wtorek, 31 lipca 2012

Tanie podróżowanie, czyli - czy to jest możliwe?


            To nieprawda, że do podróżowania potrzebna jest góra pieniędzy! Przy odrobinie fantazji, samozaangażowania, pasji i dobrych chęci każdy może pozwolić sobie na zorganizowanie fantastycznych wakacji. Rzecz jasna, jeśli jakąś gotówką dysponujemy, mogą one być: bardziej luksusowe, wygodniejsze, dłuższe, spędzane w odleglejszym miejscu (bilet samolotowy kosztuje; im dalej – tym więcej, a nie wszędzie dojedziemy stopem, zwłaszcza, gdy ogranicza nas czas), lub bardziej efektowne (bo przecież na taki Mt. Everest nie wejdziemy bez zapłacenia  obowiązujacej stawki, nawet przy najlepszych chęciach).

          Jeśli nie mamy kasy, musimy z czegoś zrezygnować, ale nikt nie powiedział, że nie zyskamy czegoś w zamian. Konieczność kombinowania i obchodzenia niedogodności rodzi przecież nowe możliwości przeżycia czegoś wspaniałego. Tanie podróżowanie wcale nie musi oznaczać, że będziemy głodować, tkwić w jednym miejscu, nudzić się, albo marznąć! Wystarczy dobrze rozplanować wydatki, zdecydować co dla nas najważniejsze, no i przede wszystkim - nie nastawiać się na luksusy, bo tych raczej nie zaznamy. :) Jeździć po świecie można, prawie za grosze, wystarczy tylko chcieć. 

          Na dowód poniżej przedstawiam 3 kosztorysy moich ostatnich wyjazdów. Są dość ogólne, szerzej przyjrzę się przy następnej okazji. Teraz tylko w zarysie:

Dania 18 dni

(1 dzień - dojazd, 3 dni - powrót) 
Kopenhaga, Roskilde, Lejre, Wyspa Mon, Skagen

Przejazd: 
0 zł – Autostop (z Mazur do Kopenhagi ok. 27 godzin)
70 zł – bilet na komunikację miejską w Kopenhadze (w cenie 10 godzinnych przejazdów – niestety tańszej opcji nie było)

Noclegi:
Ok. 70 zł 2 noce na campingu w Kopenhadze
0 zł – pozostałe noce (park tuż obok campingu, park miejski w Roskilde [2 noce], 2 noce w rezerwacie przyrody na wyspie Mon [w specjalnie przygotowanych, darmowych wiatach w środku lasu], w lesie k. Lejre, w wiatach k. Skagen, w domu Dunki, która zaproponowała nam nocleg).

Pozostałe:
40 zł wstęp do muzeum wikińskiego w Roskilde
40 zł wstęp do skansenu w Lejre
ok. 50 zł na pozostałe wstępy
ok. 330 zł – posiłki – gotowane na własnym palniku, pieczone na ogniskach (wszędzie pełno przystosowanych miejsc), kupowane w supermarkecie. Ze 2 razy poszliśmy do knajpy:

* 0,5 l coli – 20 zł :O
* średnia pizza dla 1 os. – ok. 40 zł

CAŁKOWITY KOSZT:
ok. 600 ZŁ


Słowenia 20 dni

(3 dni - dojazd, 3 dni - powrót)
Ljubljana, Bled, Vintgar, Mojstrana, Triglavski Park Narodowy, Planica, Bovec, Bohinj, Portoroż, Piran, Strunjan, Ptuj 

Przejazd:
0 zł – Autostop (z Mazur do Ljubljany ok. 48 godzin)
ok. 10-20 zł przejazdy autobusem po Ljubljanie

Noclegi:
3x 8 euro – camping w Ljubljanie
3 x 4 euro – c. w Dovje
12 euro – nocleg na c. w Portoroż (+ 2 pozostałe „na dziko w okolicy -  0 zł)
5 euro – nocleg w Ptuju (kwatera prywatna)
10 e – camping Trencie
10 e – camping nad jez. Bohinj, 2 noce (normalnie cena to po 12,5 od os., ale jak się pokombinuje, można obniżyć cenę ;), podobnie z 2 noclegami w Bovec)

Pozostałe:
Max. 100 zł wstępy do Muzeów i atrakcji (m.in. Etnograficzne i Narodowe w Ljubljanie, Zamek w L., zamek w Ptuju, soliny w Portoroż, wodospad w Alpach, wąwóz Vintgar)
Ok. 350 – żywność i napoje (raczej przyrządzane na palniku gazowym, kilka razy pizza w knajpie, choć zwykle 1 na pół i raczej bez napojów ;)


Pewnie wyszłoby dużo taniej, gdybyśmy mogli więcej nocować "na dziko". Niestety, kary w Słowenii za takie biwakowanie są zbyt duże, by ryzykować. Przynajmniej nas - odstraszyły. Zresztą, gdy znaczną część wyprawy spędza się w górzystym terenie Parku Narodowego, trzeba brać pod uwagę, że rozbicie się za darmo, w niestrzeżonym miejscu może grozić sankcjami. 

