poniedziałek, 16 grudnia 2013

Tania Dania, czyli – 2,5 tygodnia za 600 zł. Czy to jest możliwe?

       

 To nieprawda, że do podróżowania potrzebna jest góra pieniędzy! Przy odrobinie fantazji, zaangażowania, pasji i dobrych chęci każdy może pozwolić sobie na zorganizowanie fantastycznych wakacji. Gdzie? Wszędzie!  [zob.TU]  Nawet w znanej z wysokich cen – Skandynawii.

            Jak jeździmy? Z plecakami i autostopem. Dlaczego? Bo za darmo, ciekawie i często szybciej. Dlaczego jeszcze? Bo możemy poznać „tubylców”, dowiedzieć się więcej o obyczajach danego kraju i przeżyć pozytywne przygody. Gdzie śpimy? W namiocie – często na dziko, ale zdarza się, że i  na campingach. Ewentualnie korzystamy ze spontanicznego couchservingu, jeśli kierowca jest tak miły i oferuje nam pokój, lub kawałek podłogi. Co jemy? Czasem szarpniemy się na luksus, jakim jest posiłek w knajpie, ale zazwyczaj gotujemy sobie posiłki na małym przenośnym palniku, zaś produkty nabywamy w supermarketach. Co nas dopinguje? Szaleństwo młodości, pasja i ciekawość świata. 

            W końcu: kiedy spełniać swoje marzenia, jak nie teraz?

            W 2010 r. ja i Rafał zorganizowaliśmy wspólną, 17-dniową wyprawę do Danii. Skąd pomysł? To mój sentyment do surowych północnych krajobrazów, ciszy, nieskażonej przyrody i wikińskich sag zadecydował o obraniu tego kierunku. Przez ok. 2 tygodnie udało nam się objechać  całe państwo i zwiedzić kilka interesujących miejsc. Tylko kilka, bo choć kraj jest nieduży i wydawałoby się, że z łatwością można poznać go na wskroś – okazał się nafaszerowany ciekawostkami. 

            Na wyprawę przeznaczyliśmy 3 tygodnie, zakładając, że przejazd autostopem zajmie nam ok. 6 dni w obie strony. Jakie było nasze zaskoczenie, gdy okazało się, że już po 24 godzinach byliśmy niecałe 100 km od Kopenhagi! Z Mazur wyruszyliśmy o 8 rano, bo wczesne wstawanie nie jest, niestety, moją mocną stroną, tymczasem już o świcie mogliśmy usłyszeć: God morgen! Wszystko dzięki kierowcy, który poprzedniego wieczora zabrał nas swoją ciężarówką w siną dal i kiedy dotarł do celu o 3 nocy, pozwolił nam przeczekać na jednym z łóżek do rozsądniejszej pory. Ciasno było niemożliwie, ale przecież... darowanemu nie zagląda się w zęby... Po południu byliśmy w stolicy.

            Na pierwsze 2 noce zakwaterowaliśmy się na miejskim campingu, płacąc prawie po 40 zł za noc w szarpanym przez wiatr namiocie. Dania na przełomie sierpnia i września powitała nas rześkim i bardzo ruchliwym powietrzem. Pogoda nie oszczędzała nas ani odrobinę. Dla zaoszczędzenia gotówki, ostatnią noc zdecydowaliśmy się spędzić w przyległym do pola namiotowego parku, w którym w dodatku zauważyliśmy oficjalną tablicę zezwalającą na biwakowanie i spokojny sen. Nie obawialiśmy się niczego a nasze bezpieczeństwo nie wydawało się być zagrożone. Północ Europy do tej pory jawiła się w mojej głowie jako miejsce wolne od złodziejaszków i bandytyzmu. Rozstawiliśmy namiot pod drzewkami, zaś sami zorganizowaliśmy sobie piknik w sporej, drewnianej łodzi rzuconej na bezkresną taflę piaskownicy...

