w. z woli Fryderyka III Habsburga, kiedy to zdecydowano się zburzyć istniejącą tu warownię i przebudować wszystko.
          W XVII i XVIII w. zamek stracił swoje funkcje obronne i pełnił raczej rolę magazynów, koszar i szpitala wojskowego. W XIX w. przemianowano go na więzienie, głównie dla mieszkańców Karnioli i Koryntii. W okresie II wojny światowej przetrzymywano tu Włochów, zaś po jej zakończeniu - także Niemców.

Schody na wieżę widokową.
       Dziś na dziedzińcu odbywają się koncerty i przedstawienia, jest tu także biblioteka na świeżym powietrzu - można wypożyczać książki ze specjalnie wystawionych regałów i czytać je, leżąc na trawie, bądź leżakach (jeśli akurat będą wolne). Wstęp do wnętrza budynku jest płatny - urządzono tu Muzeum Historii Słowenii. Według mnie wystawy nie są warte ceny i lepiej darować sobie wejście. Ekspozycje nie są zbyt duże, a zbiory zbyt bogate. Same wnętrza, pobielone, nie przypominają średniowiecznych, a w niektórych salach (przynajmniej w 2010 r.) prezentowano malarstwo współczesne. Jak na niski budżet - wydatek jest zbyt duży, ale decyzję pozostawiam Wam. Jedynym wartym uwagi zajęciem na zamku, z racji na poczynione wydatki, jest wspięcie się na wieżę widokową i podziwianie panoramy miasta. Urocze kadry na zdjęciach można tez uzyskać z murów zamkowych.


 JESZCZE KILKA INFORMACJI PRAKTYCZNYCH:

            
             Sloveńska Cesta to jedna z głównych ulic miasta. Tu najbliżej znajdują się przystanki autobusowe, dobrze skomunikowane z resztą miasta. Można stąd dojechać bezpośrednim autobusem na Camping Ljubljana (jedyny w mieście) przy ul. Dunajska cesta 270. Zastaniemy tam b. miłą obsługę władającą bardzo dobrym angielskim, dużo miejsc do rozbicia namiotu, zaparkowania samochodu, bądź przyczepy. Duże łazienki, z bezpłatną gorącą wodą (jak się okazuje nie zawsze jest to takie oczywiste). Woda w kranach zdatna do picia. Miejsca na rozpalenie grilla. W pobliżu, na terenie przyległym - basen, który zdaje się w ostatniej godzinie otwarcia był dla gości campingu darmowy.
.
Miejsce znajduje się w pobliżu drogi wylotowej na Bled (w razie, gdyby ktoś także podróżował autostopem) - ok. 10 minut piechotą (nie ma potrzeby wracać się do miasta). Więcej info i zdjęcia na stronie www.ljubljanaresort.si/en


Do podróżowania komunikacją miejską niezbędne jest wykupienie tzw. Ljubljańskiej Karty - można to zrobić w recepcji campingu (prawdopodobnie także hotelu) lub w automacie biletowym na ulicy. Kosztuje ona ok. 2 euro i może służyć dowolnej liczbie osób (inaczej niż np. w Belgradzie, o czym dowiedzieliśmy się już w autobusie, kiedy nie mogliśmy skasować drugiego biletu i jedno z nas musiało jechać "na gapę"). Żeby kupić bilet, należy ją wcześniej doładować (także: w automacie lub w recepcji) odpowiednią ilością gotówki. Przy wsiadaniu do autobusu podajemy kierowcy liczbę biletów, jaką chcemy kupić, podając mu kartę, a on sam wybija na niej liczbę pasażerów. Za każdym razem trzeba pilnować, żeby karta była doładowana - inaczej nie wsiądziemy do pojazdu. Przy wyjeździe z miasta możemy ją zwrócić i otrzymać za nią 1 euro.

środa, 14 listopada 2012

Indie, kraj pełen niespodzianek. Na co się przygotować, żeby podróżować po Indiach i nie zwariować?



