czwartek, 29 listopada 2012

Jak to właściwie jest z tym autostopem? Poradnik autostopowicza cz. I

            Jak się zaczęło? Powoli, ale wcześnie – gdy miałam 14 lat. Najpierw były to krótkie dystanse, zaledwie kilkunasto czy kilkudziesięciokilometrowe. Z czasem przyszła kolej na dłuższe trasy, ale też – początkowo tylko po Polsce – na Mazowsze do stolicy, albo do Małopolski - do Krakowa. Z Mazur to już nie lada wyczyn. Tym bardziej godny wspominania, kiedy powodem pierwszej przejażdżki na prawie 600 km jest… zawiezienie papierów na uczelnię. Tak też zaczęła się moja przygoda z UJ. Początkujący student pieniędzy jeszcze zbyt wiele nie ma, ale ma wakacje i śmiało może je poświęcić na zdobywanie nowych doświadczeń. To było jedno z nich. Kolejne przyszły szybko, ale o tym później. Towarzyszyła mi Aga. Dodam jeszcze nawiasem, że przybyłyśmy na miejsce jeszcze zanim pociąg, którym mogłybyśmy się przemieszczać, wjechał na stację dworca.
 
            Mamy więc już pierwsze powody, dla których warto kultywować autostopowanie. Przede wszystkim – jest za darmo. Po drugie – jest interesującym doświadczeniem, które uatrakcyjnia naszą wycieczkę. Po trzecie – zwłaszcza w polskich warunkach i na długich trasach – wyprzedza zawrotną prędkość, jaką oferują koleje „państwowe” i autobusy międzymiastowe.

           
          Kiedy już oswoiłyśmy się z jednodniowymi trasami, przyszła kolej na wypady dalej. Spróbowałyśmy sił w Szkocji (na miejsce dotarłyśmy samolotem). Pamiętam jak dziś, obawy, jakie towarzyszyły nam na kilka dni przed wyruszeniem w podróż… czy się uda, czy damy radę coś zobaczyć, czy w ogóle nasz plan wypali, jak się wydostać z lotniska i jak dotrzeć… gdziekolwiek? "Niektórzy" nawet nie mogli spać w nocy, kiedy leżałyśmy już w "przepysznie" rozbitym namiocie gdzieś na polu kilkaset metrów od lotniska (w o dziwo cichym miejscu)… ;) O poranku okazało się jednak, że… nie ma się czego obawiać i wszystko działa znakomicie! Tylko trzeba przyzwyczaić lewą rękę do trwania w nienaturalnej dla niej pozycji. Wszak do lewostronnego ruchu nie była jeszcze przekonana.
            Zjeździłyśmy całą Szkocję, docierając wszędzie tam, gdzie planowałyśmy. W ten sam sposób rok później zdobyłyśmy Norwegię, choć niestety nie całą – gdy ma się do dyspozycji mniej niż 2 tygodnie, wielkiego szumu się nie zrobi. Zwłaszcza, gdy cały kraj leży w górach a sieć dróg czasem bardziej przypomina skręconą i zwiniętą linę aniżeli szeroką szosę. Chociaż jakości dróg nie można Norwegom odmówić, to już radosne serpentynki, którymi przemierza się ich absolutnie najpiękniejszy kraj pod słońcem – „nieco” opóźniają podróż. Za to JAAAAKIE widoki… No, ale – coś za coś. Powyżej Trondheim odjechać się nie udało, więc Lofoty ciągle czekają i proszą, żeby do nich wrócić.
            Potem poszło już z górki – były wyprawy do Francji i Hiszpanii, była wspomniana przygoda w Jordanii i odwiedzone już z kolei z Rafałem: Estonia, Dania, Słowenia, Macedonia i fragment Grecji. Przez te prawie 10 lat zebrało się tego trochę…

Każdy wypracowuje swoje własne metody autostopowaniażeby przemieszczać się jak najskuteczniej i najszybciej.  Każdy też powinien trzymać się pewnego niepisanego kodeksu, który z autostopowiczów tworzy swego rodzaju wspólnotę. Wtedy i podróżowanie jest przyjemniejsze i jakoś tak - bardziej lekko na sercu. Zdarza się jednak, że niektórzy zapominają o dobrym wychowaniu...

Na czym ów kodeks polega? 


Otóż, przede wszystkim na zachowaniu kultury i grze fair. Spotykając na swej drodze innego podróżnika nigdy, ale to przenigdy nie powinniśmy stawać przed nim. Pamiętajmy, że był on tu przed nami wcześniej, stoi dłużej niż my, może być bardziej zmęczony i ma święte prawo do pierwszeństwa. Zawsze więc zajmujemy miejsce ZA nim. I tu UWAGA: przynajmniej KILKA metrów ZA nim. Nie zaraz obok (jak to czasami się zdarza), bo wówczas wyglądamy jak jednolita grupa, która chce się zabrać w tłumie. Najlepiej, jeśli odejdziemy jakiś kawałek (o ile jest taka możliwość), tak, żeby w ogóle nie było nas widać. Jeśli nie ma takiej możliwości, po prostu zachowajmy się tak, jak sami chcielibyśmy zostać potraktowani przez innych. To najważniejsze. Poza tym – możemy się przywitać, pogadać, wymienić kilka słów, życzyć powodzenia. W końcu nam wszystkim zależy na tym, by podróż upływała nam w jak najlepszej atmosferze. Zdarzają się jednak i takie przypadki, że natykamy się na kogoś, kto w autostopowicza zmienił się zupełnie chyba przypadkiem… słyszałam niedawno historyjkę o dwóch panienkach w okolicach Krakowa, które mimo, że z wyglądu niepozorne, najwyraźniej przekonane o swej wyjątkowości, zignorowały to wszystko, co opisane powyżej (nie sądzę zresztą, żeby ich uszy w ogóle o zasadach dobrego wychowania słyszały) i zrobiły dokładnie odwrotnie. W dodatku na zwrócenie im uwagi zareagowały bluzgami i chamstwem. Tego NIE LUBIMY i piętnujemy.
Nie lubimy też pozostawiania po sobie śmieci w miejscach, gdzie łapiemy stopa. Nic nam się nie stanie, jeśli zabierzemy je ze sobą, zamiast zostawiać je na bezdrożach, gdzie nikt ich nie uprzątnie.