           W dzień zwiedzaliśmy intensywnie. Sama Kopenhaga okazała się typowy, skandynawskim miastem. Była czysta, zadbana i nowoczesna, ale z nutką historii przebijającą się pomiędzy współczesnymi rozwiązaniami architektury. Jest tam interesujący ogród botaniczny (przy ul. Øster Farimagsgade 2 B), ogromne Muzeum Narodowe (przy ul. Ny Vesterade 10), w pałacu z połowy XVIII w., na którego ekspresowe zwiedzenie ledwo wystarcza jeden dzień a także klimatyczna uliczka Nyhavn – Nowy Port,  ciągnąca się wzdłuż kanału zapełnionego licznymi jachtami, łódkami i kutrami. Niektóre z nich są zresztą bardzo efektowne, stylizowane na starodawne żaglowce i aż się proszą o sfotografowanie. Przy nadbrzeżu podziwiać można też zabytkowe, pomalowane na jaskrawe kolory kamienice, w których mieszczą się knajpki i sklepiki. Ciekawostką może być fakt, że w domach z nr 18, 20 i 67 mieszkał kiedyś Hans Christian Andersen, znany nam zapewne z dzieciństwa. Wcześniej port ten był siedzibą głównie rybaków i marynarzy, dopiero w ostatnich latach stał się prawdziwą mekką dla turystów odwiedzających stolicę Danii. 

 

      Prawdziwą perełką miasta jest jednak tzw. wolna dzielnica – Christiania.  Jej obszar stanowią ok. 40-hektarowe dawne koszary, do teraz jeszcze otoczone murem. Ok. 30 lat temu zostały one  zaadaptowane przez hippisów, poszukiwaczy przygód i wolności a także różnego rodzaju narkomanów czy bezdomnych. 24.09.1971 r. proklamowano tzw. „wolne miasto” a wszystkie próby przywrócenia tu porządku nie powiodły. Mieszkańcy nie płacą podatków ani rachunków i organizują własne szkoły dla dzieci. Na tym terenie można bez problemu kupić marihuanę i inne używki, jednakże nie wolno niczego fotografować o czym przypominają umieszczone na każdym kroku ogromne znaki z przekreślonym aparatem. Lepiej uszanować te nakazy dla własnego bezpieczeństwa. Podobno też odradza się eksponowanie tu drogich przedmiotów, a portfele i aparty lepiej trzymać schowane w bezpiecznym miejscu. Mimo to, warto tu zawitać choćby po to, by poobserwować inny styl życia, występy artystyczne czy architekturę. Zwracają uwagę wymyślnie zdobione budynki, niektóre pokryte fantastycznymi malowidłami, wielobarwne, oryginalne i z całą pewnością piękne. 

* * * 

     Po 3 dniach włóczęgi, opuściliśmy Kopenhagę niechętnie, ale Roskilde wynagrodziło nam naszą tęsknotę. Miejscowość ta była niegdyś pierwszą stolicą Danii. Tu mieści się dawny pałac królewski z XVIII w. oraz wspaniała gotycka katedra – Domkirke – miejsce pochówku najstarszych władców takich jak Harald Sinozęby czy Sven Widłobrody. Tu także zwiedzić możemy Muzeum Łodzi Wikińskich i zobaczyć oryginalne zachowane wikińskie zabytki - prawdziwa gratka dla koneserów historii wczesnego średniowiecza. Wstęp co prawda swoje kosztuje (ok. 50 zł bilet ulgowy i ok. 100 cały), ale wrażenia są niesamowite. Wewnątrz budynku wyeksponowano 5 zachowanych łodzi, opisano styl życia dawnych mieszkańców tych terenów  i dla lepszego wyobrażenia zrekonstruowano niektóre z omawianych przedmiotów.








    Rozstawiliśmy namiot w parku. Wieczorem ugotowaliśmy sobie kolację na małym palniku i półlitrowej butelce gazu. Podkarmiając kwaczące dookoła kaczki wdychaliśmy rześkie powietrze. Wieczór był chłodny, ale za to nie dokuczały nam komary. Zawsze to jakiś plus. Śpimy w samym centrum miasta, ale park to chyba i tak mniej przerażająca opcja, niż mały, opuszczony kościółek wokół którego przed wielu laty wykopano kilkadziesiąt grobów. Rafał miał rację, żeby w nim nie zostawać. Niby to dach nad głową i lepsza ochrona przed deszczem, ale kto wie, czy duchy by się nie pogniewały za domniemaną profanację. Co prawda intencje mieliśmy dobre, ale - duchy to duchy i nie ma co z nimi zadzierać. Już na pewno nie w środku nocy. W samym parku po zmroku było wystarczająco strasznie.


