sobota, 27 grudnia 2014

Esplorator na skuterze, czyli poznaj Koh Chang od jej prawdziwej, wschodniej strony.

W uszach słychać tylko szum wiatru, przetykany świstem mijających nas z rzadka pojazdów. Mkniemy przed siebie, niemal samotnie. Dookoła cisza. I świst. Słońce smali z góry, choć przy tej prędkości i owiewającym nas wietrze w ogóle tego nie czuć. Jedynym sygnałem, że skóra pali się przy tej temperaturze są porządnie zaczerwienione kolana i uda. Mimo silnych filtrów tracimy naszą europejską bladość i zmieniamy się w wysmaganych słońcem wędrowców. To chyba najlepszy sposób na opalanie - bezbolesny i nie tak nudny, jak leżenie plackiem na piasku i marnowanie czasu. Kiedy zatrzymujemy się na chwilkę dociera do mnie, przed jakim ogromnym upałem udaje nam się umknąć. Wystarczy moment postoju, żeby stopić się do połowy. Raptem całe ciało pokrywa lepki pot, wszystkie ubrania stają się wilgotne, a głowa nagrzewa się do niemożliwości. Desperacko szukamy cienia albo czym prędzej ruszamy dalej. Znów jest chłodniej i przyjemniej. Pęd powietrza znów szumi w uszach, zatyka usta i z ogromną siłą rozwiewa i plącze włosy. Dobrze, że mamy okulary, bo patrzeć byłoby niewygodnie.

A patrzeć jest na co. Obrazy po mojej prawej i lewej zmieniają się, jak w kalejdoskopie. Z jednej strony niby wszędzie tylko morze i dżungla... ale nic bardziej mylnego! Przed nami bogactwo krajobrazów, różnorodna przyroda i cała masa folkloru. Co chwilę spostrzegam coś interesującego, przy czym warto byłoby się zatrzymać: rosnące w kępach bananowce, stadko małp przy drodze, palmy kokosowe z dojrzałymi i soczystymi owocami, rajskie plażyczki zalesione palmami czy też domki na palach, w których zamieszkuje lokalna ludność. Jest pięknie i niesamowicie. Czujemy się, jakbyśmy przenieśli się w czasie i eksplorowali nieznaną nikomu wyspę. 

Widok na wschodnią stronę wyspy.




... bo i trochę tak jest. Z jednej strony Koh Chang to jedna z największych wysp Tajlandii,  odwiedzana przez całą masę turystów... z drugiej jednak: nie do końca tak jest, jak można sobie wyobrażać. 

Podczas gdy zachodnia jej część zapełniona jest hotelami, kurortami i restauracyjkami czy barami, to jej wschodni brzeg jest zgoła czymś innym. Nie ma tu tylu (poza pojedynczymi przypadkami) resortów, dyskotek ani sklepów z pamiątkami. Co za tym idzie nie ma tu też turystów. Ba! Trudno choćby o transport publiczny. Wieczorem i nocą ten region nie tętni życiem, a bynajmniej nie takim, na jaki większość turystów zapewne liczy. Nie słychać rytmów muzyki, ani gwaru kawiarnianego. Jest za to plusk uderzających o brzeg fal, szelest liści i wszelakie odgłosy pobliskiej dżungli. Jest też ciemność i pustka. W dzień sporadycznie natrafia się na białe twarze, można się więc poczuć, jakby uciekło się od znanej nam cywilizacji. 

Przeczytaliśmy o tym wszystkim, dlatego jedną z naszych pierwszych decyzji, po przybyciu na miejsce było... wypożyczenie skutera i ucieczka na wschód. Ucieczka od gwaru i cywilizacji. 

O zdobycie środka lokomocji nie było nietrudno. Ulice pełne są punktów, w których można wypożyczyć motor, bądź skuter za bezcen. Tę samą usługę świadczy niemal każdy hotel. Cena najmu skutera na dobę to 200 bahtów (20 zł). Benzyna w Tajlandii (w grudniu 2014) to koszt 39 bahtów za litr (czyli 3,9 zł). Dla porównania przejazd łączoną taksówką (tylko taki transport publiczny występuje na Koh Chang), na pace w 10 osób z bagażami (zwykle upycha się turystów bezlitośnie ciasno, żeby zmieścić jak najwięcej pasażerów) wynosi 50 bahtów za odległość ok. 15 km.






