niedziela, 18 sierpnia 2013

Plażowanie w jordańskim stylu.


... najlepszym miejscem na plażowanie jest  South Beach. Tam woda jest czystsza, piasek delikatniejszy, otoczenie bardziej turystyczne a klimat w większym stopniu przypominający europejski - tak przynajmniej ogłosił nam kierowca taksówki, który pierwszego dnia po przyjeździe do Akaby oferował nam podwiezienie.

... bo na miejskie kąpielisko zdecydowanie nie powinnyśmy chodzić. Tam nie znajdziemy nic dla siebie i nie będziemy się dobrze czuły. Pełno tam "tubylców", dużo śmieci, widoki przeciętne, miejsca do pływania nie ma i w ogóle wszystko jest nie tak. ZDECYDOWANIE należy sobie darować - kontynuował.

Ciężko było się nie zgodzić, bo przecież dopiero przyjechałyśmy i nie miałyśmy jeszcze żadnego, nawet najmniejszego, zdania na temat akabskich plaż. Jednak... czy jechanie z arabskim taksówkarzem w nieznane, gdzieś w stronę tajemniczych rajskich plaż, już nieźle po zmroku, nie jest... ryzykowne? Z niemałym trudem wytłumaczyłyśmy mu, że nie skorzystamy z jego usług, gdyż... jechanie nad morze na noc najzupełniej w świecie nie jest naszym celem... i że z chęcią pozostaniemy w mieście a rano wybierzemy się tam świadomie i bez plecaków. 

Plaża miejska w Akabie.



Następnego dnia postanowiłyśmy przy dziennym świetle rzucić okiem tam, gdzie było najbliżej, czyli na oddaloną od hotelu o kilkadziesiąt metrów plażę, zwaną dalej: miejską. Ukazał nam się widok co najmniej niespodziewany. Choć głęboki lazur wody i nieba przyjemnie łechtał poczucie estetyki, to już brak czystości dookoła - zdecydowanie naruszał wszelkie granice dobrego smaku. Pomiędzy grubymi ziarnami piasku i drobnymi kamyczkami  (które zastępowały w tym miejscu delikatny, biały nadmorski piasek) poutykane były papiery, kawałki folii, puszki i ... cała masa niedopałków papierosów. Nie było czysto. 




Niezrażone podeszłyśmy nad brzeg, chcąc sprawdzić temperaturę wody i zobaczyć, czy da się w niej popływać. Fale przyjemnym chłodem obmywały nogi, obijając się o nie z chlupotem. Nie była ani za zimna, ani za ciepła. W taki upał człowiek zanurzyłby się po samą szyję w mgnieniu oka, jednak... - rozejrzałyśmy się wokół - nikt się nie kąpał. No... może - prawie nikt. Poza kilkoma wyrostkami pluskającymi się przy brzegu, nikt nie czerpał radości z bliskości morza. Wszyscy za to siedzieli na brudnym "piachu". 

Morze Czerwone a za nim Izrael.



W dodatku - jak siedzieli! Całe rodziny, przycupnąwszy na kocach, wpatrywały się w horyzont, gwarzyły między sobą i pilnowały dzieci. Wszystko, jak na przeciętnym kąpielisku... z jednym tylko wyjątkiem. Połowa z ludzi była ubrana "na plażowo", druga połowa (zgadnąć możecie - która), odziana od stóp do głów. Kobiety ani myślały zrzucić nadmiar fatałaszków, bo przecież nie było ku temu powodu. Temperatura przekraczająca 35 stopni okazała się niewystarczająca, żeby płeć piękna zdjęła z siebie płaszcze i długie powłóczyste szaty. Niektóre z pań, postanowiły nawet zachować woalki na twarzach. Tak, jak chodziły po ulicach, tak odpoczywały na plaży i ani myślały cokolwiek zmieniać. W samym środku lata decydowały się pozostać w płaszczach, jakie Europejki noszą jesienią. Widocznie upał im nie doskwierał...  





W całej tej scenerii nijak było zdjąć sukienki i prawie na golasa wmaszerować do wody. Wystarczyło, że wszyscy obserwowali nas ukradkiem z uwagi na nasze krótkie rękawy i nie-do-ziemi dolne części garderoby. Nie było wyjścia. Sytuacja była patowa. Musiałyśmy uciekać na reklamowaną South Beach, kilka kilometrów za miasto. 

Na miejsce dowieźć nas miał rozklekotany i solidnie nagrzany busik. Punktu wysiadkowego musiałyśmy same przypilnować, wnioskując z ukształtowania terenu i porównując do mini mapki w przewodniku. Pewnie byłoby łatwiej, gdyby nie fakt, że krajobraz za oknem był dość jednostajny - woda, skały i góry piachu. Było pięknie. 

