Dziś jeszcze kilka słów o obiecanym autostopie,
bo chociaż zawsze podchodziłam z pewną obawą do tego sposobu
podróżowania poza Europą, to system komunikacyjny po prostu wymusił na
nas podjęcie ryzyka. Ryzyko w tym miejscu do dość dobre słowo, ale o tym
za chwilę...
Jeśli chodzi o inne zagrożenia, czyli kwestie tzw. kobiece - z tego co się orientuję, przemoc sexualna raczej się tam nie zdarza, ale zawsze warto mieć się na baczności i bardzo zwracać uwagę na zachowanie kierowcy. Wsiadanie do auta z więcej niż jednym mężczyzną mimo wszystko odradzam z racji ostrożności. Niestety tak to już jest, że w krajach wschodnich, muzułmańskich, mimo, czy raczej właśnie z tego powodu, że tamtejsze kobiety odziewa się szczelnie, górę nad moralnością może wziąć ciekawość i instynkt. Każda z nas, która choć parę dni spędzi w Jordanii, szybko zauważy, że wzrok na nią kierowany i reakcje mężczyzn są wręcz nie do pomyślenia w Europie. Dlatego warto pamiętać o tym podczas łapania stopa i brać pod uwagę, bardziej niż w "białych krajach" wszystkie zasady bezpieczeństwa.
Nie mówię więc Wam ani TAK, ani NIE. Każdy sam musi zdecydować, czy starczy mu sił na takie przeprawy.
Prawda jest taka, że zgodnie z tym, co pisałam wcześniej, dojechać
gdziekolwiek komunikacją miejską, jest trudno. Albo godzimy się na
szalone warunki, jakie nam oferuje oficjalny system transportowy, albo
płacimy dużo za prywatne taxówki (tu mamy ułatwioną sprawę, jeśli
pochodzimy z zachodu i nasza wypłata przychodzi w euro...), albo
obchodzimy utrudnienia dookoła i radzimy sobie inaczej. Próbowałyśmy
wszystkiego. W miarę możliwości i cierpliwości. Przy okazji wizyty nad Morzem Martwym przyszedł więc czas i na autostop. Dlaczego? A to dlatego, że z autobusami tam jest gorzej niż słabo a taxówkarz (w jedną stronę) próbował nastraszyć nas,
że jeśli nie zamówimy u niego powrotnego kursu, nie będziemy miały czym
wrócić. Miałybyśmy, bo taxówek kilka by się ostatecznie znalazło, ale
postanowiłyśmy nie szarpać się o cenę. Poszłyśmy łapać okazję.
Zatrzymał się pierwszy samochód, do którego wystawiłyśmy kciuka. W środku 2 młodych chłopaków. Pada pytanie "do you need help?"
Hmmm... jakby nie patrzeć - potrzebowałyśmy, choć oni się chyba tego
nie spodziewali, bo na moją odpowiedź-pytanie czy podwiozą nas do
Ammanu, zareagowali speszeniem i dezorientacją. Nie wiem, czy
kiedykolwiek wcześniej widzieli autostopowicza. Szybko jednak
zorientowali się w problemie i wszystko zakończyło się dobrze, zachęcając
nas do dalszych prób. Podczas drogi mieliśmy okazję trochę porozmawiać i
zobaczyć ile radości może ludziom sprawić oglądanie pierwszy raz w
życiu mapy swojego miasta... tak, tak. Mapy. ;)
Doświadczenie to spowodowało, że chciałyśmy obejść system zupełnie i
odwiedzić więcej miejsc (których z innych względów jednak nie
odwiedziłyśmy, o czym przy następnej okazji...). Wyszłyśmy z założenia
(które wzmacniały doświadczenia z Macedonii), że Muzułmanie z zawsze idą z pomocą potrzebującym, więc nie będzie problemu, jeśli będziemy
chciały gdzieś podjechać. Problemy jednak zaczęły się szybciej, niż
myślałyśmy... Druga próba okazała się gorsza.
Zaczęło się w Ramie, z której na plażę Morza Martwego jechało się
jeszcze ok. 20 km. Pomyślałby ktoś, że nie ma nic prostszego. Niestety -
każdy zatrzymujący się kierowca żądał opłaty. Jeden większej od
drugiego. Nawet ci najbardziej religijni, modlący się podczas jazdy,
wystawiali ręce po denary... a nie o to przecież chodziło! Odmawiałyśmy,
tracąc nadzieję, aż w końcu zatrzymał się koło nas dość luksusowy
chevrolette a mężczyzna za kierownicą zaproponował, że podrzuci nas w
okolice naszego celu, bo sam jedzie do hotelu, który znajduje się nieco
wcześniej. Wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że jego hotelu nie było
przed naszą plażą, więc on z "dobrej woli", szukając go ciągle, zawiózł
nas na miejsce. W ostatnich dosłownie minutach postanowił zostać rasowym
taxówkarzem i z rozmachem wjechał na parking, otworzył nam drzwi i
zaczął się awanturować o zapłatę. Niewiele przemawiały do niego
tłumaczenia, że gdybyśmy chciały taxówkę, wzięłybyśmy coś z logiem na
drzwiach, wyraźnym napisem "TAXI" i licencją, a nie stały na drodze w
upale i łapały stopa... Koleś stojąc jak sęp, upierał się przy swoim i
nachalnie żądał pieniędzy. Pojawiły się nawet groźby policją. W tym
momencie łatwo było stracić zimną krew i po prostu się przestraszyć,
ale... chwilunia! Od kiedy to taxówkarz oferuje kurs "tylko do 3/4 drogi, bo sam jedzie bliżej"?
