piątek, 21 czerwca 2013

Akaba - o klimacie dosłownie i w przenośni. Cz. I.

Do Akaby dotarłyśmy późnym wieczorem po całodziennej podróży autobusem. Słońce było już przy samej granicy horyzontu, błękit nieba zmieniał się powoli w granat a ostatnie promienie światła rysowały na na nim czerwonawe, nieregularne linie. Zmierzchało, ale miasto nie było zbyt duże, więc nie stanowiło to problemu w znalezieniu miejsca na nocleg. 

Przynajmniej będzie nieco chłodniej... pomyślałam i zaczęłam zbierać swoje rzeczy porozrzucane wokół. Myśl ta była wynikiem wielogodzinnej podróży "luksusowym", klimatyzowanym pojazdem, który taki był jedynie z nazwy. W rzeczywistości owe chłodzenie działało o tyle o ile, za to pot skraplał się na twarzy z dużo większą intensywnością. Duchota usypiała i przeszkadzała w podziwianiu widoków, a te, choć dość jednostajne - były jednak ciągle piękne i oryginalne w porównaniu z europejskim krajobrazem. 






Zresztą, gorąco było nie tylko mnie. Raz po raz zerkałam ukradkiem na innych pasażerów, z których połowa pozrzucała wierzchnie okrycia i pozostała w koszulkach i krótkich spodniach. Dlaczego połowa? Otóż dlatego, że ową połowę stanowili mężczyźni. Pozostała część ludzi postanowiła wytrzymać. Wytrzymywały więc kobiety, te młode i te starsze, w długich spodniach, lub spódnicach, w tunikach na nich narzuconych, w długich rękawach, w chustach i innych dodatkowych warstwach materiałów, które choć cienkie, to jednak mało przewiewne... zwłaszcza, gdy powietrze w pomieszczeniu w ogóle się nie miesza. 

Wydawać by się mogło, że człowiek przyzwyczajony do wysokich temperatur, żyjący w gorącym klimacie i ubierający się w ten sposób od najmłodszych lat powinien być przyzwyczajony... tylko, że na ich czołach tak samo, jak na moim błyszczały się strużki potu, a ich dłonie, podobnie jak moje, wachlowały powietrze, próbując uczynić atmosferę znośniejszą... Na domiar złego, spod pięknych, kolorowych chust wystawały mokre kosmyki włosów.
Wysiadłyśmy na parkingu, który szumnie zwano dworcem autobusowym. Z chwilą otwarcia drzwi, gęsta masa okropnie duszącego powietrza buchnęła nam w twarze. W jednym momencie znalazłyśmy się jakby w lepkiej zawiesinie ciepła, w którym znać było domieszkę tlenu. Niewielką i rozgrzaną. Zalepiającą nozdrza. Z trudem łapiąc oddech skierowałyśmy się do luku bagażowego po plecaki. Z jeszcze większym trudem przedzierałyśmy się przez zgromadzonych wokół taksówkarzy, z których każdy równie gorąco pragnął zawieźć nas dokądkolwiek. Tego gorąca było jednak za wiele, jak na początek. Wyminęłyśmy wszystkich, oddaliłyśmy się na bezpieczny dystans i zbyłyśmy tych ostatnich, najbardziej wytrwałych.

Pewnie byli zdziwieni. Cóż to w końcu za zwyczaje, żeby dwie kobiety... w dodatku w obcym kraju, nie chciały skorzystać z wygodnej i bezpiecznej podwózki do hotelu? W dodatku stanęły z boku, czytają książkę i zarzekają się, że same znajdą sobie odpowiedni nocleg!

Tak jednak było. Do dłuższym wpatrywaniu się w niewielką mapkę przedrukowaną w przewodniku - ruszyłyśmy do miasta. Wybrałyśmy kilka adresów, podanych przez Lonely Planet (najbardziej chwalony na świecie przewodnik, który podczas tej podróży zawiódł mnie niejednokrotnie). Szłyśmy ładny kawałek, zanim dotarłyśmy do centrum, ale przynajmniej poznałyśmy okolicę.