Nie zastanawialiśmy się długo. Zamieniliśmy pieniądze na kluczyk do pojazdu, zebraliśmy wszystkie niezbędne na cały dzień zapasy, kremy do opalania, spreje na moskity, aparat, wodę do picia i ruszyliśmy w drogę. Blisko 50-kilometrowa odległość z powodzeniem zapewniła nam atrakcji na cały dzień. Choć ściślej rzecz ujmując, na dwa dni, bo nie wszystko zdążyliśmy zobaczyć i musieliśmy tu wrócić jeszcze później. 

Najpierw pojechaliśmy na tzw. Amber Beach, która różni się od innych plaż tego regionu tym, że piasek jest tu pomarańczowy, niczym bursztyn. 

 

Potem udaliśmy się wzdłuż wybrzeża na południe, mijając po drodze wychodzące w morze molo, z którego roztaczał się widok na okolicę: mały port, domki rybackie i las mangrowy.


Las mangrowy.

Wreszcie, choć zupełnie przez przypadek spowodowany pomyleniem drogi (ze słabą mapą i przy słabo oznakowanych drogach o błąd nietrudno!), trafiliśmy do małej wioski rybackiej.



A wyjeżdżając z niej na właściwą drogę, odwiedziliśmy przydrożną zabytkową świątynię.  To tutaj, w chwili wytchnienia od palącego słońca i smagającego wiatru, mogliśmy przysiąść i odpocząć. Próbowaliśmy nawet medytować wg wskazówek umieszczonych na jednym z plakatów na ścianie wewnątrz budowli, ale skutki były marne. Spaleni słońcem i wyczerpani po kilku minutach w nieruchomej pozycji i z zamkniętymi oczami, ukołysani miarowym oddychaniem, najzwyczajniej w świecie zasypialiśmy! Postanowiliśmy więc położyć się na chwilę na wznak i po prostu się zdrzemnąć. 

Ze snu wyrwały nas odgłosy wchodzących do świątyni ludzi. Okazała się nimi para Włochów - młody chłopak z dziewczyną. W pierwszej chwili chcieliśmy się poderwać, ale zmęczenie wzięło górę. Leżeliśmy dalej, a przy ponownym otwarciu powiek, zauważyłam, że i oni wzięli z nas przykład i kontemplowali naścienne malowidła...na leżąco. :)


Wypoczęci i odświeżeni, ruszyliśmy dalej po około pół godzinie. O dziwo tyle czasu wystarczyło, żeby nabrać sił i być gotowym na kolejną dawkę wrażeń. Pojechaliśmy dalej, właściwą już drogą w stronę południowego krańca wyspy. 




Jeszcze tylko kilka kilometrów dzieliło nas od ukrytej za górami i za dżunglą Długiej Plaży, tzw. Long Beach... Kontynuowaliśmy długą podróż, zmierzając konsekwentnie w jej kierunku, ale droga tam, miała się okazać dłuższa, niż sądziliśmy... 

cdn.

wtorek, 18 listopada 2014

Ruszamy w podróż!

Moi drodzy! 

Chciałam zostawić jeszcze jakąś notkę przed wyjazdem, ale przygotowania pochłonęły mnie tak bardzo, że po prostu nie zdążyłam się przyłożyć i jej dopracować. Mam nadzieję, że mi to wybaczycie. :)

Tymczasem już jutro ruszam stawić czoło kolejnej przygodzie! 

Rano, ba, o świcie (albo nawet sporo przed świtem) zwlekam się z łóżka i pędzę na lotnisko. Pędzimy, mówiąc ściślej, bo Rafał pędzi ze mną. 