No właśnie. Ucięłyśmy tę nieprzyjemną rozmowę, po prostu wchodząc na
teren płatnej (niestety) plaży i tak zakończyłyśmy naszą przygodę z
wyłudzaczem. Szkoda tylko, że niesmak pozostał...
Czekała nas jednak jeszcze jedna przeprawa - powrót. I tym razem nie obyło się bez niesmaku, choć z niesmakiem już zaczynałyśmy, więc o tyle było mu łatwiej... Tym razem wcale nie zatrzymał się pierwszy pojazd. Ani drugi. Szczęście początkującego już się wyczerpało i teraz trzeba było podejść do tematu, jak weteran i nastawić się na czekanie. Sytuacje się powtarzały. Znów - jeden, drugi, trzeci chciał pieniędzy. My jednak chciałyśmy dokończyć eksperyment, zebrać doświadczenie i... oszczędzić. W końcu zatrzymał się wpasiony jeep na kuwejckich rejestracjach. W środku zasiadał mężczyzna wraz z żoną. Żony widać było tyle co nic, niestety, bardziej przypominała ogromną czarną plamę, niż ludzką postać. Była jednak miła i pomagała swojemu małżonkowi w posługiwaniu się angielskim. Para podwiozła nas po połowy drogi i wysadziła przy kontrolnych bramkach (takich, jak u nas przy autostradach). Niedaleko stała policja, więc kierowca uznał, że tu będzie nam bezpiecznie. Przed wysadzeniem, ostrzegł nas jeszcze, że powinnyśmy uważać, jeżdżąc stopem w Jordanii.
Nie musiałyśmy długo czekać, aż zatrzymał się przy nas kolejny, bardzo drogi samochód. Tak drogi, że jego właściciel nie mógłby od nas żądać opłaty! Nie mógłby, bo jeśli kogoś stać na takie cacko, to czymże są dla niego grosze, które mógłby mu ofiarować turysta... A jednak! Mógł i zażądał. Co więcej, kwoty wyższej, niż normalnie padłaby z ust taxówkarza. Mimo, że i tak jechał w tę samą stronę, próbował wyłudzić 25 JD, czyli ponad 125 zł za kurs ok. 40-50 km... 50 zł więcej, niż policzyłaby za to taxi... Żeby na tym się skończyło! Człowiek ten okazał się na tyle złośliwy, żeby próbować wmówić nam, że w miejscu, w którym stoimy, stać nie możemy, bo stojąca 50 metrów dalej policja ma co do tego zastrzeżenia. Dziwne tylko, że przez 15 minut przed jego przyjazdem nie miała nam nic do powiedzenia... a zasady ruchu drogowego czy zakazy zatrzymywania się, przestrzegane są w Jordanii mniej więcej tak samo, jak zakazy palenia. Ucięłyśmy więc kolejną próbę wyłudzenia gotówki, po prostu każąc mu odjechać i poczekałyśmy na kolejny samochód.
Tym razem już się nam poszczęściło. Zdaje się, że los wysłuchał naszych próśb i podarował nam dalsze przykre doświadczenia, przysyłając, niczym wybawienie, 2 młode dziewczyny. Jordankę i Irakijkę, o dziwo ubrane na styl Europejski, bez przykrycia głów i tradycyjnych szat (były to pierwsze kobiety "stąd", które nie przykrywały wszystkiego, co przykryć można).
Była jeszcze jedna mało przyjemna sytuacja, z której na szczęście udało się wyjść obronną ręką... Pewnego wieczora, kiedy wracałyśmy autobusem z Madaby, wysiadłyśmy nieco za wcześnie i wobec tego, że było już ciemno, daleko, a Lonely Planet nie pomyślał o zamieszczeniu na swoich kartach nieco bardziej rozległej mapy - musiałyśmy złapać jakiś transport do miasta. Tym, który się zatrzymał, był na oko 35-letni mężczyzna, z 5-letnią córką na przednim siedzeniu. Nic bezpieczniejszego nie mogło nam się trafić! Wsiadłyśmy. Wszystko było dobrze, do momentu, w którym człowiek ten, odwiózł dziecko do domu. Po drodze pokazał nam swój dom i poprosił, żebyśmy poczekały a potem zawiezie nas do centrum. Zawiózł, zaiste, ale przed tym pokrążył po serpentynach, próbując sprawić wrażenie, jakbyśmy mieli przed sobą jeszcze kawałek drogi. W rzeczywistości o czym zorientowałam się b. szybko, jego dom znajdował się 2 minuty jazdy od miejsca, do którego miał nas zawieźć. Wcale nie musiał odwozić dziecka. Byłoby znacznie szybciej, gdyby darował sobie ten pomysł. Tylko, że... jemu niezupełnie zależało na pośpiechu. Z trudem opędziłyśmy się, wysiadając, od nachalnych propozycji przyłączenia się do naszego spaceru, tudzież palenia shishy... Z tym większym trudem, że gość niemal w ogóle nie mówił po angielsku. Z tym większym także przerażeniem umknęłyśmy przed jego dwuznacznymi, chorymi nadziejami.