CAŁKOWITY KOSZT:
800 zł




Indie – 17 dni

(1 dzień - dojazd, 1 dzień - powrót)
Delhi, Varanasi, Agra, Fathepur Sikri, Jaipur, Fort Amber k. Jaipuru, Amritsar, Dharamsala, Mc Leod Ganj 

Przejazd:
1800 zł bilet (promocja na przeloty liniami FinnAir)
ok. 200 zł wiza
150 zł – bilety na całonocne przejazdy pociągami na trasach: Delhi-Varanasi, Varanasi-Agra, Jaipur-Amritsar
Ok. 100 zł – przejazdy autobusami na trasach: Agra-Jaipur, Amritsar-Dharamsala, Mc Leod Ganj - Delhi

Noclegi:
ok. 200 zł – noclegi w hotelach (dwuosobowe pokoje, z łazienkami, czyste, bez robaków, ale też bez klimatyzacji {wiatrak na suficie), z ciepłą wodą (może nie cały dzień, ale jednak), raz z oknem, raz bez). Średnio wychodziło po 15-20 zł za os. Można taniej, można i drożej, zależy co komu odpowiada.

Pozostałe:
Max.  200 zł – napoje i posiłki (w „knajpkach” – nie mylić z europejskim wyobrażeniem knajpki lub restauracji J , świeże owoce, słodycze
Ok. 50 zł – Taj Mahal


+ fundusze na ewentualne pamiątki, przejazdy rikszami, wstępy.

Przykładowo:
- shishę, którą w Polsce kupujemy za ponad 200 zł, w Indiach możemy dostać za 30, albo i mniej (zależy, jak wytargujemy)
- melasa do shishy (b. dobra gatunkowo, pachnąca i szybko się rozpalająca) – 2-3 zł
- biżuteria drewniana lub koralikowa 2 – 3 zł
- sznury z koralikami i słonikami (do ozdabiania okien, lub framug – zamiast drzwi), które w Krakowie widziałam za 35 zł, w Indiach kosztuja jakieś 6.
- posiłek w knajpce (o ile ktoś chciałby to tak nazwać) + napój – ok. 5 – 10 zł; w sieciówkach typu  McDonald’s czy PizzaHut – drożej (doliczają jeszcze podatek).


CAŁKOWITY KOSZT: 
ok. 2800 zł



O tym, jak skutecznie oszczędzać w podróży, z czego można zrezygnować a z czego nie warto, jak zastąpić droższy nocleg tańszym, albo darmowym, dlaczego autostop to mój sposób na podróżowanie i wiele innych, pożytecznych w czasie wyprawy porad – napisze wkrótce.


PS Jutro wyruszam w drogę na 3 tygodniowe spotkanie z Macedonią – będę dawać znać z drogi. Życzę wszystkim udanych wakacji i jak najcieplejszego sierpnia. A gdzie i jak  Wy spędzacie lato? 



wtorek, 24 lipca 2012

Indie - ubóstwo i stosunek do świata, ludzi i zwierząt, czyli: jak mimo biedy można być życzliwym dla innych.


Przez zdecydowaną większość pobytu w Indiach zastanawiałam się, skąd właściwie cała ta kolorowa i głośna otoczka wokół tego kraju. Czy Europejczyk faktycznie może zakochać się w Indiach? Tak od pierwszego wejrzenia?