Potem przed nami kilkanaście godzin, w tym paryska przesiadka, trochę czekania, stania w kolejkach do bramek i wysłuchiwania po raz setny instrukcji bezpieczeństwa w samolotach. A potem... noc, która znika, bo to przecież zmiana czasu i zamiast być na miejscu wieczorem, będziemy tam... rano. Cóż, od dwóch nieprzespanych nocy jeszcze nikt nie umarł, a jednak mam nadzieję, że zdołamy chwycić trochę snu przed rozpoczęciem zwiedzania. 

Dokąd wyjeżdżamy? 

Otóż, wybieramy się do Tajlandii. Na trzy tygodnie! :) W tym czasie będziemy regularnie odzywać się na facebookowym fanpage - mam nadzieję, że będziecie śledzić nasze poczynania. :) 


Trzymajcie za nas kciuki i jednocześnie sami trzymajcie się ciepło! :) 

Do usłyszenia i zobaczenia wkrótce! :) 

Angelika




piątek, 31 października 2014

Czy kąpaliście się kiedyś w zupie? Jordania - Morze Martwe. Cz. II

Wystarczyło spojrzeć przed siebie, żeby ujrzeć potęgę natury i jej piękno. Przed nami rysował się niecodzienny krajobraz. Nie powiem, żeby był idylliczny, ale na pewno był niesamowity.

Błękit nieba delikatnie zlewał się z turkusową taflą jeziora. Gdzieniegdzie kolor wody przecinały lazurowe smugi, albo srebrzyste odblaski promieni słonecznych na delikatnych falach. Słońce raziło zresztą w oczy jasnym, mocnym światłem, sprawiając, że wszystkie kolory były nieco przymglone. W oddali, przy drugim brzegu dumnie prezentowały się izraelskie żółte i pomarańczowe wzgórza, a pod stopami...

No właśnie. A pod stopami był nie tylko piasek, ale także sól.


Kto pospacerował trochę po okolicy, mógł podziwiać przepięknie formy, jakie natura pozwoliła sobie stworzyć z soli tylko. 

Różnobarwne, wielokształtne, rozmaite... duże, małe, gładkie i kanciaste, zaokrąglone i ostre - różnorodne jednym słowem i nie wiadomo, które piękniejsze. Zobaczcie sami:









A kto zanurzył się w wodzie, wiedział, dlaczego trzeba korzystać z plaży z prysznicem...

Dlaczego? 

Dlatego, że  woda w Morzu Martwym jest cholernie słona. Tak słona, że nawet kiedy słuchamy o tym opowieści, albo czytamy reportaże, nie jesteśmy sobie w stanie tego wyobrazić. I chociaż teoretycznie wiemy, że tak jest, to i tak w zetknięciu się z nią prawdopodobnie przeżyjemy szok. 

Stężenie soli jest tak wielkie, że pływają tu nawet ci, którzy pływać nie umieją... tak, tak... to też wszyscy wiemy. Wyporność wody jest na tyle duża, że płynąc ciężko jest utrzymać nogi pod powierzchnią wody, a tyłek sam wyskakuje do góry, jeśli tylko zdecydujemy się położyć na brzuchu. To również nie nowina. Nie na darmo mówi się, że w Morzu Martwym można czytać gazetę, leżąc na plecach, albo, że nie da się w nim utopić. Owszem... Ale jeśli to miałoby dać mi wskazówki, jaka ta woda jest naprawdę w zetknięciu ze skórą, to niewiele bym z tego wywnioskowała. Tak też i tego nie zrobiłam. 

Przeżyłam więc szok. No, może - zdziwienie. 

Woda była tak słona, że aż gorzka. Jeśli możemy przyrównać ten smak do czegoś, to chyba do pół szklanki wody, w której ktoś próbował rozpuścić 10 łyżeczek soli. Próbował, bo większość nawet by się nie rozpuściła. Tak samo i tutaj - ogromna ilość soli nie rozpuszcza się, a wytrąca w miejscach, gdzie wody jest mało i może szybko parować. Całe dno pokryte jest solą, a raczej z niej zbudowane. Sól tworzy tu warstwy, które odpowiednio przedzielane są warstwami mułu. Idąc, zdarza się, że skruszamy miększe, górne warstwy i zapadamy się po kostki w... chciałoby się powiedzieć: piasku, ale uwierzcie mi, że to nie jest tylko piasek. 

