sobota, 23 maja 2015

Z Ayuttai do Erawanu, czyli jak pokonać małą odległość w dużo czasu. Cz. II.

Pytamy na stacji o transport do Parku Narodowego Erawan i dowiadujemy się, że ostatni autobus wlaśnie stoi na stanowisku i niebawem odjedzie.W pośpiechu zarzucamy plecaki na siebie i pędem ruszamy w kierunku niebieskiego, ni to vana ni to autobusu. Zdążyliśmy.

Próbujemy dowiedzieć się, ile kosztuje bilet, ale kierowca tylko macha na nas ze zniecierpliwieniem, pokazując drzwi i sugerując, że mamy pakować się do środka. Nie ma co się szarpać, ile by to nie było, w publicznym autobusie chyba z nas nie zedrą. Przewodnik sugeruje, że bilet nie powinien kosztować więcej niż 50 bahtów, a przejazd nie powinien być dłuższy niż 90 minut. Brzmi prawdopodobnie i rozsądnie. Czemu rzeczywistosć miałaby być inna? 

Jest przed 17, jeszcze nie ciemno, ale już niebawem słońce będzie się chować za horyzontem. Na pewno jest to nasza ostatnia szansa, żeby jeszcze dziś dostać się na miejsce. Ładujemy się do środka i sadowimy z tyłu. Jest wąsko, siedzenia są nieduże a plecaków nie chcemy zostawiać bez opieki. Wybieramy mniej wygodną alternatwę i wciskamy je sobie pod nogi. Bierzemy głębszy oddech i czekamy. 


Czekamy...




Czekamy... 





Czekamy...


Mija pół godziny a my ciągle tkwimy w tym samym niezmienionym położeniu. Za oknem ciągle dworzec Kachanaburi, ci sami ludzie i te same autobusy. Nic sięnie rusza. Powietrze ani drgnie. Wszystko, jakby zamarło. Przed oczami przewijają nam się wiercące się na siedzeniach młode Tajki. Nie wyglądają na zniecierpliwione, po prostu czekają, aż bus ruszy i zawiezie je ze szkoły do domu. My, w przeciwieństwie do nich, niecierpliwimy się coraz bardziej. Rozglądamy się na boki, ale nie wygląda, jakby sytuacja miała się niedługo zmienić. Zaczynamy się zastanawiać, czy pchanie się do góry jeszcze dziś ma jakikolwiek sens.

W przewodniku napisali, że nocleg w bungalowach parku należy wcześniej zarezerwować, a my tego nie zrobiliśmy. Czy ktokolwiek nam otworzy? Czy w ogóle będziemy wiedzieli dokąd iśc? Czy po ciemku, bo przecież zanim dojedziemy - słońce zajdzie, zdołamy w ogóle zorientować się w terenie? Jak w ogóle wygląda baza noclegowa w tajskim Parku Narodowym? A co, jeśli okaże się, że wszytsko zamknięte na głucho, a my skończymy na noc w środku dżungli, bez możliwości powrotu i całą noc będziemy musieli spędzić pod gołym niebem w towarzystwie odłosów puszczy? Ogarnął mnie strach. Niby zawsze chciałam na dziko, do dżungli i w ogóle, ale może niekoniecznie na pałę i bez zastanowienia ryzykować własne zdrowie? Przecież to ostatni bus tego wieczoru! Nic już nie będzie jechało z powrotem! Zostaniemy tam, jeśli nasze zagranie va banque się nie powiedzie. 

Czy to ma sens? - pytam Rafała, tłumacząc mu swoje wątpliwości. - Z jednej strony szkoda czasu i fajnie byłoby dostać się na miejsce jeszcze dziś, z drugiej... może jednak lepiej zachować się rozsądniej i jutro rano, skoro świt ruszyć tam, jak normalni ludzie?  
 

Na szczęście nikt nie pobrał od nas opłaty. Najwidoczniej nikomu się nie spieszyło, wiedzieli, że prędzej czy pózniej wóz się zapełni i z kompletem pasażerów ruszy przed siebie.

Bez nas. Byliśmy jedynymi potencjalnymi pasażerami-turystami i to ostatecznie odwiodło nas od pomysłu podróżowania w nocy. Wysiedliśmy. 

Szkoda, że nie udało nam się pokonać całej trasy w jeden dzień. Pokonało nas 200 kilometrów, które powinniśmy móc sami pokonać w jakieś 2 godziny.  Zamiast tego minęło ich 7, a my przebyliśmy 3/4 drogi. Szału nie ma. Nie pomogło nawet to, że podróż rozpoczęliśmy rano. No, może nie bladym świtem, ale jednak rano. Braliśmy pod uwagę, że może się przeciągnąc, ale nie, że cały plan spali na panewce. Trochę było mi żal, ale Kanchanaburi też okazuje się niegłupim miejscem na spędzenie wieczoru.


sobota, 9 maja 2015

Z Ayuttai do Erawanu, czyli jak pokonać małą odległość w dużo czasu. Cz. I.