Tym razem już się nam poszczęściło. Zdaje się, że los wysłuchał naszych próśb i podarował nam dalsze przykre doświadczenia, przysyłając, niczym wybawienie, 2 młode dziewczyny. Jordankę i Irakijkę, o dziwo ubrane na styl Europejski, bez przykrycia głów i tradycyjnych szat (były to pierwsze kobiety "stąd", które nie przykrywały wszystkiego, co przykryć można).
Była jeszcze jedna mało przyjemna sytuacja, z której na szczęście udało się wyjść obronną ręką... Pewnego wieczora, kiedy wracałyśmy autobusem z Madaby, wysiadłyśmy nieco za wcześnie i wobec tego, że było już ciemno, daleko, a Lonely Planet nie pomyślał o zamieszczeniu na swoich kartach nieco bardziej rozległej mapy - musiałyśmy złapać jakiś transport do miasta. Tym, który się zatrzymał, był na oko 35-letni mężczyzna, z 5-letnią córką na przednim siedzeniu. Nic bezpieczniejszego nie mogło nam się trafić! Wsiadłyśmy. Wszystko było dobrze, do momentu, w którym człowiek ten, odwiózł dziecko do domu. Po drodze pokazał nam swój dom i poprosił, żebyśmy poczekały a potem zawiezie nas do centrum. Zawiózł, zaiste, ale przed tym pokrążył po serpentynach, próbując sprawić wrażenie, jakbyśmy mieli przed sobą jeszcze kawałek drogi. W rzeczywistości o czym zorientowałam się b. szybko, jego dom znajdował się 2 minuty jazdy od miejsca, do którego miał nas zawieźć. Wcale nie musiał odwozić dziecka. Byłoby znacznie szybciej, gdyby darował sobie ten pomysł. Tylko, że... jemu niezupełnie zależało na pośpiechu. Z trudem opędziłyśmy się, wysiadając, od nachalnych propozycji przyłączenia się do naszego spaceru, tudzież palenia shishy... Z tym większym trudem, że gość niemal w ogóle nie mówił po angielsku. Z tym większym także przerażeniem umknęłyśmy przed jego dwuznacznymi, chorymi nadziejami.
Podsumowując.
Autostop w Jordanii działa. A i owszem! Tylko, że istnieje jedno, zasadnicze ALE. Wymagane są silne nerwy, konsekwencja i stanowczość. Mile widziana czujność i rozwaga. Desperację należy zdecydowanie wykluczyć i przygotować się na odrzucanie połowy ofert. Musimy liczyć się z tym, że kierowcy będą oczekiwać na zapłatę, lub co gorsza, próbować wymusić ją na nas, zastraszając lub wypraszając. Jeśli nie chcemy się, krótko mówiąc, użerać - powinniśmy sobie darować.Jeśli chodzi o inne zagrożenia, czyli kwestie tzw. kobiece - z tego co się orientuję, przemoc sexualna raczej się tam nie zdarza, ale zawsze warto mieć się na baczności i bardzo zwracać uwagę na zachowanie kierowcy. Wsiadanie do auta z więcej niż jednym mężczyzną mimo wszystko odradzam z racji ostrożności. Niestety tak to już jest, że w krajach wschodnich, muzułmańskich, mimo, czy raczej właśnie z tego powodu, że tamtejsze kobiety odziewa się szczelnie, górę nad moralnością może wziąć ciekawość i instynkt. Każda z nas, która choć parę dni spędzi w Jordanii, szybko zauważy, że wzrok na nią kierowany i reakcje mężczyzn są wręcz nie do pomyślenia w Europie. Dlatego warto pamiętać o tym podczas łapania stopa i brać pod uwagę, bardziej niż w "białych krajach" wszystkie zasady bezpieczeństwa.
Nie mówię więc Wam ani TAK, ani NIE. Każdy sam musi zdecydować, czy starczy mu sił na takie przeprawy.
jak se zakutali swoje baby tak i maja...
OdpowiedzUsuńW.
Niby "oni mają", ale sednem tego textu było, że to raczej
Usuńeuropejskie podróżniczki cierpią z tego powodu a nie azjatyccy faceci :P
o mamo, ale przygody. ja nigdy bym się nie zdecydowała! w Polsce się boje, a tam to już w ogole...^^
OdpowiedzUsuńco do Hiszpanii - zapamiętam:)