Skoro już jesteśmy przy środkach lokomocji... zmienimy tylko kraj:

W Indiach warto tu spróbować wszystkiego, jeśli chodzi o transport. Zwłaszcza ciekawie wypadają tu autobusy. Mamy ich kilka rodzajów, ale główny podział rozgranicza je na daleko- i krótkobieżne. Oba warte są uwagi. 

Typowe miejskie autobusy są w pewnym stopniu magiczne i mają tę cudowną właściwość, że pomieszczą KAŻDĄ ilość osób! (Coś jak nasze PKP, tylko tam nikt się na to nie skarży, nie oczekuje czegokolwiek innego, no i płaci się mniejszą kwotę za bilet). Przejazd w skrajnej ciasnocie, obijanie się o wszystkich wokół (bo już nie ma czego się chwycić) a przy tym niezamknięte drzwi, przy których jako jedyna osłona stoi ktoś w rodzaju kontrolera biletów – zmieniają zwykłą wycieczkę w pełną emocji przygodę ;). Podobnie rzecz się ma z przejazdami na dłuższe trasy – do busa wsiada każdy, kto tylko zdoła (a zdoła wielu), bagaże zwykle lądują na dachu, przywiązane do rur jakąś linką, zaś pasażer siedzi, lub stoi w środku i zastanawia się czy wszystkie jego rzeczy ciągle zmierzają tą samą trasą czy może zostały gdzieś po drodze. Jeśli się zbuntujesz – pozostaje czekać na kolejny pojazd z (być może) bardziej wyrozumiałym kierowcą, który zrozumie twoje obawy i pozwoli zabrać dobytek do środka. Jest to tym istotniejsze, gdy dobytek zawiera się w plecaku a na dworze zanosi się na deszcz. Obfity deszcz. 

W autobusie z Amritsaru do Dharamsali, którym jechałyśmy, bardzo szybko na siedzeniach (z pozoru 2–osobowych) pozasiadały po 3 czy nawet 4 persony, zaś całe przejście i każda inna wolna przestrzeń wypełniła się ludźmi i ich walizkami, których już (z kolei) nie dało się upchnąć na dachu. W takiej "radosnej" atmosferze, w duchocie, przerywanej bardzo silnymi i równie uciążliwymi podmuchami–ciągami powietrza z często otwieranych okien spędziłyśmy jakieś 5 do 6 godzin. Wraz z każdą kolejną minutą pojazd jakby bardziej trząsł, droga stawała się bardziej wyboista a kierowca mniej frasobliwy. Na miejsce dotarłyśmy „wytrzęsione bez reszty”. Stąpanie po stabilnym, nieruchomym podłożu, które nie powoduje przemieszczania się wszystkich narządów wewnętrznych było naprawdę miłym uczuciem. 

Aga koło naszego wypasionego autobusu :)
Oprócz powyższych istnieją jednak w Indiach autobusy tzw. „deluxe”, co mylnie można interpretować, jako „luksusowe”. Być może istnieją i takie, które naprawdę zgadzają się z nazwą, ale nie miałam okazji z nich skorzystać. Dwa razy jechałam za to tym „tak zwanym”... 


Dokonując porównania rzeczywiście można uznać, że jakość jego jest zdecydowanie lepsza, każdy pasażer ma swój fotel, każdy bagaż oznaczony zostaje numerkiem (namalowanym na nim np. kredą), zaś siedzeniom czasami towarzyszą mocno sfatygowane wiatraczki (które jednak wcale nie muszą działać :P). Nikt nie stoi w przejściu, więc przynajmniej powietrza tak bardzo nie brakuje. Można powiedzieć, że warunki są w porządku i narzekać nie wypada nikomu. Tylko kiedy wysiadamy na przerwę podczas jakiegoś postoju i przechadzamy się bez celu po zakurzonym parkingu, przed jakimś minibarem, spostrzegamy, że wokół tabliczki z napisem „deluxe” karoseria trochę pordzewiała a rude szlaczki „uroczo” ozdabiają maskę. Tu i tam blacha jest lekko wygryziona, powgniatana i powyłamywana, tu ślad puknięcia, tam rysa – ot, takie tam – normalne znaki użytkowania… Jeszcze bardziej „budujący” był dostrzeżony w Mc Leod Ganj napis nad tablicą rejestracyjną: Oh God, save me…