Cóż, z pewnością. Każdy w końcu ma swoje święte i nienaruszalne prawo do zakochiwania się w czym chce. I jak szybko chce. Ja się jednak nie zakochałam. Bynajmniej nie od razu. Teraz, z perspektywy roku, mogę stwierdzić, że istotnie, czuję pewnego rodzaju sentyment i sympatię. Odczuwam jakiś nieokreślony pociąg do tego regionu świata. Na bieżąco nie wyglądało to jednak różowo…
Będąc tam przez pierwsze dni nieustannie myślałam – czy te wszystkie rozentuzjazmowane opinie są prawdziwe i  czy aby nie hiperbolizowane. Czy naprawdę Indie przyciągają, jak magnes i zachwycają na każdym kroku. Czy naprawdę mienią się tysiącem barw, zniewalają swoją kulturą i hipnotyzują ideologią? Ciężko stwierdzić, bo NA PIERWSZY RZUT OKA nic z tego nie widać tak, jak to jest opisywane. Przynajmniej ja sobie to inaczej wyobrażałam. Jeśli chodzi o kulturę, to rzeczywiście – jest widoczna i rzuca się w oczy. Charakterystycznie wystrojone kobiety, w cudownych, olśniewających sari i z całą masą pozłacanej i migoczącej biżuterii przechadzają się po uliczkach, zaś knajpek docierają do mnie zapachy regionalnych potraw, mocno okraszonych curry. Od czasu do czasu napotykamy mniejsze, lub większe świątynie, trafiamy na targi, gdzie wprost na ułożonych na ziemi gazetach – leżą warzywa i owoce, słyszymy typowo hinduską muzykę i czujemy ulatniające się z wnętrz kadzidła. Kolorowe wystawy zachęcają do oglądania, ale już takie np. targowanie się, spędza mi sen z powiek. Co jak co, ale dyskutować z nieznajomym na temat ceny to ja nie lubię... a trzeba, bo inaczej nie zdobędziemy żadnych pamiątek…



Cała ta kultura, która NA PIERWSZY RZUT OKA ma elektryzować i zniewalać, tonie jednak w ogromnym morzu brudu i bałaganu. To co, że jest kolorowo, skoro zdobne suknie niemal brodzą w odchodach pozostawionych na ulicach, zwały śmieci walają się pod nogami, zaś zewsząd wydobywa się nieprzyjemny odór… Przygnębiająca to sceneria i aż żal ściska serce na widok żebrzących dzieci, matek z maleństwami na rękach, albo przeraźliwie chudych psów. Te ostatnie szczególnie przyciągają uwagę w Waranasi. Promenadę nad Gangesem zamieszkuje ich chyba kilkadziesiąt. Trochę dorosłych osobników i cała masa maleństw. Wszystkie STRASZNIE chude… Są łagodne, nie atakują, ani nie są specjalnie nachalne. Z radością przyjmują cokolwiek, co się im rzuci do jedzenia. Całe 2 dni spędziłyśmy na kupowaniu im chleba i karmieniu. Wiadomo, że niczego to nie rozwiąże, ale jak przejść obojętnie wobec małych szczeniaczków, które w zasadzie dopiero uczą się chodzić? Fantastyczne w Indiach jest to, że zdecydowanie mniej wśród negatywnych emocji. Nie spotyka się, tak jak u nas – bezinteresownej złośliwości, wrogości ani okrucieństwa. Hindusi nie dokuczają zwierzętom, nie robią im krzywdy i traktują je po ludzku. Tak zwyczajnie, na równi. Tylko, że nie rozczulają się nad nimi za bardzo, bo jak tu się rozczulać, skoro wokół tyle biedy, że nawet ludzie nie mogą sobie pozwolić na dostatnie życie? Skoro nawet dzieci doganiają cię, żeby poprosić o niedopitą resztkę napoju w butelce… Pewnego razu w Jaipurze kupiłyśmy chleb tostowy, żeby w razie potrzeby móc coś przegryźć po drodze (byłyśmy akurat w trakcie poszukiwania czegoś nie-curry do jedzenia i okazywało się to coraz bardziej niemożliwe). Przechodząc przez ulicę, minęłyśmy gromadkę dzieci (na oko po ok. 10 lat). Kolejne kilkanaście metrów dziewczynki szły za nami, powtarzając w kółko: „Ciapatte, miss! Miss, ciapatte!” Nie było w pobliżu żadnego miejsca, gdzie akurat można było nabyć te hinduskie placki, więc pomyślałam o chlebie. Zaproponowałam, że możemy go oddać, przecież nie będzie nam już potrzebny (udało nam się wcześniej znaleźć wegetariańskiego McDonaldsa)… ona jednak bała się, że głupio oddać dzieciom suchy chleb, że na pewno nie będą chciały i będą zawiedzione… Tylko, że ONE ciągle za nami szły i nic nie zapowiadało, żeby to się miało zmienić. Zatrzymałyśmy się i wyciągnęłyśmy bochenek z plecaka. Dałyśmy go im, usprawiedliwiając się, że niestety nic więcej nie mamy, a one podziękowawszy, zabrały chleb i podzieliły się z resztą. Jak odchodziły, część już znikała w ich ustach. To dopiero widok… młodzi ludzie, cieszący się z możliwości zjedzenia chleba… w Europie niemal nieosiągalne zjawisko. 