Aga autostopuje.

A metody?

 

Jak już zaznaczyłam wyżej - każdy ma swoje. Przez wiele lat można sobie to i owo wyklarować i dostosować do swoich potrzeb. Jak to się mówi - człowiek uczy się na błędach. Nauczyłam się i ja.
Tak jak strategia podróżowania nie ma większego znaczenia przy przemieszczaniu się między sąsiednimi miastami, tak kiedy już w grę wchodzi większa stawka - ma znaczenie zasadnicze. Jedna dobra decyzja może nas uszczęśliwić na długie godziny, ale i jeden błąd może spowodować, że utkniemy w miejscu i dłuuuuugo nigdzie się nie ruszymy. Tak było kiedyś... w Poznaniu.

Pewnego pięknego, letniego, bardzo ciepłego dnia, wraz z moim kolegą zmierzałam ze wschodniego krańca Polski, na zachodni. Wybieraliśmy się na Woodstock. Wyruszyliśmy ok. 8:00 (bo jakoś nie idzie mi wstawanie wraz ze słońcem) i od razu niemal mieliśmy szczęście. Dwoma rzutami dostaliśmy się do Torunia, potem hyc, hyc i byliśmy w Poznaniu. Wybiła 16:00. Fantastyczny czas, rewelacyjny wręcz! Kierowca (jako, że nigdy wcześniej nie byliśmy w tym mieście), powiedział, że wysadza nas tak, żebyśmy mogli sobie coś spokojnie złapać... Nie mogliśmy. Ani niczego złapać, ani pojechać autobusem, bo staliśmy, jak się wkrótce okazało - na samym początku jednego przecież z największych miast Polski. Minęła godzina. 
Wróciliśmy się parę kilometrów jakimś przypadkowym samochodem, do obwodnicy, żeby nie tłuc się przez zatłoczone centrum. Wydawałoby się, że sytuacja jest do uratowania. Nie była. Minęła druga godzina. 
Żar lał się z nieba a z nas lał się pot. Obficie. Temperatura odczuwalna przy asfalcie dochodziła do 45 stopni o czym radośnie informował nas sygnalizator nad jezdnią. Podeszliśmy jeszcze kawałek (choć żeby ściślej rzecz ująć, powinnam nie dodawać zdrobnieniowej końcówki). Stanęliśmy w "lepszym miejscu". Była duża zatoczka i cień. Wszystko było lepiej. Znów szansa. Minęła trzecia godzina. 
Po jakiejś wieczności zatrzymał się ktoś. WRESZCIE! Ale nieeeee, jak tylko wsiedliśmy, okazało się, że pomylił kierunki i jedzie w zupełnie inną stronę. Wszystko od nowa. Kiedy już tak umordowani po prostu szliśmy przed siebie - po kolejnej godzinie, myśląc, że los się odwróci - doszliśmy do... miasta. Obwodnica skończyła się, jak ręką odjął i wkroczyliśmy między zabudowania, pasy na jezdni, stacje benzynowe i światła uliczne... Tego było za wiele... Była 20:00. Po 4 godzinach ciągle byliśmy NIGDZIE. 
A tak dobrze się zapowiadało... Zrezygnowani, zdołowani i zmęczeni powlekliśmy się na stację, żeby kupić coś do picia i odsapnąć chwilę. Chcieliśmy nawet przejechać się na wylotówkę autobusem, ale nikt nie potrafił nam powiedzieć, do którego powinniśmy wsiąść. Wreszcie, w akcie desperacji, rozpoczęliśmy pytać kierowców, czy nie jadą może w naszą stronę i czy nie pomogliby nam się wydostać z patowej sytuacji. Nie jechali. 
Wreszcie znalazł się chłopak, który dzięki SIBI radio złapał nam człowieka, jadącego prawie do Kostrzyna. Po pięciu godzinach, wreszcie ruszyliśmy dalej. Powróciła nawet nadzieja, że dotrzemy do celu jeszcze tego samego dnia... 
Powróciła jednak na krótko, bo jakieś 30 km przed metą, jedna z opon TIRa naszego wybawiciela... wybuchła. Usłyszeliśmy tylko wielki HUK i samochód zatrzymał się. Kiedy wysiedliśmy w ciemnym niczym, zobaczyliśmy, że z opony pozostały tylko strzępy, rozrzucone w dodatku na długości kilkunastu metrów. Cieszyliśmy się, że nie spowodowało to większego wypadku. Na miejsce jednak nie dotarliśmy tego samego dnia, bo resztę trasy przebyliśmy z prędkością 10 km/h z prowizorycznie (przy światłach latarek od zapalniczek) wymienionym kołem. 
Na Woodstock się spóźniliśmy, docierając w piątek koło popołudnia.