 
Szczególnie nieprzyjemnie przemierza się takim autobusem tereny górzyste, gdzie jazda serpentynowatymi drogami towarzyszy nam przez większą część czasu. Jak nigdy nie miewam problemów ze znoszeniem jazdy samochodem, tak wtedy, gdy wracaliśmy z Dharamsali do Delhi – po 2 godzinach myślałam, że zwrócę swój własny mózg. Autobus przypominał mi gigantyczny mikser, moja głowa pękała i z każdym kolejnym skrętem, kiedy mijaliśmy przepaść tuż, tuż – serce podchodziło mi do gardła. Na domiar wszystkiego – kiedy zjechaliśmy nieco niżej i myślałam, że już uda mi się zasnąć na jakiś czas, żeby podróż minęła szybciej – ok. 19:00 zatrzymaliśmy się przed restauracją przy drodze. Ogłoszono prawie godzinną przerwę… na obiad. W tym momencie cała gawiedź wyzionęła z autobusu i jak jeden mąż poparła do środka budynku. Jedynymi osobami, które w pierwszej chwili nie ruszyły się z miejsc byli „białoskórzy”, którzy chyba nie do końca w pierwszej chwili pojęli co właśnie ma miejsce. "Autobus udał się na wspólny posiłek…" a przecież kupiliśmy sobie coś na drogę do przekąszenia – ciastka, wafelki, pierożki momo... Dopiero po dłuższej chwili te kilka osób powoli się podniosło i wyszło na nie całkiem świeże powietrze. Daje to tylko dowód tego, że Hindusi nie chcą rezygnować z tradycji domowych – skoro codziennie spożywają normalny obiad, czemu z powodu podróży mieliby sobie tego odmawiać? Wszak to dzień, jak każdy inny. Po co zapychać się czymś na wynos, skoro można po prostu zrobić przerwę przy porządnej gospodzie?
Fragment wnętrza opisywanego autobusu.

Kiedy wszyscy już napełnią swoje brzuchy, wsiadamy do autokaru i ruszamy w dalsza drogę. Przebiega ona bardziej, lub mniej spokojnie, ale bez żadnych znaczących ekscesów. Śpimy na fotelach, przykryte śpiworami, bo przecież nocą (w lutym) w tym regionie nie jest jeszcze najgoręcej. Nagle o 6:00 zatrzymujemy się. Wyglądam przez okno – jesteśmy „w niczym”. Dosłownie. Jest ruchliwa ulica, jest dość spore pobocze, które na upartego może pełnić funkcję parkingu, jest wiele riksz i taksówek. Zbieramy się w pośpiechu, bo okazuje się, że to ostatni przystanek i dalej nie pojedziemy. Nie wiemy co się dzieje, bo przecież jeszcze chwilę temu smacznie spałyśmy, pora jest wczesna i zdecydowanie niepreferowana. Jak się okazało, znajdowaliśmy się na przedmieściach Delhi, co było tym dziwniejsze, że kiedy kupowałyśmy w Dharamsali bilety, wydawało nam się, że dostaniemy się przynajmniej w okolice dworca. Ku naszemu rozeźleniu okazało się, że na bilecie nie ma przecież określonej DOKŁADNIE stacji, a Delhi to Delhi, więc nie ma o co drzeć kotów. Skoro jesteśmy na miejscu, to wszyscy wywiązali się z obowiązków… Od razu otoczyła nas grupka rikszarzy, proponująca swe usługi transportowe. Wraz z dwójką innych ludzi wynajęłyśmy taksówkę i pojechaliśmy do centrum - nie było innej rady. Za to było jeszcze ze 12 km drogi do pokonania… 
Na przyszłość warto przed kupnem biletu dopytać dokąd faktycznie dojeżdża autobus i uniknąć tym samym rozczarowania i dodatkowych opłat. Pamiętajmy, że nie wszystko w Azji musi być tak oczywiste, jak u nas. 


A Wy? Macie jakieś ciekawe doświadczenia związane z poruszaniem się za granicą?