czwartek, 7 listopada 2013

A może by tak... zanurkować? Jordańskie Morze Czerwone.


Było upalnie. Zanurzenie się w lazurowej otchłani było naszym jedynym pragnieniem. Tym większym, że ciągle nie czułyśmy się na tyle swobodnie, żeby rozebrać się i wskoczyć do wody. Wokół niby nie było ludzi, ale gdy człowiek zaczynał zdejmować sukienkę, natychmiast napotykał jakieś oczy, które akurat wlepione były w niego. 

Potrzeba obniżenia temperatury ciała szybko jednak wzięła górę nad kurtuazją. Żar wszak nie po to lał się z nieba, żeby torturować, a po to, żeby można się było nim cieszyć. Wskoczyłyśmy do wody. 

Woda była przyjemnie chłodna. Nie za zimna i wystarczająco słona, żeby można było spokojnie unosić się na falach. Kołysała lekko, w uspokajający sposób. Poniżej powierzchni wody rysowały się gdzieniegdzie pokryte glonami kamienie i wodorosty. Nieustannie wypatrywałam wśród nich elementów rafy koralowej, o której przeczytałam w przewodniku. Byłam bardzo ciekawa, jak wygląda w tym miejscu. Czy też jest tak barwna, jak ta, którą widziałam kilkanaście lat temu w Egipcie?


Przy brzegu nie sposób było dostrzec cokolwiek. Jedynym dowodem na istnienie "gdzieś tam" koralowców, był wrzeszczący wniebogłosy mały chłopiec, który doświadczył bliższego kontaktu z jeżowcem. Uściślając - kontakt nawiązała jego mała, bosa stópka.

Zwątpiłyśmy. Chociaż przecież każdy świadom jest obecności w ciepłych morzach tych przeuroczych zwierzątek, szczodrze dzielących się swoimi igłami, to jednak również ten właśnie KAŻDY do ostatniej chwili zapewne łudzi się, że wcale się na nie nie natknie i że nie ryzykuje aż tak wiele. Każdy, dopóki sam nie właduje się w czarną, najeżoną kolcami kulkę, uważa, że problem go nie dotyczy. Nieprawda. 

Stałyśmy na brzegu, wahając się. W rękach dzierżyłam maskę z rurką i płetwy, które niespełna pół godziny wcześniej wypożyczyłyśmy z pobliskiej wypożyczalni. Jeszcze wtedy zdecydowanie twierdziłam, że wiem co i jak, bo przecież zdarzyło mi się już nurkować w ten sposób. Teraz już nie byłam taka pewna. Odległość od brzegu do miejsca, w którym, jak można było podejrzewać, wody jest na tyle dużo, by się zanurzyć, była znaczna. Kilkanaście metrów, może nawet więcej. Początkowo nie stanowiło to problemu... teraz jednak, kiedy owa droga okazała się być usłana jeżowcami, wszystko stanęło pod znakiem zapytania. 

Poczułam lekkie szturchnięcie w moją, zanurzoną do połowy łydki, nogę. Rzuciłam okiem w dół i spostrzegłam młodego chłopaka, który jeszcze pół godziny wcześniej, wypożyczając mi sprzęt, pytał, czy nie potrzebuję przewodnika (był instruktorem nurkowania). Wtedy odpowiedziałam, że poradzę sobie sama, bo przecież nie jestem typem osoby, która do wszystkiego potrzebuje kompana. Teraz, jego propozycja zaczynała nabierać sensu - przecież sama sobie nie dam rady i nie ma nawet o czym dyskutować. 

Zaproponował, żebym popłynęła z nim a pokaże mi, jakie cuda kryją jordańskie wody. Po krótkim zawahaniu zgodziłam się. Aga została na brzegu, pilnując rzeczy (nurkowanie nie było jej marzeniem). Ja przeszłam jeszcze kilka kroków przed siebie, kucnęłam w wodzie i położyłam się na niej. Miała może 40 cm głębokości. Nacisnęłam maskę na twarz i wsadziłam głowę pod wodę, jednocześnie chwytając mojego przewodnika za rękę. Ruszyliśmy. Tak zaczęło się, niewątpliwie jedno z najbardziej emocjonujących 30 minut w naszym życiu. Zarówno moim, jak i Agi. Ja zobaczyłam na własne oczy rzeczy, o jakich mi się nie śniło. Aga przeżyła  swój największy strach. Sami zobaczcie. 

W pierwszej chwili wpadłam w lekką panikę. Brakowało mi tlenu. Wciąganie powietrza przez wąską, niezbyt wygodną rurkę nie było komfortowe a przestawienie się na oddychanie ustami i nieużywanie nosa wymagało ode mnie koncentracji. W dodatku musiałam uważać, żeby przy okazji nie napić się, a nieszczelne okulary przepuszczały wodę i co kilka minut musiałam zatrzymywać się, żeby opróżnić je i uniknąć dostania się soli do oczu.