Ubóstwo, zarówno ludzi, jak i zwierząt, rzuca się w oczy już w pierwszej chwili. W drugiej, dostrzegamy, że ludzie mieszkający w Indiach, są nie tylko pogodni, mimo niedogodności życiowych, ale potrafią dzielić się swoją dobrą energią z otaczającym ich światem. Potrafią być radośni, ale co więcej, umieją żyć w zgodzie z naturą, szanować ją i dobrze traktować. Zwierząt na ulicach, w zaułkach, bramach i na dachach jest pełno i nigdy nie dzieje im się krzywda. Oto garść fotografii. 


Małpy w Mc Leod Ganj / Dharamsala

Małpy w Agra Fort

Na przedmieściach Jaipuru

Fort Amber

dozorca, przeganiający małpy biegające po murach Taj Mahal


Wiewiórka na terenie Taj Mahal

j.w.

Nieświęty bawół w Varanasi :-)


Fort Amber

Fort Amber

Fort Amber


wtorek, 17 lipca 2012

Jak naprawdę wyglądają Indie? O realiach słów parę.


Wizje Indii, które przedstawiają nam kolorowe pisma i oddziałujące na wyobraźnię opowieści ludzi powracających stamtąd różnią się nieco od tego, co faktycznie możemy tam zobaczyć. Całe to urzekające misterium zapachów, barw i dźwięków, mieniące się i ukazujące na każdym kroku spragnionym oczom wizytatora, to jedynie drobna cząstka wschodniego świata, który stoi dla nas otworem. Fragment rzeczywistości, która może pozwolić się poznać o wiele dogłębniej, niż tylko z zewnątrz. To coś więcej, niż tylko pierwsze wrażenie. O tym jednak za chwilę, bo warto zaznaczyć, że i to pierwsze wrażenie różni się bardzo od tego, którego się spodziewaliśmy.
Okazuje się oto bowiem, że kolory – owszem – są, ale przykryte bardzo grubą warstwą kurzu. Nieco wyblakłe, przyszarzone wyzierają z przedmiotów na wystawach – z misternie (choć owa misterna robota po kilku tygodniach zaczyna się pruć i strzępić) zdobionych torebek, bluzek, chust, butów, z pięknych tkanin, ogromnych ilości wszelakiej biżuterii, lampionów, zawieszek, świeczników i całej masy tych wszystkich, urzekających indyjskich pamiątek. Nawet wizyta w sklepie skutkuje ubrudzeniem dłoni do tego stopnia, że na pewno nie chciałoby się z takimi odwiedzać kolejnych sklepów w Europie. W Indiach jednak nie zwraca się na to większej uwagi. Niestety, wszechobecny kurz warunkuje takie a nie inne zachowania i realia, i zwykły śmiertelnik nie ma na to większego wpływu. Kurz unosi się wszędzie, jest więc i w powietrzu, które wdychamy, w nosie, którym wdychamy, w ustach, na dłoniach i na wystawach sklepowych. Nie ma rady.
Co gorsze, oprócz zwykłego pyłu istnieją także inne niedogodności – niesamowity chaos i bałagan panujący na ulicach, wynikający nie tylko z tego, że każdy niemal samochód, autoriksza czy też zwykła riksza rowerowa jadą, jak chcą i w każdym kierunku (w Starym Delhi, bo w Nowym ulice wyglądają czasem nawet lepiej niż w niejednym kraju w Europie), nie tylko z tego, że każdy na każdego trąbi, pokrzykuje i pogania, ale ze zwykłego niedbalstwa i niechlujstwa. Wszędzie walają się całe sterty foliowych opakowań po „mukhwas” – są to maleńkie paczuszki opisane, jako środki odświeżające do jamy ustnej, wypełnione m.in. kardamonem, cukrem, kminkiem, kolendrą, nasionami fenkułu czy anyżu i tym podobnymi przyprawami i korzeniami typowymi dla regionu. Hindusi kupują tego ogromne ilości (często nawet podczas twojego kursu rikszą po prostu zatrzymują się w „kiosku” i nabywają towar), spożywają to niemal cały czas, bez przerwy, a kolorowe folie rzucają na ziemię, nie przejmując się w ogóle. Z drugiej strony, nie uświadczy się tam niemalże problemu, jakże typowego w naszych okolicach – nikt nie pali, więc chociaż pełno w powietrzu kurzu – przynajmniej od dymu papierosowego można się ustrzec.
Jest tylko jeszcze jeden problem – odchody. Tak po prostu – na drodze. Zwierzęce i ludzkie. Nawet w środku miasta. Nikt nie zwraca na nie uwagi. Każdy tylko skrupulatnie omija i podnosi wysoko nogi. Nawet nikt się nie krzywi z powodu przykrego zapachu. Tak, jakby ten „każdy” się już przyzwyczaił.
Brud i ubóstwo to niestety najbardziej rzucające się cechy krajobrazu indyjskiego. O wiele bardziej i mocniej wryją się w pamięć, prostym uczuciem ucisku w żołądku, zwykłego żalu, smutku i współczucia. O wiele mocniej, niż cała ta kolorowa maskarada, do mianownika której lubimy sprowadzać pojemne słowo „Indie”.