 Tak może potoczyć się podróż (może bez tych skrajności o wybuchających częściach samochodu), jeśli podejmujemy błędne decyzje...

 O czym więc pamiętać i do czego się stosować podczas łapania stopa? Czego unikać i za wszelką cenę omijać? Jakie ja mam strategie i taktyki, które działają zawsze, lub z kolei stanowią "ostatnią deskę ratunku"? Co może nas czekać? Co może grozić a co może spotkać miłego? 



Odpowiedzi na te pytania postaram się udzielić w kolejnej notce. 
            Bądźcie ze mną i śledźcie nowe wpisy. Zapraszam! :)




Kwiatek na klamotach.


czwartek, 22 listopada 2012

Ljubljana, miasto w którym można się zakochać. Co zobaczyć, gdzie spać?

       Kiedy wybieram kolejny cel podróży kieruję się kilkoma kryteriami - możliwościami finansowymi, czasem jaki potrzebny mi jest do zrealizowania założeń, "ofertą kulturalno-przyrodniczo-historyczną danego regionu" i... ostatnio także tym czy kraj ten b. popularny wśród turystów, czy może trochę rzadziej odwiedzany. Przyznam, że lubię jechać tam, gdzie gości jest mniej, gdzie nie natknę się na ogromne tłumy, kolejki i europejski hałas. Wyjeżdżanie do miejsc trochę mniej popularnych niż Włochy, Grecja czy Tunezja na przykład, daje mi poczucie odkrywania czegoś nowego i poznawania tego po mojemu, powoli i na spokojnie. Kiedy jestem w jakimś miejscu, które nie jest na 30 sposobów opisane w każdej książce z księgarnianej półki, mam poczucie, że muszę sama znaleźć sposób na odnalezienie się w nim i sama sobie poradzić. Lubię, gdy początkowa niepewność i obawa z czasem mija i pozostaje uczucie głębokiej satysfakcji. Dlatego ostatnio jeżdżę inaczej. W ciągu ostatnich lat odwiedziłyśmy, bądź odwiedziliśmy Danię, Estonię, Jordanię, Macedonię, Słowenię...



             No właśnie. Dziś skupimy się na tej ostatniej. Na bardzo małym kraju, idealnym do autostopowania i spędzenia fantastycznych 2 wakacyjnych tygodni. Słowenia to taki trochę "świat w pigułce", bo na niewielkiej przestrzeni skupiono tam wszystko, co potrzebne do szczęścia (przynajmniej wg mnie): są góry (i to jakie!), jest morze - czyste i ciepłe, jest dużo natury i cichych miejsc, do których można uciec przed zgiełkiem, jest europejska jakość i standard, są przesympatyczni mieszkańcy i dużo dostępu do kultury. 




           Stolicą Słowenii jest Ljubljana. Miasto, którego z całą pewnością nie należy omijać. Urocze, jak sama nazwa wskazuje, przyciąga jak magnes i nie pozwala o sobie zapomnieć. Warto tu zrobić sobie spacer uliczkami Starego Miasta, przejść się nad brzegiem uroczej rzeki Ljubljanicy i poczuć klimat okolicy. Deptak nadbrzeżny ciągnie się dookoła całego ścisłego centrum. Po obu stronach kanału zlokalizowane są liczne knajpki, kawiarenki i sklepiki. Dobrze jest jednak znaleźć czas na zagłębienie się w boczne odnogi i pospacerowanie po wąskich uliczkach i zaułkach. W wielu punktach umiejscowione są fontanny, w których można się ochłodzić w upalny dzień. W niektórych miejscach można też napić się z kranów świeżej, zdatnej do picia wody. (W Słowenii w większości kranów krystalicznie czysta woda nadaje się do picia, nawet na campingach).

Dziś zapraszam Was na krótki spacer po stolicy i jej najważniejszych wg mnie miejscach.


           Udając się do Muzeum Etnograficznego, na ulicę Metelkową, przechodzimy małymi, wąskimi uliczkami, nieco odległymi od ścisłego centrum (ok. 10 minut spacerem). Po drodze mijamy Most Smoków - w zasadzie - most, jak most, w dodatku udostępniony dla samochodów, ale warto do niego podejść choćby dla zasady i sfotografowania detali. Z obu stron wejścia na niego pilnują posągi smoków, które według legend mają zacząć poruszać ogonami, jeśli obok nich przejdzie dziewica ;).
      Samo Muzeum zaś jest NAPRAWDĘ WART ODWIEDZENIA. Niezwykle bogate zbiory, całość bardzo nowocześnie urządzona (z zachowaniem jednak odpowiedniego względem tematyki, nastroju), przyjemne wnętrza w żywych, intensywnych barwach. Dodatkową atrakcją są rozmieszczone w niektórych salach odtwarzacze wraz ze słuchawkami, dzięki którym można zapoznać się z muzyką typową dla danego regionu.

      Poniżej zdjęcia z czasowej wystawy dotyczącej Ameryki Południowej. Oczywiście większa część muzeum poświęcona jest etnografii regionu, ale to piętro ze względu na tematykę zainteresowało mnie najbardziej. 