Płynęliśmy powoli, co chwilę mijając kolejne skupiska złowrogich jeżowców. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, jak wiele ryzykuje się, wchodząc do morza bez butów. Pod każdym kamieniem, jeden obok drugiego czyhały kolczaste stworzenia, gotowe do zatopienia swoich ostrzy w czyichś bosych stopach. Przelękłam się, byliśmy zaledwie 10 cm nad nimi... Sunęliśmy ledwo nad ziemią i wystarczyłaby jedna chwila nieuwagi i głębsze zanurzenie, żeby dowiedzieć się na własnej skórze, jak bardzo boli jeżowcowy kolec. 


Minęliśmy kilka metrów niezbyt ciekawego terenu - pod nami były wyłącznie szare kamienie i ciemne kolczaste kule. Gdzieniegdzie falowały wodorosty. Zastanawiałam się, czy to już TO, co mieliśmy zobaczyć, czy może jednak czeka na nas coś naprawdę godnego uwagi.

Nagle teren podniósł się nieco, tak, że wszystko, co znajdowało się na dnie znalazło się tuż przy naszych brzuchach. Dalej jednak dostrzec można było głębię i jej piękny ciemnoniebieski kolor. Wystarczyło pokonać jeszcze tę jedną przeszkodę, żeby wpłynąć na właściwe wody. Prześlizgnęliśmy się tam i... oczom naszym ukazało się coś niezwykle pięknego. 

Pod nami, kilka metrów w dole znajdował się inny świat. Znany tylko z fotografii i opowiadań. Od samego dna, na wysokość 2-3 metrów wzrastały ogromne konstrukcje różnobarwnych koralowców. Były gigantyczne, pozlepiane ze sobą i skomponowane tak misternie, jakby ktoś wcześniej wszystko bardzo dokładnie przemyślał. Wspólnie tworzyły coś na kształt wąwozów, pomiędzy którymi można było swobodnie przepływać.


Wszystkie kolory tęczy zawarte w tym podwodnym świecie cieszyły moje oczy. Niezwykłość kształtów i struktur wprawiała w osłupienie. Niektóre koralowce były wysokie, wąskie i kanciaste, inne rozłożyste o łagodnie zakończonych brzegach. Jedne płaskie i ażurowe, inne kuliste i gładkie. Przeplatały się ze sobą odcieniami różu, zieleni, żółcieni, brązu, pomarańczu, czerwieni i fioletu. Migotały przed oczami niczym lukrowane cukierki na domku Baby Jagi... a pomiędzy nimi można było dojrzeć... mnogość kolorowych rybek: żółtych, niebieskich i czerwonych, płynących całymi ławicami tuż na wyciągnięcie ręki... Wszystko to spowodowało, że poczułam się, jak w bajce. Wiedziałam, że sama nigdy nie odważyłabym się, żeby wypłynąć tak daleko i wobec tego to wszystko byłoby dla mnie nieosiągalne... Byłam tam  jednak i na własne oczy mogłam podglądać to niesamowite życie podwodnego świata. Wszystko za sprawą ręki, która pewnie prowadziła mnie ku kolejnym cudownym miejscom.
Ogrom piękna i niezwykłości tego, co oglądałam wprawiał mnie w nieopanowaną radość i ekscytację. Czułam satysfakcję i szczęście, że mnie to nie ominęło i że udało mi się załapać na tę niesamowitą wycieczkę. Z drugiej strony... zaczęłam się zastanawiać, czy niezbyt długo nie wracam na brzeg. Nie wiedziałam ile czasu minęło, wydawało mi się, że niezbyt wiele, ale ciężko było to ocenić, będąc gdzieś kilkadziesiąt metrów od brzegu. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że skoro zaczynam trząść się z zimna, to  pora najwyższa - wracać. 

Z wielkim żalem pociągnęłam mojego przewodnika za rękę. Wynurzyliśmy się. Zaczerpując powietrza w tradycyjny sposób, już bez maski, powiedziałam, że powinniśmy wracać. Skinął głową i przytaknął. Jeszcze tylko jedno miejsce - powiedział. Zgodziłam się. 


Zanurzyliśmy się ponownie i mijając kolejne rybki dotarliśmy do wielkiego koralowca, kształtem nieco przypominającego  grzyba. Jego "daszek" miał około pół metra średnicy i najwyraźniej nie był parzący, bo dostałam przyzwolenie stanięcia na nim. Wynurzyliśmy się znów.
Spojrzałam na brzeg. Biły się we mnie rozsądek z pragnieniem nasycenia oczu tymi wspaniałościami, które mieściły się pod taflą wody (wszakże nie będę miała wielu takich okazji...) Z drugiej strony - wiedziałam, że trzeba wracać.  Płyńmy do brzegu - powiedziałam. Skinął głową i rzucił: Dobrze, tylko zaczekaj tu chwilę. Zanurkował i zniknął. 