Kawałek soli oderwany z dna. Wyraźnie widać warstwy mułu na dole i na górze.






Woda jest tak słona, że aż śliska. Nie tylko nie pozwala nam się utrzymać pod powierzchnią i wypycha nas do góry, ale też sprawia, że zupełnie inaczej odczuwamy własne ciało. Palce wydają się pokryte czymś śliskim, a kiedy próbujemy dotknąć nimi szyi czy nogi okazuje się, że wszystko jest jakieś takie... gładkie, nienaturalne, tłuste. Czy może raczej, mówiąc ładniej, naoliwione. 

Woda jest tak słona, że aż... piecze. Piecze wszędzie tam, gdzie skóra jest delikatniejsza, wrażliwsza, albo podrażniona. Nie owijając w bawełnę, wszystkie miejsca intymne narażone są na szczególnie nieprzyjemne doznania. No i niech was ma w opiece los, jeśli gdziekolwiek macie skaleczenia, wchodząc w odmęty tego zbiornika. Wystarczy powiedzieć, że małe obtarcie od sandała piekło niemożliwie i przestać nie chciało, zaś kropelka wody w oku... Aga mówi, że bolało.

Odnosząc się do powyższego - w wodzie tej nie da się kąpać dłużej niż kilkanaście minut. Inaczej ciało drętwieje i mamy wrażenie, że pali się kawałek po kawałku. Dlatego fajnie, że jedynie kilkanaście metrów pod górę czeka na nas wybawienie w postaci prysznica.

Ogromny błąd zrobiłby ktoś, kto zamiast na (jako tako, ale jednak) przygotowaną dla turystów plażę, poszedłby pokąpać się "na dziko". O ile jeszcze posiadając samochód i mieszkając nieopodal, dałoby się takie przedsięwzięcie przetrzymać, o tyle w innej sytuacji... Cóż. Powiedzmy sobie, że po TAK słonej kąpieli prysznic się należy!

Po jakimś czasie możemy przecież znów wskoczyć na wodę (bo "do" jest dość trudno).




poniedziałek, 27 października 2014

Czy kąpaliście się kiedyś w zupie? Jordania - Morze Martwe. Cz. I


 Kiedy za oknem huczy wiatr, tłukąc się o szyby niemiłosiernie głośno, fajnie jest móc wrócić chociaż myślami do cieplejszego miejsca i przypomnieć sobie, że są na świecie zakątki, w których stopy i dłonie nie przemarzają do kości. Że są miejsca, w których będąc, marzyliśmy o powiewie chłodu, o rześkiej bryzie znad morza, orzeźwiającym napoju i odrobinie cienia. O czymkolwiek, byleby obniżyć temperaturę wokół.

Teraz za to, z pocałowaniem ręki byśmy tam wrócili. Ba! Zarzekamy się nawet, że tym razem nie będziemy narzekać na upał!






A upał był ogrooooomny. Rzekłoby się, że nawet uciążliwy, bo o ile nie mam nic przeciwko wysokim temperaturom i lejącym się z nieba żarze, to już świadomość, że nie ma się gdzie przed tym skryć, jest nieco... przerażająca!

A skryć się nie bardzo było gdzie.

Przy temperaturze 35 stopni człowiekowi marzy się zanurzenie w otchłani chłodnej, przyjemnie orzeźwiającej wody... Wydawałoby się, że nic prostszego! Ale jednak. Kiedy woda w basenie ma zaledwie 5 stopni mniej, a woda w morzu (czy raczej, powiedzmy sobie to jasno: w jeziorze) różni się jedynie o 3 - to już zaczyna się robić ciekawie.