            Kolorowe budynki po drodze (Vidovdanska Cesta, Trubarjeva Cesta) odznaczają się na tle niebieskiego nieba i wdzięcznie pozują do zdjęć. Szczególnie interesująca wydaje się Trubarjeva Cesta, którą możemy podążać, wracając do centrum - to tu, pomiędzy budynkami rozwieszono długą linę, a na niej zawiazano kilkanaście par butów, które kołyszą się na wietrze cały czas. 


            Idąc tą drogą, docieramy do placu - Presernov trg. Stąd, jeśli zgłodnieliśmy, możemy udać się na Miklosiceva Cesta. Idąc pod górę tą ulicą, z pewnością znajdziemy coś dla siebie. Pełno tu mniej luksusowych i niedrogich lokali, fast foodów i budek z kawałkami pizzy czy kebabami. Niedaleko, przy ul. Josiphine Tumograjske, mieści się też supermarket i spore centrum handlowe.

        W samym centrum Starego Miasta naszą uwagę z pewnością przykuje Potrójny Most, tzw. Trimostovje. Uroczy o każdej porze dnia, subtelny i "romantyczny" w dzień, magiczny i nastrojowy nocą. Pięknie oświetlony. Świetne miejsce widokowe na rzekę L.
     Pomiędzy kolumienkami podporowymi upodobało sobie mieszkać wiele pająków. Ich misterne pajęczyny w blasku wieczorowych latarni mogą stanowić ciekawą atrakcję dla pasjonatów makrofotografii i zarazem ogromny problem dla arachnofobów. Radzę więc uważać przy zasiadaniu na tamtejszych ławeczkach :) 

        Jeśli pójdziemy w lewo od mostu, zmierzając Petkovskovo Nabrezje, miniemy niewielki taras nad wodą, na którym w ciągu dnia odbywa się "biblioteka na świeżym powietrzu". Ludzie przychodzą tu, by siedząc na drewnianych stopniach czytać książki. Można je wypożyczać ze stojących na miejscu skrzynek. Pozycje ułożone są alfabetycznie i tematycznie, utrzymane w dobrym stanie. Biblioteka jest darmowa, nadzorowana przez opiekuna. Książki dostępne w różnych językach i dla różnych kategorii wiekowych. Można przynieść i oddać swoje. 
 

             Idąc dalej, możemy oglądać niewielki mostek, na którym ludzie przyczepiają kłódki. 

 
             Na znajdującym się niedaleko (aczkolwiek idąc w drugą stronę od Potrójnego Mostu) Kongresni Trg, podziwiać można Uniwersytet Ljubljański i Filharmonię Słoweńską.

 
            Na Pl. Vodnikov, zwykle w sobotę przed południem odbywa się duży targ. Przy stoiskach można nabyć wszystko, począwszy od świeżych ryb czy wędlin, przez warzywa i owoce a skończywszy na serach. Wyroby regionalne przyciągają turystów, wszystko jest świeże i aromatyczne, wszystkiego tez można spróbować - kramarze chętnie częstują, zachęcając do kupna ich towarów. Warto zwrócić uwagę na produkty typowe dla regionu, jednak jeśli chcemy nabyć jedynie owoce czy warzywa a budżet mamy ograniczony, lepiej udać się do wspominanego supermarketu na ul. Josiphine Tumograjske. 

         Na koniec można udać się do Zamku Ljubljańskiego. Usytuowany na wzgórzu wyróżnia się w panoramie miasta. Obecny wygląd nadano mu w XV w. z woli Fryderyka III Habsburga, kiedy to zdecydowano się zburzyć istniejącą tu warownię i przebudować wszystko.
          W XVII i XVIII w. zamek stracił swoje funkcje obronne i pełnił raczej rolę magazynów, koszar i szpitala wojskowego. W XIX w. przemianowano go na więzienie, głównie dla mieszkańców Karnioli i Koryntii. W okresie II wojny światowej przetrzymywano tu Włochów, zaś po jej zakończeniu - także Niemców.

Schody na wieżę widokową.
       Dziś na dziedzińcu odbywają się koncerty i przedstawienia, jest tu także biblioteka na świeżym powietrzu - można wypożyczać książki ze specjalnie wystawionych regałów i czytać je, leżąc na trawie, bądź leżakach (jeśli akurat będą wolne). Wstęp do wnętrza budynku jest płatny - urządzono tu Muzeum Historii Słowenii. Według mnie wystawy nie są warte ceny i lepiej darować sobie wejście. Ekspozycje nie są zbyt duże, a zbiory zbyt bogate. Same wnętrza, pobielone, nie przypominają średniowiecznych, a w niektórych salach (przynajmniej w 2010 r.) prezentowano malarstwo współczesne. Jak na niski budżet - wydatek jest zbyt duży, ale decyzję pozostawiam Wam. Jedynym wartym uwagi zajęciem na zamku, z racji na poczynione wydatki, jest wspięcie się na wieżę widokową i podziwianie panoramy miasta. Urocze kadry na zdjęciach można tez uzyskać z murów zamkowych.