Minęłyśmy któryś z kolei hotel, czy też może raczej coś w stylu "centrum turystyki wodnej" i wysiadłyśmy. Uznałyśmy, że jedziemy wystarczająco długo, żeby przypuszczać, że pokonałyśmy odległość 5 kilometrów. Dziarsko ruszyłyśmy w kierunku plaży obiecanej... 

Przekopując się przez masy gruboziarnistego piachu, zmierzałyśmy w stronę wody, szukając sobie jednocześnie odpowiedniego miejsca do odpoczynku. Jeszcze z daleka dojrzałyśmy liczne parasole pokryte liśćmi palmowymi, nieopodal były małe domki, jak się nam wydawało - sklepiki z napojami i lodami. Miejsce idealne, pogoda fantastyczna, krajobraz olśniewający - nic, tylko plażować i korzystać z uroków lata. 

Morze Czerwone, całe dla mnie. :)


Rzeczywistość, jak to zwykle bywa nieco odbiegała od oczekiwań. Liście na parasolach trochę się już zeschły i pokruszyły, budki były zamknięte na cztery spusty, a ludzi w okolicy - jak na lekarstwo. W dodatku piach ciągle nie przypominał nadmorskiego... Nie był biały, ani gładki. Ciężko go w ogóle nazwać piachem, bo w znacznej części zastępowały go kamyczki. Mniejsze i większe. Właściwie to była to chyba robocza wersja plaży... Taka, która nigdy nie została dokończona. :-) 

Żeby nie stracić zmysłów w niemożliwym do wytrzymania żarze, wykąpałyśmy się szybko, schładzając nagrzane słońcem ciała. Z orzeźwionymi umysłami zdecydowałyśmy, że przejdziemy się wzdłuż linii brzegowej i spróbujemy znaleźć jakiekolwiek skupisko turystów (o ile normalnie nie przepadam za tłumem i wolę obcować z naturą sam na sam, to już idealna plaża wg mnie musi być porządnie zaludniona - bez gwaru nie ma nastroju wakacji). 

Pokonałyśmy ze 2 kilometry, wlokąc się brzegiem morza. Ludzi jednak nie udało nam się znaleźć. Od czasu do czasu pojawiały się jednostki, np. kilkuosobowa grupka Francuzów, albo małżeństwo z dzieckiem, jednak nie mogło być mowy o zapełnieniu przestrzeni. Sporadycznie przewijali się też przedstawiciele narodu Gospodarzy. Było cicho i nieco... statycznie. Jedynymi odgłosami zaszczycało nas morze, wiatr i ... samochody  na pobliskiej drodze przelotowej do Arabii Saudyjskiej. 

Znalazłyśmy jeszcze kilka innych budek... Niestety - wszystkie zamknięte. Żadnych sprzedawców lodów, żadnych właścicieli wielbłądów, oferujących przejażdżki za niewielką opłatą, żadnych ratowników... nic. Głucha cisza. I tylko świst wiatru. 


Kąpać się, oczywiście, było dużo łatwiej, bo wścibskich i oceniających oczu było znacznie mniej. Tu też, w "kurorcie" - miejscu przeznaczonym wybitnie pod turystykę, nikt nie mógłby nam tego zabronić, ani złośliwie skomentować (przynajmniej tak próbowałyśmy sobie to wytłumaczyć). Było jednak... nieco niezręcznie. Ciągle prawie nikt nie pływał, bo najzwyczajniej w świecie prawie nikogo nie było! Nikogo z Europejczyków... bo owi pojawiający się sporadycznie Jordańczycy woleli raczej posiedzieć na piasku. No właśnie... oni siedzieli i patrzyli. Ciągle więc nie udało nam się pozbyć problemu, który pojawił się jeszcze na miejskiej plaży. Byłyśmy obserwowane i ciężko stwierdzić, w jaki sposób oceniane. Zjawisko to na pewno jednak cieszyło się niemałym zainteresowaniem publiczności. 


 

Trudno! Nie po to w końcu przyjechałyśmy taki kawał z Polski przez Niemcy na Bliski Wschód, a potem z Ammanu do Akaby, żeby nie skorzystać z możliwości wykąpania się powtórnie w Morzu Czerwonym... Nie ma się co zastanawiać i trzeba po prostu przestać zwracać uwagę na skupione na nas oczy. Zapominając o tym, co się dzieje wokół, skorzystałyśmy z kąpieli w wodzie tak niezwykle czystej, że całe dno można było oglądać, stojąc... z tak ciepłej, że bez problemu można było się zanurzyć... tak słonej, że fale unosiły ciało bez żadnego wysiłku, wreszcie w tak tajemniczej i skrywającej takie niesamowitości, że nie mogłyśmy się tego wtedy spodziewać... 

c.d.n.