Znaczenie tego wyrazu pełne jest kontrastów. Biedy i bogactwa, kolorów i kurzu, pachnącego curry jedzenia i widoku dzieci, żebrzących o kawałek suchej „chapati”, eleganckich korowodów wystrojonych Hindusek w cudnych, bajkowych sari i piaszczystych ulic, zamienionych w rynsztoki. To prawdziwe Indie i jeśli ktoś nastawia się na widok cudnego miasteczka, rodem z książki dla dzieci, w którym każdy dom ma piękne ażurowe zdobienia, okna mają typowo hinduskie łuki, a zza nich spoglądają na uliczny gwar cudne księżniczki – to gorzko się pomyli i zawiedzie. W zamian zobaczy karykatury miasteczek, bardziej udające prawdziwe miasta, niż rzeczywiście nimi będące. Będą to ośrodki miejskie, składające się raczej z bud, lepianek, straganów, niekompletnych nawet jeśli chodzi o wszystkie ściany czy dachy – zwykle jedno-, maksymalnie dwupiętrowych. Wszystko przepełnione hałasem i krzątaniną, żebraniną i nagabywaniem. Obraz ten, uderzający z całą siłą, jak ciężki młot, bardzo szybko sprowadza człowieka do parteru i oczyszcza go z nieistotnych problemów życiowych. Nie trzeba dużo czasu, żeby w obliczu takiego stanu rzeczy uświadomić sobie, co w życiu jest ważne, a co nie. Tu nie ma miejsca na głupoty i stresy europejskiego życia. Tu, w tym chaotycznym bałaganie, oczyszczamy umysł ze spraw nieistotnych i przestawiamy go na inne tory. Uczymy się pokory dla życia, dla innego człowieka. Z czasem uczymy się cierpliwości. Orientujemy się, że ci często prości ludzie są dużo dalej od nas – przed nami – nie narzekają, nie martwią się bez powodu, tak, jak my mamy w zwyczaju, ale uśmiechają się i cieszą. To nic, że większość z nich żyje w nędzy – czerpią radość z dnia powszedniego. To nic, że momentami irytują swoją nachalnością – wzbudzają podziw (nawet, jeśli świadomość o tym dociera do nas dopiero z perspektywy czasu), bo są najzwyczajniej w świecie pogodni.  


niedziela, 15 lipca 2012

Słodkiej irytacji ciąg dalszy. Czym Indie różnią się od kurortów wypoczynkowych i dlaczego bywają denerwujące?



Pierwszy dzień upływa nam na błądzeniu po uliczkach i próbach dotarcia do Czerwonego Fortu, symbolu stolicy. Jest to pierwszy wyjazd, podczas którego dobrowolnie po kilku godzinach rezygnujemy ze zwiedzania na rzecz odpoczynku. Dlaczego? Dlatego, że zmęczenie jest złym doradcą, osłabia zmysły i czujność, i prowadzi do sytuacji takich, jak te opisane wcześniej. 