Żar leje się z nieba. To dobrze. Jest listopad, więc nie będę narzekać, że mi za gorąco. Zbliża się południe. Idę, uginając się pod ciężarem plecaka i powoli wtapiając się w podłoże. Moje nogi, oblepione potem stają się pomału jednością z asfaltem, który jest pod nimi. Kurz wdziera się do oczu i zostaje na mokrych od gorąca policzkach.


Ayuttaya nie jest długim miastem, ale się takim wydaje,  kiedy się idzie z bagażami. Do tego my musimy dotrzeć dalej, niż tylko do dworca. Wybieramy się do Erawanu, do Parku Narodowego, żeby zobaczyć dżunglę i wodospad.


Jeszcze beztrosko i bez plecorów :)





Przeczytaliśmy, że aby dostać się z Ayuttai do Kachanaburi, z którego już bezpośrednio można złapać coś do Erawanu, należy najpierw złapać transport do miasta, zwanego Suphanburi. Przewodnik nie powiedział nam jednoznacznie gdzie takowy znaleć, a część tubylców patrzyła na nas jak na kosmitów (nie wiedzieć czemu nazwa "Kanchanaburi" też z niczym im się nie kojarzyła). Byliśmy w kropce.

Ruszyliśmy z centrum ulicą Pa Thon Road, minęliśmy postój busów do Bangkoku i wiedzeni wskazówkami napotkanych kierowców (zdecydowanie lepiej pytać kierowców minibusów, niż panie recepcjonistki) trafiliśmy w końcu na małą uliczkę, odchodzącą z głównej drogi w prawo, gdzie znaleliśmy oczekującego na komplet pasażerów minivana do Suphanburi.

Podeszliśmy do kierowcy i upewniliśmy się, czy na pewno jedzie tam, gdzie potrzebujemy. Na to on z przejęciem wskazał głową innego mężczyznę, siedzącego za stolikiem pod ścianą niskiego domku. Niepewnie podeszliśmy do trzymającego plik karteczek starszego pana i powtórzylismy nazwę miejscowości. Pokazał nam na palcach 8 i 0. Zapłaciliśmy 80 bahtów i z radością rozłożyliśmy się na fotelach w ciasnym wnętrzu samochodu.  Obok nas usadowiła się przysadzista Tajka, z rumianą i życzliwą twarzą. Za każdym razem, kiedy napotykała nasz wzrok, uśmiechała się szeroko i pozdrawiająco kiwała głową. Jechała z nami do końca trasy. Jak się okazało, jej zadaniem było skontrolowanie, czy wszyscy z pasażerów mają bilety. Podział obowiązków, jednozadaniowość, misja do wykonania dla każdego - oto azjatycki system pracy.

Po 1.5 godziny byliśmy na miejscu. Stacja przesiadkowa okazała się większa, niż sądziliśmy, dworzec całkiem przyzwoity i spory (z całkiem prężnie działającym biznesem łazienkowym i drobnym zapleczem gastronomicznym), więc szybko zorientowaliśmy się co i jak dalej. Kupiliśmy kolejne bilety u pani siedzącej na środku dworca przy maleńkim biureczku i załadowaliśmy sę do całkiem już dużego autobusu. Bilet kosztował nas około 50 bahtów za 2 godziny przyjemności podróżowania. Byliśmy na drodze do celu.

Tym sposobem pokonywaliśmy odległość 150 kilometrów w 4 godziny. Cudownie! Azjatycko!





Dlaczego aż w 4? Bo azjatycki sposób podróżowania nosi w sobie znamiona celebracji. Okazuje się, że podróżować nie można ot tak sobie, tylko po to, żeby gdzieś dojechać. Po drodze trzeba się jeszcze zatrzymać milion razy, najlepiej na każdym możliwym przystanku, wysikać sobie nerki (bo tak często, to nawet ja nie potrzebuję) i najeść się na wypadek ataku nuklearnego. Nie można przetrzymać głodu/pragnienia/potrzeb fizjologicznych i dojechać gdzieś szybko. Trzeba się delektować samym uczestniczeniem w procesie podróżowania i zatrzymywać się co pięć minut. A to kupić napój, a to przekąskę w woreczku foliowym, a to przejść się i rozprostować kości, bo przecież w ciągu pół godziny niesamowicie zesztywniały, a to kogoś wysadzić, a to kogoś zabrać, a to przeorganizować ułożenie bagaży w przejściu, a to to, a to tamto. Nie jest lekko. Zwłaszcza to wszystko stolerować. 

Umordowani upałem docieramy na miejsce, budząc się z  ciężkiego snu, ukołysani wcześniej podskakującym na wybojach stukotem auta. Jeszcze nie wiemy co dalej, jesteśmy zgrzani i zaspani. Jest około 16:30, za półtorej godziny się ściemni. Chcielibyśmy jechać dalej, bo przecież to jeszcze nie koniec drogi, przed nami jeszcze Erawan, ale czy zdążymy?