Wyobraźcie sobie teraz ogromnych rozmiarów gar ugotowanej zupy... Niech będzie, że jest już nieco przestudzona. Stoicie na rozgrzanym do niemożliwości piasku, bez jednego drzewa w okolicy, które dawałoby cień, a sól pod stopami potęguje wrażenie, że zaraz będziecie mieli do czynienia z samozapłonem. Przed wami tylko jedno rozwiązanie - wskoczyć do wody. Ta jednak, ku zaskoczeniu niewiele zmienia w waszej sytuacji. Wchodzicie do niej, ale bardziej przypomina zupę właśnie, niźli rajską zatoczkę z żurnali turystycznych. Owszem, w końcu nie musicie z piskiem zanurzać się w czymś zbyt zimnym, ale w tym momencie to byłaby chyba lepsza opcja.

Pływacie w solankowej zupie. Słońce smaży wasze głowy i wystające ponad taflę wody ramiona. Co chwilę przemieszczacie się, licząc, że odpływając dalej od brzegu traficie na chłodniejsze miejsca i chociaż stopę uda wam się w nich zanurzyć. Tylko, że stopy jak na złość nie bardzo chcą się zanurzać głęboko. Wszystko z uporem wyskakuje w górę.

 A jednak jest cudownie. Doświadczacie czegoś zupełnie niespotykanego do tej pory. Jesteście w miejscu, które na świecie jest jedyne. Wyjątkowe. W Morzu Martwym.


 
 Dotrzeć tutaj wcale nie było najłatwiej. 

Niby autobus... ale skąd? Kierowca dzielonej taksówki (w Jordanii to środek transportu bardziej popularny i tańszy niż autobusy) zawiózł nas na dworzec, który wg naszych przypuszczeń nie był TYM dworcem, którym być powinien. Autobusu ani śladu, wokół nas przekrzykujący się taksówkarze, a z nich każdy oferujący lepszy transport. Cena oczywiście niebagatelna... Jak ma się biały kolor skóry, to z pewnością zarabia się w dolarach, funtach, albo euro... czymże więc jest wydatek kilkunastu z nich?

Jestem poirytowana. Zła, nie ukrywając. Nie chcę z nimi jechać. Chciałam normalnie, jak człowiek, autobusem... Tylko, że autobusu nie ma. 

Poddajemy się po długiej dyspucie i utargowawszy znośną cenę jedziemy z jakimś panem, deklarując, że powrót zorganizujemy sobie we własnym zakresie i nie musi na nas czekać. Przekonać go nie było prosto. My też zresztą nie byłyśmy pewne, jak się wydostaniemy z tego odludzia, ale... raz się żyje. Poszłyśmy na plażę i zapomniałyśmy o reszcie świata na całe popołudnie. 




Wejście na jedną z osławionych legendarnych plaż też nie należało do najtańszych (choć i tak wybrałyśmy najbardziej ekonomiczną spośród podawanych przez Lonely Planet opcji). Wewnątrz budynku głównego, przez który przechodziło się do kompleksu plażowo-basenowego zobaczyłyśmy tablicę z cenami. Wcale nas nie zdziwiło, że okoliczni mieszkańcy, rodowici Jordańczycy za wstęp płacili jedynie grosze, podczas gdy nas, białych ludzi kasowano 20 JD, co w przełożeniu na polskie wynosi około 100 zł. Ukłucie żalu towarzyszyło wyjmowaniu z sakiewki takiej sumy za wejście na kąpielisko, ale przecież o rezygnacji nie było mowy. Są takie rzeczy na świecie, na których nie chce się oszczędzać.




Jak to oczywiście bywa na wschodzie, wygórowana cena, czy też określenie czegoś "luksusowym" wcale nie musi oznaczać wysokiego standardu w prawdziwym tego słowa znaczeniu. Jeśli spodziewalibyśmy się plaży z białym piaseczkiem, palmami dookoła i rozdawanymi z barów drinkami z parasolkami, to moglibyśmy się nieco zdziwić. 

Owszem, kompleks basenowy i jego zaplecze wyglądało wcale nieźle, ale już plaża... nieco mniej rajska.