Gdy podejmujemy próby dotarcia do celu okazuje się, że droga do fortu okupiona musi zostać najprawdziwszym potem z czoła i wszelkimi trudami negocjacji. Rikszarz, zamiast zawieźć nas do miejsca przeznaczenia, funduje nam całą moc atrakcji, wożąc nas po kolejnych jedynych prawdziwych, wiarygodnych i oficjalnych agencjach turystycznych, w których rzekomo mamy kupić bilety. W rzeczywistości są to często liche baraki na zapleczu niczego, w otoczeniu śmietników, a należące do wujków, braci czy znajomych. Wg oficjalnych wersji przedstawicieli tych instytucji – bilety nie są dostępne przy wejściu do zabytku (lub są tam dużo droższe) i należy je nabyć wcześniej. U nich. Przedtem jednak, jako przyzwoici Hindusi, wypytują nas o dalsze plany wycieczki, o miejsca noclegowe, o przejazdy pociągami, o fundusze i… starają się ulepszyć nam życie. Proponują pomoc w załatwianiu wszystkiego, zadają całą masę pytań, żeby sprawdzić, czy to, co mówimy nie jest jedynie „tą przygotowaną mową” i czy ich nie zbywamy. Każą nam opisywać, dzień po dniu kolejne kroki podróży, sugerują, że być może kupiłyśmy zły bilet na pociąg (bo: niektóre są bardzo niebezpieczne, niewygodne, niedobre dla Europejczyków, itp.) – chcą pomagać, załatwiać, sprzedawać, polecać i zmieniać. Przy kolejnym takim przesłuchaniu tracimy cierpliwość. Przerywamy kanonadę pytań i wracamy do wątku nieszczęsnych biletów. Pracownik uśmiecha się, podnosi słuchawkę telefonu i dzwoni gdzieś. W trakcie rozmowy robi coś na komputerze, majstruje przy drukarce i (podobno) próbuje wydrukować bilet. Nie trzeba (bardzo) długo czekać, żeby okazało się, że transakcja jest niemożliwa do zrealizowania, bo akurat coś się nagle stało z drukarką i nie da się tego naprawić. Nikt też nie wie, gdzie najbliżej można znaleźć inne biuro turystyczne (widocznie krąg znajomych się wyczerpał) i nabyć te nieuchwytne wejściówki. Nie ma rady. Trzeba wyjść. Kiedy jednak w kolejnym napotkanym biurze próbują nas nakłonić do ponownego udzielania wywiadu ­­­– rezygnujemy. Już wiemy, że to wszystko to jednak wielka pokręcona siatka znajomości i układów. Zmęczone i poirytowane (już przecież późne popołudnie a my ciągle „nigdzie”) odmawiamy dalszego korzystania z rikszy, ucinamy dyskusję o umowie i poczynionych działaniach, i wyrzucamy kierowcy, że zamiast zabrać nas tam, gdzie się zobligował – wozi nas po szemranych zakamarkach miasta. Uznajemy, że łatwiej będzie na piechotę. Przynajmniej same zadecydujemy – dokąd… O, jakże złudne to było przekonanie! Jak naiwna wiara… W tym momencie bowiem, zamiast rikszarzy, kontrolę nad nami przejmują (wspomniani na początku) przygodni naganiacze, ukrywający się pod przykrywkami zwykłych przechodniów.

         
   Kiedy tak idziemy, mijając mało atrakcyjnie wyglądające budynki, podrzędne sklepiki z tandetą, zaułki pełne śmieci i gratów, i próbujemy dojść do czegoś bardziej interesującego – odkrywamy, że jedynie zapętlamy się w ślepe uliczki i oddalamy od jakiejkolwiek cywilizacji. W zasięgu wzroku nie ma już żadnych turystów, jedynie „tubylcy”, bardzo zresztą zdeterminowani, by nam coś sprzedać. Postanawiamy sprawdzić, gdzie właściwie jesteśmy. Wyjmujemy mapę i tu kończy się nasza inicjatywa. Wokół nas pojawia się wianuszek doradców (nie mam pojęcia skąd się raptem wzięli w takiej liczbie). Wianuszek ów najpierw się dopytuje, czego szukamy, potakuje głową ze zrozumieniem, rozgląda się na boki, po czym poszczególne składowe wianuszka kolejno wygłaszają swoje opinie, wskazując dowolne w zasadzie kierunki. W tym czasie przystają obok nas nowi przewodnicy, którzy nie pytając nawet, czego szukamy, oferują zaprowadzenie do dobrego miejsca. Zmęczony i zgrzany człowiek, który chce kupić butelkę wody, słysząc od każdego, że wskaże mu drogę do „dużej, długiej ulicy, na której jest wiele różnych sklepów” zaczyna sądzić w swej naiwności, że wszyscy wypowiadają się na temat jednej i tej samej lokalizacji, jakiegoś deptaku czy pasażu, czegoś w rodzaju centrum. Zawierza więc i rusza za pierwszą z brzegu bardziej przekonywującą osobą. Idzie, idzie, idzie… aż w końcu po 15 minutach takiej drogi – wątpi. Ciągle jest nigdzie, właściwie prawie w tym samym miejscu, z którego wyruszył. Przystaje się znowu, żeby spojrzeć na mapę i zorientować się, co się dzieje. Sytuacja powtarza się. I znowu. Potem w końcu traci cierpliwość i zbywa wszystkie przyjacielskie oferty pomocy. Porusza się sam, dziękując za zapewnienia, że to wszystko w dobrych intencjach, że jesteśmy wszyscy przyjaciółmi i, że tym razem to już naprawdę pójdziemy tam, gdzie mieliśmy iść. W końcu jednak trafia się chłopak, z młodszym chłopczykiem, którzy wykazują na tyle umiejętności perswazyjnych, że udaje się im nas przekonać. Rozmawiamy o jakiejś szkole o tym, że gość nie ma z kim poćwiczyć angielskiego, bla bla bla, wszystko wydaje się dość wiarygodne aż do momentu, kiedy idąc bez końca trafiamy wreszcie na jakąś uliczkę z jednym maleńkim sklepikiem. Okazuje się, że jesteśmy u celu! Może to nie to, czego się spodziewałyśmy, ale za to naprawdę warto odwiedzić tę budkę z pamiątkami, bo towary są „najlepszej jakości”! Tylko, że właścicielem jest wujek. O ironio i zgrozo! Tak, jak stałyśmy, zawróciłyśmy na piętach i złe ruszyłyśmy w przeciwnym kierunku, gonione najzwyczajniej w świecie zaskoczonymi głosami naszych przewodników. 