 JESZCZE KILKA INFORMACJI PRAKTYCZNYCH:

            
             Sloveńska Cesta to jedna z głównych ulic miasta. Tu najbliżej znajdują się przystanki autobusowe, dobrze skomunikowane z resztą miasta. Można stąd dojechać bezpośrednim autobusem na Camping Ljubljana (jedyny w mieście) przy ul. Dunajska cesta 270. Zastaniemy tam b. miłą obsługę władającą bardzo dobrym angielskim, dużo miejsc do rozbicia namiotu, zaparkowania samochodu, bądź przyczepy. Duże łazienki, z bezpłatną gorącą wodą (jak się okazuje nie zawsze jest to takie oczywiste). Woda w kranach zdatna do picia. Miejsca na rozpalenie grilla. W pobliżu, na terenie przyległym - basen, który zdaje się w ostatniej godzinie otwarcia był dla gości campingu darmowy.
.
Miejsce znajduje się w pobliżu drogi wylotowej na Bled (w razie, gdyby ktoś także podróżował autostopem) - ok. 10 minut piechotą (nie ma potrzeby wracać się do miasta). Więcej info i zdjęcia na stronie www.ljubljanaresort.si/en


Do podróżowania komunikacją miejską niezbędne jest wykupienie tzw. Ljubljańskiej Karty - można to zrobić w recepcji campingu (prawdopodobnie także hotelu) lub w automacie biletowym na ulicy. Kosztuje ona ok. 2 euro i może służyć dowolnej liczbie osób (inaczej niż np. w Belgradzie, o czym dowiedzieliśmy się już w autobusie, kiedy nie mogliśmy skasować drugiego biletu i jedno z nas musiało jechać "na gapę"). Żeby kupić bilet, należy ją wcześniej doładować (także: w automacie lub w recepcji) odpowiednią ilością gotówki. Przy wsiadaniu do autobusu podajemy kierowcy liczbę biletów, jaką chcemy kupić, podając mu kartę, a on sam wybija na niej liczbę pasażerów. Za każdym razem trzeba pilnować, żeby karta była doładowana - inaczej nie wsiądziemy do pojazdu. Przy wyjeździe z miasta możemy ją zwrócić i otrzymać za nią 1 euro.

środa, 14 listopada 2012

Indie, kraj pełen niespodzianek. Na co się przygotować, żeby podróżować po Indiach i nie zwariować?



Skoro już jesteśmy przy środkach lokomocji... zmienimy tylko kraj:

W Indiach warto tu spróbować wszystkiego, jeśli chodzi o transport. Zwłaszcza ciekawie wypadają tu autobusy. Mamy ich kilka rodzajów, ale główny podział rozgranicza je na daleko- i krótkobieżne. Oba warte są uwagi. 

Typowe miejskie autobusy są w pewnym stopniu magiczne i mają tę cudowną właściwość, że pomieszczą KAŻDĄ ilość osób! (Coś jak nasze PKP, tylko tam nikt się na to nie skarży, nie oczekuje czegokolwiek innego, no i płaci się mniejszą kwotę za bilet). Przejazd w skrajnej ciasnocie, obijanie się o wszystkich wokół (bo już nie ma czego się chwycić) a przy tym niezamknięte drzwi, przy których jako jedyna osłona stoi ktoś w rodzaju kontrolera biletów – zmieniają zwykłą wycieczkę w pełną emocji przygodę ;). Podobnie rzecz się ma z przejazdami na dłuższe trasy – do busa wsiada każdy, kto tylko zdoła (a zdoła wielu), bagaże zwykle lądują na dachu, przywiązane do rur jakąś linką, zaś pasażer siedzi, lub stoi w środku i zastanawia się czy wszystkie jego rzeczy ciągle zmierzają tą samą trasą czy może zostały gdzieś po drodze. Jeśli się zbuntujesz – pozostaje czekać na kolejny pojazd z (być może) bardziej wyrozumiałym kierowcą, który zrozumie twoje obawy i pozwoli zabrać dobytek do środka. Jest to tym istotniejsze, gdy dobytek zawiera się w plecaku a na dworze zanosi się na deszcz. Obfity deszcz. 

W autobusie z Amritsaru do Dharamsali, którym jechałyśmy, bardzo szybko na siedzeniach (z pozoru 2–osobowych) pozasiadały po 3 czy nawet 4 persony, zaś całe przejście i każda inna wolna przestrzeń wypełniła się ludźmi i ich walizkami, których już (z kolei) nie dało się upchnąć na dachu. W takiej "radosnej" atmosferze, w duchocie, przerywanej bardzo silnymi i równie uciążliwymi podmuchami–ciągami powietrza z często otwieranych okien spędziłyśmy jakieś 5 do 6 godzin. Wraz z każdą kolejną minutą pojazd jakby bardziej trząsł, droga stawała się bardziej wyboista a kierowca mniej frasobliwy. Na miejsce dotarłyśmy „wytrzęsione bez reszty”. Stąpanie po stabilnym, nieruchomym podłożu, które nie powoduje przemieszczania się wszystkich narządów wewnętrznych było naprawdę miłym uczuciem. 

Aga koło naszego wypasionego autobusu :)
Oprócz powyższych istnieją jednak w Indiach autobusy tzw. „deluxe”, co mylnie można interpretować, jako „luksusowe”. Być może istnieją i takie, które naprawdę zgadzają się z nazwą, ale nie miałam okazji z nich skorzystać. Dwa razy jechałam za to tym „tak zwanym”... 