 















 O rajskości ciężko tu zresztą mówić, bo teren większości Jordanii to pustkowia, pustynie i góry, mniej więcej takie, jak na zdjęciu powyżej. Wszędzie jest żółto, duszno od kurzu i gorąco. a zamiast łagodnej i miękkiej zielonej roślinności zobaczyć możemy co najwyżej przyschnięte krzaki, kępy zżółkniętej trawy i jeszcze trochę ostrych kamieni. 

To, że na plaży znalazło się kilka palm, już chyba należy policzyć sobie na poczet szczęśliwego trafu. 

Pomyliłby się jednak ten, kto rozczarowany pierwszym wrażeniem opuściłby to miejsce. Chociaż w pierwszym wrażeniu plaża raczej nie oczarowywała to jednak już widok z niej w stronę wody zupełnie zmieniał nastawienie...



 


Ale o tym w następnej notce. Wróćcie za kilka dni :) 

czwartek, 16 października 2014

CO ŁĄCZY KORZEŃ MANDRAGORY, BOBRA I LAUDANUM? – czyli Kraków przez pryzmat społeczeństwa. Cz. II


Kontynuując notkę z przed kilku dni...  




BEZOARY, TŁUSZCZ LUDZKI I MUMIA PRAWDZIWA...


Zwiedzając, nie można pominąć ekspozycji samych ówczesnych „lekarstw”. Znajdziemy tu: posiadający magiczne właściwości i służący, jako talizman osławiony bezoar (przez lata ceniony jako uniwersalna i bardzo skuteczna odtrutka) czy też porcję teriaku  w oryginalnym XVII-wiecznym opakowaniu (wraz z całą masą innych składników takich, jak np. cynamon, imbir, dziurawiec, miód, mięso żmii, ziemia z Lemnos czy opium stanowił bardzo cenione panaceum na wszelkie bóle i dolegliwości związane z wątrobą czy zatruciami). Zaraz obok nich leży tajemnicze naczynie z kontrowersyjnym napisem Axungia hominis", który znaczy nic innego, jak „tłuszcz ludzki”! Są też kawałki „Mumii prawdziwej”,  czy… róg jednorożca (sproszkowanego używano, jako antidotum na różnorakie zatrucia), który jednak w świetle dzisiejszej wiedzy okaże się jedynie skromnym zębem narwala… 




...CONTRA: WSZECHMOCNA MANDRAGORA


Obok wielobarwnego wyboru egzotycznych much, karaluchów, minerałów i roztartych na miazgę substancji, uwagę przyciąga mityczna mandragora, leżąca skromnie w jednej z gablot. 
Jest to przedmiot tym cenniejszy, że wg przekazów historycznych był jednym z najbardziej pożądanych przez ludzi średniowiecza i nowożytności. Pożądanym i zarazem bardzo trudno dostępnym. Dlaczego? Otóż, wyobraźmy sobie epokę, w której ludność wierzy w magiczną moc przedmiotów, w ich uzdrawiające możliwości oraz w fakt, że mogą one przysparzać w życiu szczęścia i wszelkiej pomyślności… Do tego dodajmy, że owa ludność znajduje się u progu rozwoju cywilizacji, z jakim mamy dziś do czynienia. Umieralność jest ogromna, większość żyje bardzo skromnie i dużo krócej, niż my dzisiaj. Tymczasem korzeń mandragory jawi się, jako rozwiązanie na WSZYSTKO. 
Korzeń, który do złudzenia przypominał ciało ludzkie, uznawany był za bezcenny talizman, posiadający szczególne właściwości. Podobno miał przywracać zdrowie, a nawet otwierać zamki, czy wskazywać miejsce ukrytych bogactw. Jednym słowem - sam w sobie stanowił pewnego rodzaju skarb. Jednakże – samo posiadanie, czy używanie tej rośliny nie należało do bezpiecznych – bezpośrednio kojarzono je z czarami, zaś samych czarowników, czy raczej – czarownice – karano śmiercią. 