Typowe "sklepiko-stragany" w Indiach.





piątek, 13 lipca 2012

Słów wstępnych o pierwszej podróży kilka. Indie z plecakiem.




Indie. Kraj, do którego lgną wędrowcy ze wszystkich zakamarków świata. Przyciąga każdego. Czym? Swoją kulturą, mnogością intensywnych barw tkanin i biżuterii, woniami słodkich i oszałamiających kadzideł albo ostrych przypraw, unoszącą się wokół atmosferą zgiełku i tajemniczości, mitycznością miejsca, osławianą od lat przez tych, którzy postawili tam swoje stopy. Mityczność, czy bodaj nawet pewnego rodzaju kult Orientu wabi poszukiwaczy przygód i fotografów spragnionych pięknych krajobrazów, specyficznej architektury czy ubiorów odbiegających od tych standardowych – europejskich. Przyciąga także tych, którzy za cel wyprawy upatrują sobie poznanie tajników azjatyckiej, pachnącej curry kuchni (zawsze pikantnej i, choć nie zawsze, ale często) podawanej np. na kawałku gazety. Inni przybywają po to, by się wyciszyć, nacieszyć spokojem i praktykować jogę, wszelkiego rodzaju medytacje i ćwiczenia oczyszczające umysł i duszę. Można się tu także nauczyć profesjonalnych, wschodnich masaży relaksacyjnych. Wszystko, czego dusza zapragnie. Jest pogoda, ciepło i słońce. Jest woda dookoła, są plaże, są Himalaje, po których trekking sam w sobie jest powodem do dumy i są miasta, których sława dociera do nas już od najmłodszych lat – Agra i jej Taj Mahal, Dharamsala i siedziba Dalajlamy, Waranasi i święty Ganges.
Wszystko na pozór wygląda tak obiecująco, że nie zastanawiając się długo, rezerwujemy bilety i oczekujemy na szczęśliwy termin wylotu do New Delhi. Gdy przychodzi wytęskniona chwila pakujemy się i wyruszamy. Mimo jednak solidnego merytorycznego przygotowania, nie udaje się obejść bez całej masy niespodzianek i zaskoczeń.
Zmęczenie długą podróżą, zupełna zmiana klimatu (z mroźnych, lutowych -20, na ciepłe +25), uderzająca w oczy egzotyka i gwar – to wszystko robi swoje. Wsiadamy do opłaconej wcześniej[1] taksówki i ruszamy na 3 tygodniowe spotkanie z Hindusami i ich sposobem bycia. To ostatnie, jak się okazuje już wkrótce, jest bardzo ważnym elementem także naszej walki o przetrwanie…
Choć użycie słowa „walka” może wydawać się dość ryzykowne, to jednak nie tylko ja wyczuwam różnice temperamentów u Azjatów i Europejczyków. Obie strony zupełnie inaczej postrzegają to, co jest dobre dla nas – turystów, oraz to, co powinniśmy kupić, zjeść, odwiedzić, gdzie pojechać, czym, jak, kiedy i za ile… To wszystko, co na początku wydawało się oczywiste, zaplanowane i nietrudne do zrealizowania – w parę godzin zostaje bezlitośnie (ale z życzliwym, nie rozumiejącym naszej irytacji uśmiechem) obalone i wywrócone do góry nogami.