Dworzec w Akabie znajduje się na obrzeżu miasteczka, w pobliżu bardzo luksusowych i drogich hoteli. Żeby dotrzeć do tych tańszych, w  środku miejscowości, trzeba się kawałek przespacerować. Żeby zaś tam znaleźć niedrogi i dogodny nocleg, koniecznie należy wykazać się porządną dawką stanowczości i asertywności. Niby nam się udało, chociaż hotel ani nie był specjalnie tani, ani specjalnie czysty, ani specjalnie wygodny. Posiadał jednak klimatyzację, o zbawiennym działaniu której miałyśmy się niebawem dowiedzieć... A pościel? Cóż... pościel, po dwukrotnie ponawianej prośbie, pan recepcjonista wymienił z tej zakurzonej... na mniej zakurzoną. ;) Po raz kolejny zabranie śpiworów okazały się bardzo dobrym wyborem.


W końcu, po rozpakowaniu swoich rzeczy postanowiłyśmy wyjść na krótki spacer. Schłodziwszy się nieco w pokoju (wszystko za sprawą wiejącej przyjemnym zimnem dmuchawy), zapomniałyśmy, jaka temperatura panuje za oknem. Przyzwyczaiwszy się do rześkiego powietrza, tym większy przeżyłyśmy szok. Ze zdwojoną siłą odczuwałyśmy przewalające się fale ugotowanego tlenu, pomieszanego w dodatku z kurzem ulicy. Wiał, co prawda, wiatr - od morza. Był jednak tak miękki, ciepły i otulający, jaki tylko można sobie wymarzyć, żeby ukołysał do snu. Opatulał, jak puchaty koc, jak porządnie grzejąca, gruba pierzyna. W 35 stopniach ciepła i tak ogromnej wilgotności powietrza wszelkie koce, kołdry i inne okrycia były jak najbardziej niewskazane i niepożądane. Tylko, że... nie wiedziały o tym. Wiatr nie chciał być chłodniejszy i kropka. Nie śmiałam nawet myśleć o tym, jak bardzo nie do wytrzymania będzie w dzień, kiedy słońce się obudzi i radośnie rozpromieni wszystko dookoła.

Ruszyłyśmy przed siebie. Ot tak, aby się rozejrzeć. Co prawda po ciemku niewiele można zobaczyć, ale uznałyśmy, że w miejscowości nad morzem, w dodatku jednej z najpopularniejszych w Jordanii, nie zabraknie atrakcji i rozświetlonych miejsc, w których można przysiąść i leniwie podziwiać okolicę... Zabrakło. 
Miasto nie przypominało kurortu, jaki znać możemy z Europy. Nie przypominało też typowych nadmorskich miejscowości w krajach turystycznych. Owszem, posiadało swój niesamowity klimat, tętniło życiem nawet w środku nocy, było egzotyczne... jednak - było to zupełnie coś innego, niż to, co wyobrażałam sobie jeszcze tego dnia rano...

Napotykamy meczet. Zatrzymujemy się na chwilę i podziwiamy go. W porównaniu z resztą zabudowy (nie licząc luksusowych hoteli na obrzeżach) jest zdecydowanie wybijający się. Jego nieskazitelna biel, misterne ornamenty i ażurowe dekoracje przyciągają wzrok. Budynek jest niesamowity, przepiękny, zadbany i zasługujący na uwiecznienie. Poobserwowałyśmy przez chwilę zmierzających na modlitwę wiernych i ruszyłyśmy dalej.

 






Uliczek było niewiele. Wszystkie podobne do siebie i bynajmniej nie zdające sobie sprawy z faktu, że powinny być atrakcyjne i bardziej malownicze. Na nich tłumy ludzi, choć wtopić się w te tłumy nie sposób, bo biała skóra od razu rzuca się w oczy. Każdy patrzy z zaciekawieniem i przywołuje do swoich kramów. Jest gwarno i interesująco. Po obu stronach alejek pełno sklepików... Wszystko byłoby fajnie, gdyby tylko większość z nich nie oferowała tandety... Tymczasem, mieszają się tu sprzedawcy lokalnych towarów, z tymi, którzy wolą chińszczyznę. Mamy więc sklepiki z przyprawami, aromatycznie pachnącymi ziołami, kawą i herbatą, a obok nich plastykowe wyroby rodem z ChRL. Mamy kramy z shishami i tytoniem, a obok nich inne z zupełnie niearabską odzieżą. Mamy sklepiki z prażonymi w miodzie, lub przyprawach, orzechami i wreszcie, zatrzęsienie sklepów z fikuśną, na pewno nie skromną bielizną... W dodatku prezentowaną dość odważnie, na środku ulicy - na manekinach i wieszakach. Patrzę na nią i nie jestem w stanie pojąć - dla kogo to. W tym kraju kobiety często chodzą w płaszczach, odziane od stóp do głów, nawet przy 40-stopniowym upale. Na wietrze zaś powiewają prześwitujące, różnokolorowe, krócióteńkie sukieneczki obszyte futerkiem, albo z wycięciami... tu i ówdzie.