Zgoła bardziej interesującym jest sam domniemany sposób pozyskania owego tajemniczego skarbu. Wieść głosi, że roślina wyrasta z nasienia powieszonego mężczyzny… (cóż, wszystko, co miało jakikolwiek związek z wisielcami – w średniowieczu zyskiwało na wartości…) Skoro tak, należy więc szukać jej przy szubienicach, poza miastem, najlepiej w środku nocy. Samo odszukanie nie gwarantuje jednak sukcesu! Proces wyrywania jest dużo bardziej złożony i niebezpieczny, żeby więc nie zginąć od niesamowitego wrzasku i przekleństw rzucanych przez ową mandragorę, należy skorzystać z pomocy wygłodniałego psa, który podążając za kawałkiem mięsa – wydostanie ją z ziemi, podczas gdy człowiek zatykając uszy, będzie mógł zagłuszać krzyki dęciem w trąbę. Tak…, ale ścisłe zastosowanie się do tych wskazówek podobno gwarantowało sukces. 

 Ibn Butlan, Tacuinum sanitatis



DO BOBRA PO RATUNEK.


O ile Mandragora chroniła przed nieszczęściami i zapewniała pomyślność, o tyle do pielęgnacji ciała nadawała się nie najlepiej. Trzeba było rozejrzeć się za czymś innym. 

Wiele było w historii niecodziennych pomysłów na zachowanie zdrowia, urody czy formy seksualnej. Do najbardziej cenionych specyfików należało np. tzw. castoreum– wydzielina z narządów rozrodczychbobrów (!). Jako, że same zwierzęta były pod specjalną opieką i władaniem władców, lub szlachty – stanowiły same w sobie dużą wartość rynkową. Ich cudowne właściwości medyczne czy też raczej – pogłoski o nich – spowodowały ogromne przerzedzenie gatunku i doprowadziły do ograniczenia liczby tych zwierząt dzisiaj. 
Jaki był powód tak wielkiego zapotrzebowania? Wg ówczesnych medyków „castoreum”  leczyło m.in. choroby uszu, bóle głowy, wątroby i zębów, melancholie, bezsenność, słaby wzrok, zaburzenia miesiączkowe i inne choroby kobiece. Dowodem ogromnej popularności polowań na bobry właśnie w celu zdobycia tego specyfiku były opowieści o tym, jakoby rzekomo zwierzęta te na widok myśliwych "same pozbawiały się stroju i uciekały". (Co ciekawe, do jeszcze większego przetrzebienia populacji przyczynił się pogląd, jakoby bóbr, jako zwierzę wodne, był… pewnego rodzaju rybą (!), a co za tym idzie – mógł gościć na stołach podczas licznych w tamtych czasach postów.)



NOWOCZESNYM LUDZIOM - LAUDANUM.


Z biegiem czasu pozostawiono bobry w spokoju, zaś remedium na wszystko – bez względu na wiek – stało się laudanum – mieszanka opium z alkoholem (z wódką – dla mężczyzn, z winem – dla kobiet, alkoholowa wersja posłodzona – dla dzieci). Stosowano ją bardzo często (przez około 250 lat) na problemy z migrenami, nerwowość, dolegliwości podczas podróży, bezsenność i wiele, wiele innych.


To tylko niektóre z całej masy ciekawostek, jeśli chcecie na własne oczy przekonać się, jak wyglądała medycyna „od kuchni”, a także poznać wiele innych sposobów na powrót do zdrowia – pójdźmy tam koniecznie.

piątek, 10 października 2014

CO ŁĄCZY KORZEŃ MANDRAGORY, BOBRA I LAUDANUM? – czyli Kraków przez pryzmat społeczeństwa. Z wizytą w Muzeum Farmacji UJ.


Gdyby wynaleziono wehikuł czasu… skorzystalibyście?

 
Wyobraźcie sobie – gwar mieszczan skupionych na wąskich uliczkach średniowiecznego miasta… Rozejrzyjcie się dookoła i spójrzcie na ich charakterystyczne stroje i zachowania. Przyjrzyjcie się temu, co robią, podsłuchajcie, o czym rozmawiają. Dostrzeżcie różnice i podobieństwa między nami teraz, a nimi – kiedyś. Pozwólcie, aby klimat wieków średnich wypełnił wasze dusze… (płucom średniowieczne uliczne zapachy możemy podarować). Potem przenieśmy się nieco do przodu… powiedzmy o 200 lat. I jeszcze raz… przekraczajmy epoki. Chodźmy na spacer po Krakowie królów, magii i alchemii. Pozwólcie zaskoczyć się dawną codziennością, poznajcie zadziwiające przesądy i oryginalną medycynę.