COOOOOOOOOOO!!!!!!!!!!!???????????????? - rozległo się w mojej głowie rozpaczliwe pytanie. Czy ja właśnie zostałam SAMA na środku Morza, w miejscu, w którym nikt mnie nie dostrzeże i z którego nie umiem sama wrócić?! - Świadomość, że droga do plaży wcale nie jest łatwa, przerażała mnie. Serce zaczęło łomotać, o mały włos nie rozbijając mojej klatki piersiowej. Czułam dreszcze na cały ciele, a przełyk skurczył się tak gwałtownie, że ledwo łapałam oddech. Bałam się niesamowicie. Niby odległość nie była duża... w normalnych warunkach wróciłabym bez problemu sama, ale w tym przypadku było to niemożliwe. Nie znałam rozkładu rafy a przepłynięcie na oślep nie wchodziło w grę (koralowce wystawały zbyt wysoko i faktycznie trzeba było płynąć między nimi jak wąwozami). Zamarłam. Wszystko zaczęło się we mnie trząść. Nie wiedziałam co zrobić. Nacisnęłam maskę na oczy i zanurzyłam głowę pod wodę, żeby zobaczyć, jak wygląda sytuacja. 

Zobaczyłam go 2-3 metry niżej, przy samym dnie. Spojrzał na mnie. Nerwowym ruchem ręki wezwałam go na górę.  Ulżyło mi, kiedy przyzwany wrócił i śmiechem zareagował na mój strach. Wracajmy - wykrztusiłam. Dał mi w prezencie zebrane na dnie kawałki koralowca... Ach tak... prezent... przecież to takie oczywiste... - powiedziałam do siebie szczękając zębami.

Wracaliśmy szybko. Długie przebywanie pod wodą i zafundowany nieświadomie stres spowodowały, że cała się trzęsłam. Byłam nawet trochę zła, bo ta końcowa sytuacja wyprowadziła mnie z równowagi. Bardzo chciałam szybko znaleźć się na lądzie. W końcu... jaką miałam gwarancję, że w ogóle do niego dotrę?

A z drugiej strony podwodne krajobrazy były tak urzekające, że ciężko było oderwać wzrok. Ich majestat i niesamowitość po dziś dzień wywołują u mnie skurcz w żołądku. Takiego piękna nie widuje się co dzień... Łapczywie chwytałam i zapisywałam w pamięci każdy obraz, starając się równocześnie omijać wystające ramiona koralowców, żeby nie zostać czymś zraniona, albo poparzona. 


Kiedy dotarliśmy wreszcie... uszczęśliwiona i podekscytowana szłam na brzeg drogą, która miała być bezpieczna i wolna od jeżowców (wg mojego pływackiego przewodnika). Miałam tyle do opowiedzenia i obgadania! Zobaczyłam jednak minę Agi i większość mojej euforii wyparowała...
Okazało się, że przez te 30 minut odchodziła od zmysłów, bo przecież nie miała pojęcia, co się ze mną dzieje. Była przekonana, że nasza wycieczka nie potrwa więcej niż 10 minut, tymczasem kiedy długo nie wracałam, przez głowę przewijały się jej najczarniejsze myśli.W ogromnym upale zdążyła zobaczyć kilka najmroczniejszych wersji mojej śmierci, po czym poszła do miejsca, w którym wypożyczałyśmy sprzęt i zrobiła tam awanturę. Cóż jednak po awanturze i strachu, skoro jedynym, co można było robić, było czekanie... Nawet nie chcę sobie wyobrażać tego, co przeżyła przez te niesamowicie długie pół godziny. 

Na szczęście jednak, wszystko skończyło się dobrze. Poza zszarganymi nerwami i moim brzuchem, oparzonym na ostatnich metrach przez jakieś parzydełka, nie odniosłyśmy żadnych obrażeń. Mogło się to jednak skończyć zupełnie inaczej, bynajmniej nie wesoło. Niech więc zatem ta przygoda będzie przy okazji przestrogą i dla Was: nie rozdzielajcie się podczas podróży tak niefrasobliwie i nieostrożnie. Ustalajcie zawsze dokładny czas, jaki może Was nie być i upewniajcie się, że druga osoba będzie bezpieczna. Czasem warto zachować się spontanicznie i skorzystać z okazji, ale lepiej robić to z głową i nie ryzykować aż tak wiele. 


Na koniec jeszcze video, prezentujące piękno podwodnego świata. Co prawda nie jest moje i pochodzi z innego regionu świata, ale oddaje idealnie to, o czym pisałam powyżej.

PS
Zdjęcia, choć są mojego autorstwa, niestety nie pochodzę z głębin Morza Czerwonego, bo najzwyczajniej w świecie mój aparat nie jest przystosowany do pracowania pod wodą. Do wykonania fotografii przysłużyło się budapesztańskie oceanarium. :-)