Wizje Indii, które przedstawiają nam
kolorowe pis ma i oddziałujące na wyobraźnię opowieści ludzi
powracających stamtąd różnią się nieco od tego, co faktycznie możemy tam
zobaczyć. Całe to urzekające mis terium
zapachów, barw i dźwięków, mieniące się i ukazujące na każdym kroku spragnionym
oczom wizytatora, to jedynie drobna cząstka wschodniego świata, który stoi dla
nas otworem. Fragment rzeczywis tości, która może
pozwolić się poznać o wiele dogłębniej, niż tylko z zewnątrz. To coś więcej, niż
tylko pierwsze wrażenie. O tym jednak za chwilę, bo warto zaznaczyć, że i to pierwsze
wrażenie różni się bardzo od tego, którego się spodziewaliśmy.
Okazuje się oto bowiem, że kolory –
owszem – są, ale przykryte bardzo grubą warstwą kurzu. Nieco wyblakłe, przyszarzone
wyzierają z przedmiotów na wystawach – z mis ternie (choć owa mis terna robota po kilku tygodniach zaczyna się pruć i
strzępić) zdobionych torebek, bluzek, chust, butów, z pięknych tkanin, ogromnych
ilości wszelakiej biżuterii, lampionów, zawieszek, świeczników i całej masy
tych wszystkich, urzekających indyjskich pamiątek. Nawet wizyta w sklepie
skutkuje ubrudzeniem dłoni do tego stopnia, że na pewno nie chciałoby się z
takimi odwiedzać kolejnych sklepów w Europie. W Indiach jednak nie zwraca
się na to większej uwagi. Niestety, wszechobecny kurz warunkuje takie a nie
inne zachowania i realia, i zwykły śmiertelnik nie ma na to większego wpływu.
Kurz unosi się wszędzie, jest więc i w powietrzu, które wdychamy, w nosie,
którym wdychamy, w ustach, na dłoniach i na wystawach sklepowych. Nie ma rady.
Co gorsze, oprócz zwykłego pyłu is tnieją także inne niedogodności – niesamowity chaos i bałagan panujący
na ulicach, wynikający nie tylko z tego, że każdy niemal samochód, autoriksza
czy też zwykła riksza rowerowa jadą, jak chcą i w każdym kierunku (w Starym
Delhi, bo w Nowym ulice wyglądają czasem nawet lepiej niż w niejednym kraju
w Europie), nie tylko z tego, że każdy na każdego trąbi, pokrzykuje i
pogania, ale ze zwykłego niedbalstwa i niechlujstwa. Wszędzie walają się całe
sterty foliowych opakowań po „mukhwas” – są to maleńkie paczuszki opis ane, jako środki odświeżające do jamy ustnej, wypełnione m.in.
kardamonem, cukrem, kminkiem, kolendrą, nasionami fenkułu czy anyżu i tym
podobnymi przyprawami i korzeniami typowymi dla regionu. Hindusi kupują tego
ogromne ilości (często nawet podczas twojego kursu rikszą po prostu zatrzymują
się w „kiosku” i nabywają towar), spożywają to niemal cały czas, bez przerwy, a
kolorowe folie rzucają na ziemię, nie przejmując się w ogóle. Z drugiej strony,
nie uświadczy się tam niemalże problemu, jakże typowego w naszych okolicach –
nikt nie pali, więc chociaż pełno w powietrzu kurzu – przynajmniej od dymu
papierosowego można się ustrzec.
Jest tylko jeszcze jeden problem –
odchody. Tak po prostu – na drodze. Zwierzęce i ludzkie. Nawet w środku
miasta. Nikt nie zwraca na nie uwagi. Każdy tylko skrupulatnie omija i podnosi
wysoko nogi. Nawet nikt się nie krzywi z powodu przykrego zapachu. Tak, jakby
ten „każdy” się już przyzwyczaił.
Brud i ubóstwo to niestety najbardziej
rzucające się cechy krajobrazu indyjskiego. O wiele bardziej i mocniej
wryją się w pamięć, prostym uczuciem ucis ku w żołądku, zwykłego żalu, smutku i współczucia. O wiele mocniej, niż
cała ta kolorowa maskarada, do mianownika której lubimy sprowadzać pojemne
słowo „Indie”.
Znaczenie tego wyrazu pełne jest
kontrastów. Biedy i bogactwa, kolorów i kurzu, pachnącego curry jedzenia i
widoku dzieci, żebrzących o kawałek suchej „chapati”,
eleganckich korowodów wystrojonych Hindusek w cudnych, bajkowych sari i
piaszczystych ulic, zamienionych w rynsztoki. To prawdziwe Indie i jeśli ktoś
nastawia się na widok cudnego miasteczka, rodem z książki dla dzieci, w którym
każdy dom ma piękne ażurowe zdobienia, okna mają typowo hinduskie łuki, a zza
nich spoglądają na uliczny gwar cudne księżniczki – to gorzko się pomyli i
zawiedzie. W zamian zobaczy karykatury miasteczek, bardziej udające prawdziwe
miasta, niż rzeczywiście nimi będące. Będą to ośrodki miejskie, składające się raczej
z bud, lepianek, straganów, niekompletnych nawet jeśli chodzi o wszystkie
ściany czy dachy – zwykle jedno-, maksymalnie dwupiętrowych. Wszystko
przepełnione hałasem i krzątaniną, żebraniną i nagabywaniem. Obraz ten,
uderzający z całą siłą, jak ciężki młot, bardzo szybko sprowadza człowieka do
parteru i oczyszcza go z nieis totnych
problemów życiowych. Nie trzeba dużo czasu, żeby w obliczu takiego stanu rzeczy
uświadomić sobie, co w życiu jest ważne, a co nie. Tu nie ma miejsca na głupoty
i stresy europejskiego życia. Tu, w tym chaotycznym bałaganie, oczyszczamy
umysł ze spraw nieis totnych i przestawiamy go na inne tory. Uczymy się
pokory dla życia, dla innego człowieka. Z czasem uczymy się cierpliwości.
Orientujemy się, że ci często prości ludzie są dużo dalej od nas – przed nami –
nie narzekają, nie martwią się bez powodu, tak, jak my mamy w zwyczaju, ale
uśmiechają się i cieszą. To nic, że większość z nich żyje w nędzy – czerpią
radość z dnia powszedniego. To nic, że momentami irytują swoją nachalnością – wzbudzają
podziw (nawet, jeśli świadomość o tym dociera do nas dopiero z perspektywy czasu),
bo są najzwyczajniej w świecie pogodni.
No cóż, cywilizacja Wschodu poszła w nieco innym kierunku. My , Europejczycy walczymy z przyrodą, naturą a tam...powiedzmy, że prawie symbioza.
OdpowiedzUsuńKażda kultura ma swoje prawidła.
A foty - super!
Kama
Powiem jedno: Indie na pewno nie wyglądają tak, jak są przedstawione w filmie "Jedz, módl się i kochaj" :)
OdpowiedzUsuńMukhwas - miałem przyjemność spróbować dzięki dobroci autorki i cóż, ciekawe doświadczenie :)
OdpowiedzUsuńCo do tej pogodności - cóż najczęściej ludzie ubodzy potrafią docenić radość z życia i żyć mimo wszystko z pogodą ducha. Podziwiam takich ludi, a można ich znaleźć bardzo blisko, nie tylko w dalekich Indiach. Ale o tym doskonale wiesz :)
Ładna notka i mądre rozważania, jak zawsze.
It seems like another world to me not country, there is too much poverty there
OdpowiedzUsuńCraig