 GDZIE?


Znajdujemy się na ulicy Floriańskiej. Szukamy numeru 25 i wchodzimy do Muzeum Farmacji UJ. Tak, tak dobrze trafiliśmy. To tu rozpoczyna się nasza przygoda z nieograniczoną pomysłowością ludzkich umysłów – które czasem prowadziły do fantastycznych odkryć, ale czasem spalały na panewce… (z jednej strony człowiek uczy się na błędach, z drugiej jednak… cóż, bycie pacjentem w średniowieczu naprawdę nie było bezpieczne).

JAK?


Całość ekspozycji podzielona jest na 5 poziomów – jeden poziom odpowiada jednemu piętru, przy czym wszystko przypomina układ XIX wiecznej apteki. 

 Atmosfera, dzięki pewnej aurze tajemniczości – skłania do refleksji i pobudza wyobraźnię już od samego początku. Na własnej skórze możemy tu doświadczyć namacalnej niemal historii. Nie musimy nawet zamykać oczu, bo wewnątrz wszystko jest, jak z filmu: stare, stylowe i potężne meble – ozdabiane własnoręcznymi malunkami rzemieślników i artystów sprzed wieków, szklane naczynia o rozmaitych kształtach, których NAPRAWDĘ dotykali dawni aptekarze i alchemicy (a których przeznaczenia, z uwagi na dziwne formy, naprawdę ciężko się domyślić), butle i specjalne szafki na trucizny, na których widok przechodzi człowieka dreszcz czy nawet sam zapach unoszący się w powietrzu, a zmieniający się w zależności od sali. 

Naszą podróż rozpoczynamy na najniższym poziomie, w piwnicy. To tutaj, w towarzystwie ciężkiego, wilgotnego zapachu powietrza odwiedzamy dwie spowite mrokiem sale. W pierwszej mieszczą się  butle, gąsiory, szklane flakoniki i cała masa pojemników różnego przeznaczenia. Jest to niejako skład, magazyn, w którym mikstury leżakowały aż osiągały odpowiedni wiek. W drugiej, dla odmiany możemy podziwiać całą masę alchemicznych przyrządów, znanych nam zapewne z książek i gier fantasy. 






 
Sala alchemiczna.


Sala alchemiczna.

Na parterze mamy recepcję, z oryginalną XIX-wieczną ladą aptekarską, a także, w drugim pomieszczeniu - zaplecze apteczne, z wagami, odważnikami i moździerzami do przygotowywania i ważenia lekarstw. 



Piętro wyżej  - aranżacja całego wnętrza apteki, łącznie z ladą i pulpitem do wypisywania recept. Za nimi, dumnie zakrywający całą ścianę wielki regał pełen równiutko poustawianych słoiczków i buteleczek. 





Na samej górze - mój absolutny faworyt - suszarnia ziół. Niczym w prawdziwej aptece tamtych czasów, strych, jako najcieplejsze miejsce w całym budynku zaadaptowano do tego celu. Miejsce jest tym bardziej niesamowite, że wypełnia je przyjemny, niewiarygodnie kojący i odurzający aromat świeżo wysuszonych roślin (począwszy od zwykłej mięty, poprzez tymianek, lawendę, rozmaryn, rumianek, lipę, a skończywszy na bzie). Warto zamknąć na chwilę oczy i wziąć kilka głębokich wdechów, żeby w jednym momencie zrozumieć moc oddziaływania tych roślin.






CO?

 

Zwiedzając, nie można pominąć ekspozycji samych ówczesnych „lekarstw”. Znajdziemy tu: posiadający magiczne właściwości...

 

c.d.n. Za kilka dni :)