Dokonując porównania rzeczywiście można uznać, że jakość jego jest zdecydowanie lepsza, każdy pasażer ma swój fotel, każdy bagaż oznaczony zostaje numerkiem (namalowanym na nim np. kredą), zaś siedzeniom czasami towarzyszą mocno sfatygowane wiatraczki (które jednak wcale nie muszą działać :P). Nikt nie stoi w przejściu, więc przynajmniej powietrza tak bardzo nie brakuje. Można powiedzieć, że warunki są w porządku i narzekać nie wypada nikomu. Tylko kiedy wysiadamy na przerwę podczas jakiegoś postoju i przechadzamy się bez celu po zakurzonym parkingu, przed jakimś minibarem, spostrzegamy, że wokół tabliczki z napisem „deluxe” karoseria trochę pordzewiała a rude szlaczki „uroczo” ozdabiają maskę. Tu i tam blacha jest lekko wygryziona, powgniatana i powyłamywana, tu ślad puknięcia, tam rysa – ot, takie tam – normalne znaki użytkowania… Jeszcze bardziej „budujący” był dostrzeżony w Mc Leod Ganj napis nad tablicą rejestracyjną: Oh God, save me…

 
Szczególnie nieprzyjemnie przemierza się takim autobusem tereny górzyste, gdzie jazda serpentynowatymi drogami towarzyszy nam przez większą część czasu. Jak nigdy nie miewam problemów ze znoszeniem jazdy samochodem, tak wtedy, gdy wracaliśmy z Dharamsali do Delhi – po 2 godzinach myślałam, że zwrócę swój własny mózg. Autobus przypominał mi gigantyczny mikser, moja głowa pękała i z każdym kolejnym skrętem, kiedy mijaliśmy przepaść tuż, tuż – serce podchodziło mi do gardła. Na domiar wszystkiego – kiedy zjechaliśmy nieco niżej i myślałam, że już uda mi się zasnąć na jakiś czas, żeby podróż minęła szybciej – ok. 19:00 zatrzymaliśmy się przed restauracją przy drodze. Ogłoszono prawie godzinną przerwę… na obiad. W tym momencie cała gawiedź wyzionęła z autobusu i jak jeden mąż poparła do środka budynku. Jedynymi osobami, które w pierwszej chwili nie ruszyły się z miejsc byli „białoskórzy”, którzy chyba nie do końca w pierwszej chwili pojęli co właśnie ma miejsce. "Autobus udał się na wspólny posiłek…" a przecież kupiliśmy sobie coś na drogę do przekąszenia – ciastka, wafelki, pierożki momo... Dopiero po dłuższej chwili te kilka osób powoli się podniosło i wyszło na nie całkiem świeże powietrze. Daje to tylko dowód tego, że Hindusi nie chcą rezygnować z tradycji domowych – skoro codziennie spożywają normalny obiad, czemu z powodu podróży mieliby sobie tego odmawiać? Wszak to dzień, jak każdy inny. Po co zapychać się czymś na wynos, skoro można po prostu zrobić przerwę przy porządnej gospodzie?
Fragment wnętrza opisywanego autobusu.

Kiedy wszyscy już napełnią swoje brzuchy, wsiadamy do autokaru i ruszamy w dalsza drogę. Przebiega ona bardziej, lub mniej spokojnie, ale bez żadnych znaczących ekscesów. Śpimy na fotelach, przykryte śpiworami, bo przecież nocą (w lutym) w tym regionie nie jest jeszcze najgoręcej. Nagle o 6:00 zatrzymujemy się. Wyglądam przez okno – jesteśmy „w niczym”. Dosłownie. Jest ruchliwa ulica, jest dość spore pobocze, które na upartego może pełnić funkcję parkingu, jest wiele riksz i taksówek. Zbieramy się w pośpiechu, bo okazuje się, że to ostatni przystanek i dalej nie pojedziemy. Nie wiemy co się dzieje, bo przecież jeszcze chwilę temu smacznie spałyśmy, pora jest wczesna i zdecydowanie niepreferowana. Jak się okazało, znajdowaliśmy się na przedmieściach Delhi, co było tym dziwniejsze, że kiedy kupowałyśmy w Dharamsali bilety, wydawało nam się, że dostaniemy się przynajmniej w okolice dworca. Ku naszemu rozeźleniu okazało się, że na bilecie nie ma przecież określonej DOKŁADNIE stacji, a Delhi to Delhi, więc nie ma o co drzeć kotów. Skoro jesteśmy na miejscu, to wszyscy wywiązali się z obowiązków… Od razu otoczyła nas grupka rikszarzy, proponująca swe usługi transportowe. Wraz z dwójką innych ludzi wynajęłyśmy taksówkę i pojechaliśmy do centrum - nie było innej rady. Za to było jeszcze ze 12 km drogi do pokonania… 
Na przyszłość warto przed kupnem biletu dopytać dokąd faktycznie dojeżdża autobus i uniknąć tym samym rozczarowania i dodatkowych opłat. Pamiętajmy, że nie wszystko w Azji musi być tak oczywiste, jak u nas. 


A Wy? Macie jakieś ciekawe doświadczenia związane z poruszaniem się za granicą? 

sobota, 3 listopada 2012

Autostop w Jordanii. Czy podróżowanie za darmo na Bliskim Wschodzie jest możliwe?

         Dziś jeszcze kilka słów o obiecanym autostopie, bo chociaż zawsze podchodziłam z pewną obawą do tego sposobu podróżowania poza Europą, to system komunikacyjny po prostu wymusił na nas podjęcie ryzyka. Ryzyko w tym miejscu do dość dobre słowo, ale o tym za chwilę...