       Rano spostrzegliśmy, a raczej - najpierw usłyszeliśmy, że wokół naszego schronienia w najlepsze odbywa się lekcja wf. Wychodzimy, czeszemy się, przecierając oczy i z niepewnością spoglądamy dookoła. Po chwili oporządzamy obozowisko i witamy się z mieszkańcami, którzy radośnie wołają do nas: God morgen!

       Wyjeżdżamy na południe. Noc spędzamy w środku wielkiego lasu, nad malutkim jeziorem. Tam zostawiamy namiot na kolejne dwa dni i mimo, że od czasu do czasu ktoś tamtędy przechodzi – nic nie ginie. Z tej bazy wypadowej ruszamy odwiedzić Lejre – gigantyczny i arcyciekawy skansen, dzięki któremu udajemy się w całodzienną wycieczkę przez minione tysiąclecia. Jest tu naprawdę wiele do zobaczenia, począwszy od jaskiń ludzi pierwotnych, poprzez rekonstrukcje osady wikińskiej, skończywszy na gospodarstwach XIX-wiecznych. Cała masa atrakcji i ogromna dawka wiedzy, w dodatku zaserwowana wraz z ogromną dawką pięknych krajobrazów, dobrej pogody i świeżego powietrza. 



      Wieczorem, gdy przybywamy do obozowiska spotykamy w nim 2 Duńczyków i Kirgiza. Śpiewają, grają i szykują się snu nieopodal. Wspólnie rozpalamy ognisko, pijemy herbatę z igłami sosny i świeżymi jeżynami i dzielimy się doświadczeniami z podróży. Zasypiamy późną nocą radośni i zrelaksowani.

    W kolejne dni gościmy na wyspie Møn, gdzie w Rezerwacie Natury podziwiać można śnieżnobiałe wapienne klify – dumę tego regionu. Dzień spędzamy włócząc się po okolicy, eksplorując przepiękny, rozległy las i starając się dotrzeć jak najdalej wzdłuż wybrzeża. Głowę do poduszki przykładamy w specjalnej wiacie dla podróżników, która wraz z trzema innymi ustawiona jest w samym środku dziczy. O takiej możliwości obozowania dowiedzieliśmy się od Dunki, która pewnego dnia podwoziła nas tam, po wcześniej wypitej wspólnie herbatce (i zjedzonym przez nas do ostatniej okruszyny orzechowym chlebie - cóż, głodnego wszak należy nakarmić ;)). 
       

    Jak to bywa w skandynawskich krajach, teren jest czysty, zadbany i w pełni dostosowany do użytku. Przygotowano nawet 5 miejsc na ogniska (po jednym dla każdej wiaty i jedno duże na środku), każde z rusztem, na którym wygodnie można przyrządzać potrawy. Na naszym "stole" króluje złocista pieczona kukurydza, hit sezonu, który towarzyszył nam nieustannie podczas całej podróży. Akompaniują jej: chleb, ser, prażona cebula i papryczki jalapenos (już może niekoniecznie w klimacie ;)).