Charakterystyka zachowań Hindusów sprowadza się w zasadzie do konsekwentnych dążeń do sprowadzenia biednego (czy może raczej – bezsilnego) przybysza tam, gdzie w ich mniemaniu powinien się on znaleźć, czyli do sklepu z pamiątkami, należącego do ich wujków, ojców, dziadków, stryjów, przyjaciół czy zleceniodawców. Jednym słowem – skoro przyjeżdżasz do ich kraju – kupuj i tym samym wspieraj gospodarkę (a jeśli nie gospodarkę, to chociaż ich własne biznesy). Dla każdego z nich biały człowiek staje się „my friend” i przez każdego zostaje prowadzony „to the good place”, gdzie znajdzie wszystko to, czego poszukuje i potrzebuje. To nic, że nikt nie pyta, czego właściwie szukasz i bez względu na to, co zamierzasz zrobić – musisz przystać na propozycje.. Oczywiście nic nie dzieje się przemocą – Hindusi, jako przedstawiciele bardzo otwartego i sympatycznego narodu „jedynie” zapraszają do podążania ich śladami, oferując w zamian niemalże spełnienie marzeń. Wodzą za nos niczego niepodejrzewającego laika, który będąc po raz pierwszy na ich terenie nie wie, że nie powinien wdawać się w rozmowy, które na celu mają wszelkiego rodzaju doradztwo. W przeciwnym razie straci kilka godzin na kręcenie się w kółko, po tych samych zakurzonych uliczkach przedmieść, natykając się – ot, niby przypadkiem na „bardzo interesujące” stragany rodzinnych „korporacyjek”. W głowie powstanie zamęt i w zasadzie jedyne, czego człowiek będzie jeszcze chciał, to żeby przez chwile nikt do niego nie mówił, nikt nie chciał mu „pomóc”, nikt nie prowadził go tam, gdzie będzie mu lepiej i najzwyczajniej w świecie pozwolił mu pogapić się na mapę[2], i samemu zorientować się w terenie. Będą to jednak płonne nadzieje.

Nic nie pomoże czytanie wskazówek w przewodnikach i przygotowywanie gotowych odpowiedzi, jakoby to było się już któryś raz w kraju Shivy i Wisznu, jakoby znało się doskonale panujące tam warunki i zasady. Nie. Trzeba się przekonać na własnej skórze. Raz wyczuć intencje, raz się pomylić. Wtedy to już zostaje we krwi i człowiek nie daje się więcej nabrać. Przynajmniej – nie powinien.


[1]  Na lotnisku, by uniknąć nieprzyjemności dyskutowania z kierowcami, którzy zawsze, ale to zawsze, będą windować ceny, wykorzystując nasze niedoświadczenie, zmęczenie i licząc na brak asertywności. By tego uniknąć najlepiej zrobić przedpłatę w specjalnie oznakowanym okienku, podając miejsce docelowe. Z kwitkiem udajemy się do kierowcy i dalej jedziemy, nie bojąc się naciągnięcia.
[2] ...a są na świecie ludzie, którzy ciągle wolą sami odnaleźć drogę, wpatrując się w mapę nawet kilka minut dłużej, niż pytać innych. 

czwartek, 12 lipca 2012

Początek - blog o podróżach.


Hej!

Założyłam tego bloga po długich chwilach przemyśleń i wahań, przeplatanych momentami zapału i być może nadmiernej euforii. Nie mam przecież gwarancji, że uda mi się stworzyć tu coś, co przyciągnie wielu zainteresowanych czytelników, ale mogę na wstępie powiedzieć, że dołożę do tego wszelkich starań. Nie uważam siebie za wielką pisarkę, jednak póki co pisanie bloga jest jedyną rozsądną możliwością podzielenia się z szerszym (mam nadzieje) gronem ludzi tym, czym chciałabym się dzielić z całym światem.

               

Mam zamiar poświęcić tę stronę podróżom, dalszym i bliższym, tym bardziej ekstremalnym i tym spokojniejszym, możliwie jak najtaniej zorganizowanym, pełnym przygód, miłych niespodzianek i odkryć. Będę pisać o wędrowaniu samodzielnie, bez obstawy biur podróży, wcześniejszego bukowania hoteli (ba! żeby to chociaż często spało się w hotelach… ;) ),  za to duszą pełną pasji i zapału, z mapą, namiotem i wystawionym kciukiem przy drodze; o podróżach często bez wygód, ale za to przynoszących wiele satysfakcji i budujących charakter; o spaniu na dziko, rozbijaniu namiotu w nie zawsze typowych miejscach, gotowaniu posiłków w środku parku, nocach pod gwiazdami i o tym, co można zobaczyć i czego się można nauczyć, obserwując świat; O tym, co ja zawdzięczam takiemu trybowi życia; a także o tym, że kobieta wcale nie musi potrzebować 5-kilogramowej torby z kosmetykami na wakacjach, ani luksusowego pokoju połączonego z łazienką, że sama może nosić swój bagaż na plecach, przemierzać długie kilometry, radzić sobie z trudnościami i przy tym być najszczęśliwszą osobą na świecie.

Zapraszam!