       Prawda jest taka, że zgodnie z tym, co pisałam wcześniej, dojechać gdziekolwiek komunikacją miejską, jest trudno. Albo godzimy się na szalone warunki, jakie nam oferuje oficjalny system transportowy, albo płacimy dużo za prywatne taxówki (tu mamy ułatwioną sprawę, jeśli pochodzimy z zachodu i nasza wypłata przychodzi w euro...), albo obchodzimy utrudnienia dookoła i radzimy sobie inaczej. Próbowałyśmy wszystkiego. W miarę możliwości i cierpliwości. Przy okazji wizyty nad Morzem Martwym przyszedł więc czas i na autostop. Dlaczego? A to dlatego, że z autobusami tam jest gorzej niż słabo a taxówkarz (w jedną stronę) próbował nastraszyć nas, że jeśli nie zamówimy u niego powrotnego kursu, nie będziemy miały czym wrócić. Miałybyśmy, bo taxówek kilka by się ostatecznie znalazło, ale postanowiłyśmy nie szarpać się o cenę. Poszłyśmy łapać okazję.



        Zatrzymał się pierwszy samochód, do którego wystawiłyśmy kciuka. W środku 2 młodych chłopaków. Pada pytanie "do you need help?" Hmmm... jakby nie patrzeć - potrzebowałyśmy, choć oni się chyba tego nie spodziewali, bo na moją odpowiedź-pytanie czy podwiozą nas do Ammanu, zareagowali speszeniem i dezorientacją. Nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej widzieli autostopowicza. Szybko jednak zorientowali się w problemie i wszystko zakończyło się dobrze, zachęcając nas do dalszych prób. Podczas drogi mieliśmy okazję trochę porozmawiać i zobaczyć ile radości może ludziom sprawić oglądanie pierwszy raz w życiu mapy swojego miasta... tak, tak. Mapy. ;)
    Doświadczenie to spowodowało, że chciałyśmy obejść system zupełnie i odwiedzić więcej miejsc (których z innych względów jednak nie odwiedziłyśmy, o czym przy następnej okazji...). Wyszłyśmy z założenia (które wzmacniały doświadczenia z Macedonii), że Muzułmanie z zawsze idą z pomocą potrzebującym, więc nie będzie problemu, jeśli będziemy chciały gdzieś podjechać. Problemy jednak zaczęły się szybciej, niż myślałyśmy... Druga próba okazała się gorsza.
     Zaczęło się w Ramie, z której na plażę Morza Martwego jechało się jeszcze ok. 20 km. Pomyślałby ktoś, że nie ma nic prostszego. Niestety - każdy zatrzymujący się kierowca żądał opłaty. Jeden większej od drugiego. Nawet ci najbardziej religijni, modlący się podczas jazdy, wystawiali ręce po denary... a nie o to przecież chodziło! Odmawiałyśmy, tracąc nadzieję, aż w końcu zatrzymał się koło nas dość luksusowy chevrolette a mężczyzna za kierownicą zaproponował, że podrzuci nas w okolice naszego celu, bo sam jedzie do hotelu, który znajduje się nieco wcześniej. Wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że jego hotelu nie było przed naszą plażą, więc on z "dobrej woli", szukając go ciągle, zawiózł nas na miejsce. W ostatnich dosłownie minutach postanowił zostać rasowym taxówkarzem i z rozmachem wjechał na parking, otworzył nam drzwi i zaczął się awanturować o zapłatę. Niewiele przemawiały do niego tłumaczenia, że gdybyśmy chciały taxówkę, wzięłybyśmy coś z logiem na drzwiach, wyraźnym napisem "TAXI" i licencją, a nie stały na drodze w upale i łapały stopa... Koleś stojąc jak sęp, upierał się przy swoim i nachalnie żądał pieniędzy. Pojawiły się nawet groźby policją. W tym momencie łatwo było stracić zimną krew i po prostu się przestraszyć, ale... chwilunia! Od kiedy to taxówkarz oferuje kurs "tylko do 3/4 drogi, bo sam jedzie bliżej"? No właśnie. Ucięłyśmy tę nieprzyjemną rozmowę, po prostu wchodząc na teren płatnej (niestety) plaży i tak zakończyłyśmy naszą przygodę z wyłudzaczem. Szkoda tylko, że niesmak pozostał...
      Czekała nas jednak jeszcze jedna przeprawa - powrót. I tym razem nie obyło się bez niesmaku, choć z niesmakiem już zaczynałyśmy, więc o tyle było mu łatwiej... Tym razem wcale nie zatrzymał się pierwszy pojazd. Ani drugi. Szczęście początkującego już się wyczerpało i teraz trzeba było podejść do tematu, jak weteran i nastawić się na czekanie. Sytuacje się powtarzały. Znów - jeden, drugi, trzeci chciał pieniędzy. My jednak chciałyśmy dokończyć eksperyment, zebrać doświadczenie i... oszczędzić. W końcu zatrzymał się wpasiony jeep na kuwejckich rejestracjach. W środku zasiadał mężczyzna wraz z żoną. Żony widać było tyle co nic, niestety, bardziej przypominała ogromną czarną plamę, niż ludzką postać. Była jednak miła i pomagała swojemu małżonkowi w posługiwaniu się angielskim. Para podwiozła nas po połowy drogi i wysadziła przy kontrolnych bramkach (takich, jak u nas przy autostradach). Niedaleko stała policja, więc kierowca uznał, że tu będzie nam bezpiecznie. Przed wysadzeniem, ostrzegł nas jeszcze, że powinnyśmy uważać, jeżdżąc stopem w Jordanii.
     Nie musiałyśmy długo czekać, aż zatrzymał się przy nas kolejny, bardzo drogi samochód. Tak drogi, że jego właściciel nie mógłby od nas żądać opłaty! Nie mógłby, bo jeśli kogoś stać na takie cacko, to czymże są dla niego grosze, które mógłby mu ofiarować turysta... A jednak! Mógł i zażądał. Co więcej, kwoty wyższej, niż normalnie padłaby z ust taxówkarza. Mimo, że i tak jechał w tę samą stronę, próbował wyłudzić 25 JD, czyli ponad 125 zł za kurs ok. 40-50 km... 50 zł więcej, niż policzyłaby za to taxi... Żeby na tym się skończyło! Człowiek ten okazał się na tyle złośliwy, żeby próbować wmówić nam, że w miejscu, w którym stoimy, stać nie możemy, bo stojąca 50 metrów dalej policja ma co do tego zastrzeżenia. Dziwne tylko, że przez 15 minut przed jego przyjazdem nie miała nam nic do powiedzenia... a zasady ruchu drogowego czy zakazy zatrzymywania się, przestrzegane są w Jordanii mniej więcej tak samo, jak zakazy palenia. Ucięłyśmy więc kolejną próbę wyłudzenia gotówki, po prostu każąc mu odjechać i poczekałyśmy na kolejny samochód.
      Tym razem już się nam poszczęściło. Zdaje się, że los wysłuchał naszych próśb i podarował nam dalsze przykre doświadczenia, przysyłając, niczym wybawienie, 2 młode dziewczyny. Jordankę i Irakijkę, o dziwo ubrane na styl Europejski, bez przykrycia głów i tradycyjnych szat (były to pierwsze kobiety "stąd", które nie przykrywały wszystkiego, co przykryć można).