Wróciłyśmy do hotelu. Byłyśmy zmęczone, bo podczas dwugodzinnego włóczenia się po mieście, właściwie nie miałyśmy gdzie przysiąść. Następnego dnia chciałyśmy udać się na plażę. W końcu z tego słyną nadmorskie miejscowości... Przeczytałyśmy w przewodniku, że najlepszym miejsce na kąpiel jest...

... ale to zupełnie inna historia.  Zapraszam następnym razem. :)



wtorek, 11 czerwca 2013

Deszczowy Kraków, czyli... zajrzyjmy do muzeum! Fabryka Schindlera.



WIELKA HISTORIA NA UBOCZU

Nieco na uboczu od najbardziej znanych, średniowiecznych symboli miasta, od królewskiego Wawelu, kupieckich Sukiennic, czy Rynku Głównego,  znajduje się nie mniej historyczna i równie godna uwagi fabryka. Fabryka Naczyń Emaliowanych Oskara Schindlera. To tu, w Podgórzu, czasie II wojny światowej, pracowali Żydzi, wybawieni z ghett i płaszowskiego obozu. To tu, otrzymali godne traktowanie i namiastkę bezpieczeństwa. Tu tu, dostali szansę na przeżycie. 




FABRYKA


Fabryka ta została założona w 1937 r. przez żydowskich przedsiębiorców. Wraz z początkiem II wojny światowej, odkupił ją niemiecki inwestor - Oskar Schindler. Od tej pory funkcjonowała, jako Niemiecka Fabryka Wyrobów Emaliowanych - Deutsche Emailwarenfabrik (DEF).

Początkowo produkowano tu wyłącznie naczynia, jednak później, w miarę rozrostu zakładu, poszerzono ofertę. Od 1943 r. zakłady te zaopatrywały rynek niemiecki w menażki, łuski i zapalniki do pocisków artyleryjskich oraz lotniczych.

 

LISTA SCHINDLERA

Pierwszymi pracownikami fabryki byli głównie Polacy. Z czasem, zaczęto zatrudniać coraz więcej robotników żydowskich z ghetta i obozu w Płaszowie. Z czasem, dzięki staraniom Schindlera, jego pracownicy mogli zamieszkać w zabudowaniach przyległych do fabryki, gdzie warunki egzystencji były nieco lepsze.
Kiedy w 1944 r. wraz ze zbliżaniem się frontu wschodniego, Niemcy rozpoczęli akcję likwidowania obozów i eksterminowania ludności żydowskiej, Schindler ewakuował swą fabrykę zbrojeniową do Brünnlitz. W tym samym czasie, razem  ze swym księgowym Itzhakiem Sternem, opracował słynną Listę, czyli spis osób zatrudnionych w jego zakładzie. Nazwisko po nazwisku wykupił z obozów ponad 1100 osób, ratując przy tym od śmierci. Więźniowie pracowali dla niego aż do 8 maja 1945 r.


FABRYKA DZIŚ.


Miejsce to, stało się kolejną wizytówką Krakowa. Najpierw posłużyło za plan zdjęciowy do filmu Stevena Spielberga Lista Schindlera, zaś później zostało przemianowane na oddział Muzeum Historycznego Miasta Krakowa. Otwarto tu stałą wystawę pt. Kraków. Czas okupacji 1939-1945 , która ma za zadanie opowiadać. Opowiadać i pokazywać. Szczegółowo, ciekawie i sugestywnie. O czym? Nie tylko o Schindlerze i jego fabryce. Nie tylko o Żydach i ich eksterminacji. Ale także o Krakowianach wobec wojny i okupacji. Jest to muzeum o codzienności. Tylko, że w niecodziennych warunkach.