     
       Była jeszcze jedna mało przyjemna sytuacja, z której na szczęście udało się wyjść obronną ręką... Pewnego wieczora, kiedy wracałyśmy autobusem z Madaby, wysiadłyśmy nieco za wcześnie i wobec tego, że było już ciemno, daleko, a Lonely Planet nie pomyślał o zamieszczeniu na swoich kartach nieco bardziej rozległej mapy - musiałyśmy złapać jakiś transport do miasta. Tym, który się zatrzymał, był na oko 35-letni mężczyzna, z 5-letnią córką na przednim siedzeniu. Nic bezpieczniejszego nie mogło nam się trafić! Wsiadłyśmy. Wszystko było dobrze, do momentu, w którym człowiek ten, odwiózł dziecko do domu. Po drodze pokazał nam swój dom i poprosił, żebyśmy poczekały a potem zawiezie nas do centrum. Zawiózł, zaiste, ale przed tym pokrążył po serpentynach, próbując sprawić wrażenie, jakbyśmy mieli przed sobą jeszcze kawałek drogi. W rzeczywistości o czym zorientowałam się b. szybko, jego dom znajdował się 2 minuty jazdy od miejsca, do którego miał nas zawieźć. Wcale nie musiał odwozić dziecka. Byłoby znacznie szybciej, gdyby darował sobie ten pomysł. Tylko, że... jemu niezupełnie zależało na pośpiechu. Z trudem opędziłyśmy się, wysiadając, od nachalnych propozycji przyłączenia się do naszego spaceru, tudzież palenia shishy... Z tym większym trudem, że gość niemal w ogóle nie mówił po angielsku. Z tym większym także przerażeniem umknęłyśmy przed jego dwuznacznymi, chorymi nadziejami.



Podsumowując.

        Autostop w Jordanii działa. A i owszem! Tylko, że istnieje jedno, zasadnicze ALE. Wymagane są silne nerwy, konsekwencja i stanowczość. Mile widziana czujność i rozwaga. Desperację należy zdecydowanie wykluczyć i przygotować się na odrzucanie połowy ofert. Musimy liczyć się z tym, że kierowcy będą oczekiwać na zapłatę, lub co gorsza, próbować wymusić ją na nas, zastraszając lub wypraszając. Jeśli nie chcemy się, krótko mówiąc, użerać - powinniśmy sobie darować.
     Jeśli chodzi o inne zagrożenia, czyli kwestie tzw. kobiece - z tego co się orientuję, przemoc sexualna raczej się tam nie zdarza, ale zawsze warto mieć się na baczności i bardzo zwracać uwagę na zachowanie kierowcy. Wsiadanie do auta z więcej niż jednym mężczyzną mimo wszystko odradzam z racji ostrożności. Niestety tak to już jest, że w krajach wschodnich, muzułmańskich, mimo, czy raczej właśnie z tego powodu, że tamtejsze kobiety odziewa się szczelnie, górę nad moralnością może wziąć ciekawość i instynkt. Każda z nas, która choć parę dni spędzi w Jordanii, szybko zauważy, że wzrok na nią kierowany i reakcje mężczyzn są wręcz nie do pomyślenia w Europie. Dlatego warto pamiętać o tym podczas łapania stopa i brać pod uwagę, bardziej niż w "białych krajach" wszystkie zasady bezpieczeństwa.
       Nie mówię więc Wam ani TAK, ani NIE. Każdy sam musi zdecydować, czy starczy mu sił na takie przeprawy.