W POSZUKIWANIU ODPOWIEDZI

  • Jak żyło się i mieszkało w Krakowie podczas okupacji?  
  • Jak wyglądał tradycyjny zakład fryzjerski?
  • O czym rozmawiano w przededniu wojny?
  • Co to jest fotoplastykon? 
  • Jak ubierali się Krakowianie w latach 40. XX wieku? 
  • Czym było Montelupich?
  • Czym był krakowski Liban?
  • Czym był Płaszów? 

Na te i wiele innych pytań znajdziemy odpowiedzi, zwiedzając wystawę. Wystawę ogromną i niezwykle bogatą, bo wypełniającą blisko 45 sal i korytarzy wyposażonych w cenne eksponaty i materiały edukacyjne.

ŚCIANY MAJĄ USZY, OCZY I USTA


Przechadzając się korytarzami Fabryki Schindlera, odbywamy długi spacer po całym niemal dawnym Krakowie. Wędrujemy brukowanymi uliczkami, czując nierówną kostkę pod stopami. Zaglądamy do bramy budynku, żeby wewnątrz dostrzec aranżację prawdziwej klatki schodowej. Tam, stoimy chwilę, żeby podsłuchać fragmentów nerwowej rozmowy lokatorów. Przy akompaniamencie lękliwych komentarzy i spekulacji na temat wojny, przechodzimy dalej, aby odwiedzić dawny zakład fotograficzny albo tradycyjny zakład fryzjerski. Tam możemy sprawdzić cennik, obejrzeć przyrządy pielęgnacyjne, przejrzeć się w ogromnym lustrze i znów słuchać...  bo słuch w tym muzeum jest tak samo zaangażowany w zwiedzanie, jak wzrok i dotyk. W każdym pomieszczeniu, w zależności od jego przeznaczenia, odpowiednia ścieżka dźwiękowa uzupełnia całokształt. Jesteśmy więc świadkami różnego rodzaju pogawędek, okrzyków, szeptów, czy gwaru ulicznego. 

W kolejnych salach zapoznajemy się z codziennością okupowanego Krakowa. Oglądamy dawną zabudowę, przyglądamy się z bliska staremu tramwajowi z wnętrzem stylizowanym na to z epoki, czy też odwiedzamy stare krakowskie mieszkania w kamienicach. Ich umeblowanie i wyposażenie, współgrające z gipsowymi figurami lokatorów sugestywnie i wiernie odwzorowują minioną rzeczywistość. Rzeczywistość, która przesiąknięta była okrucieństwem, strachem i smutkiem. Na ulicznych słupach czytamy obwieszczenia władz niemieckich, zaś z okien zakładów obserwujemy łapanki i aresztowania. Przechodząc dalej, śledzimy losy zatrzymanych, już jako więźniów Montelupich czy Pomorskiej. W kątach, zaaranżowanych na więzienne cele, oglądamy krótkie nagrania video z zeznaniami bezpośrednich świadków wydarzeń. Wreszcie, idąc dalej, docieramy do Płaszowa, gdzie stojąc na żwirowym podłożu, obok wózka wypełnionego kamieniami, przez druciane zasieki możemy przeczytać historię obozu i jego ofiar. 

SKARBY Z PRZESZŁOŚCI


Fabryka Schindlera to skarbiec niezliczonej ilości eksponatów zarówno tych tradycyjnych, jak i nowoczesnych. Setki eksponatów rękopiśmiennych (grypsy, listy), drukowanych (prasa, obwieszczenia) i materialnych (naczynia, rzeczy osobiste, broń, dewocjonalia) - wszystko to jest do dyspozycji odwiedzających. Dzięki tysiącom fotografii, możemy przyjrzeć się z bliska ludziom sprzed kilkudziesięciu lat. Możemy zobaczyć, jak wyglądali i ubierali się bohaterowie czy narratorzy danych historii. Poprzez dziesiątki ścieżek dźwiękowych, otwarto przed nami możliwość poznania także ich głosów. Oprawa audiowizualna, oddziałująca na wyobraźnię, w wyczerpującym stopniu uzupełnia opracowanie tekstowe wystawy i wraz z  aranżacją wnętrz, czy stylizacją podłoża (bruk, błoto, posadzka, żwir) pozwala niemal przenieść się w czasie do przeszłości.