    Tu, na południu Danii autostopuje się bardzo łatwo. Problemy pojawiają się dopiero, gdy próbujemy dotrzeć na północ, a przecież zależy nam na odwiedzeniu Skagen. Zdarza się, że stoimy długo, kilka godzin, i żaden ratunek nie nadchodzi. Jesteśmy zmuszeni przenocować pod Aarhus. Na miejsce campingowe wybieramy polną drogę. Jest trochę nierówno, ale kto by narzekał! Jesteśmy zbyt zmęczeni, żeby szukać czegoś lepszego. Zresztą - nie bardzo mamy gdzie. Nad ranem tylko jesteśmy lekko zaskoczeni, kiedy słyszymy zbliżające się kroki, a ich wykonawcami są dwaj mężczyźni ze... strzelbami! Idą w naszą stronę, a pierwsze co rzuca się w oczy, to właśnie ogromne pukawki. Mierzę ich zaspanym wzrokiem, rzuconym z ledwo wychylonej z namiotu głowy i pytam z głupia frant, w czym mogłabym pomoc.  To właściciele terenu... Są co najmniej zaskoczeni naszą obecnością i nie wiedzą, jak się do niej odnieść. Na szczęście po krótkiej rozmowie przyjmują wyjaśnienia, że w pobliżu to miejsce wydawało nam się najlepsze na nocleg, po czym życzą nam miłego dnia i proszą tylko o zabranie ewentualnych śmieci ze sobą. 

         Ruszamy dalej. Przejechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów do następnego miasta. Chciałam odwiedzić lunapark, ale ledwie nasz kierowca odjechał spod bram, okazało się, że ostatnim dniem tego roku, w który park rozrywki był otwarty... było wczoraj. Zapowiada się ciężki dzień. Jesteśmy na samym początku miasta a do wylotówki mamy ładnych kilka kilometrów. Nim tam dotarliśy, minęło kilka godzin, ciężar plecaków porządnie dał nam się we znaki i zgłodnieliśmy diabelnie. Tymczasem nikt nie chce nas zabrać dalej. Kwitniemy w Aalborg i chyba nawet zaczynamy już zapuszczać korzenie… 



         Nie ma jednak tego złego! Nasze trudy zostają nagrodzone. Zatrzymuje się przy nas kobieta i po dosłownie kilku chwilach proponuje nam odwiedziny w jej domu: co prawda trochę poza trasą, ale jeśli mamy ochotę… Mamy. Helle wraz ze swym partnerem udostępniają nam pokój córki, urządzają porządną kolację z grillem (dla mojego wegetariańskiego podniebienia – grecki ser z rusztu) i napitkami oraz zapewniają przemiłe towarzystwo na cały wieczór. Na drugi dzień nasza znajoma wyposaża nas w prowiant, odstawia na dogodną wylotówkę, żebyśmy mogli szybko dotrzeć na północ i każe odezwać się, gdy wrócimy do Polski. Kontakt mamy do dziś. 

        Skagen jest nieco melancholijne, ale zarazem pełne pewnej wzniosłości i powagi. Koniec Danii, wybrzeże w którym zlewa się ze sobą Morze Północne z Morzem Bałtyckim wywołuje w nas chwilę zadumy. Szum uderzających fal, nadciągające szare chmury i piski mew skłaniają do refleksji. Jest – magicznie. 

 
            Znów śpimy w wiatach leśnych. Spotykamy Holendrów, którzy objeżdżają Danię rowerami. Wspólnie spożywamy posiłek a potem poddajemy się nocy. Następnego dnia udajemy się jeszcze na długi spacer do słynnego zasypanego kościoła św. Wawrzyńca. Pierwsza pisana wzmianka o nim pochodzi aż z XIV w.! Budynek ten od wieków atakowany przez przemieszczające się wydmy utrzymał się na powierzchni tylko dzięki działalności ludzkiej. To dawni wierni ocalili go od zapomnienia. Dziś nie stanowi już miejsca kultu. Przyciąga turystów, którzy chcą zobaczyć na własne oczy zakopaną po pas historię. 




            To jednak tylko jedno z wielu niesamowitych miejsc. Innych, równie ciekawych, o których nawet nam się nie śniło, jest w Danii wiele. Jeszcze więcej specyficznej skandynawskiej aury. Można tu odpocząć na łonie natury i obcować z kulturą, spać „na dziko”, a za chwilę zwiedzać wspaniale wyposażone muzea i skanseny, oderwać się od zgiełku miasta i jednocześnie podziwiać ciekawą architekturę. Wcale nie trzeba wydawać fortuny. Jeśli tylko jesteśmy gotowi na odrobinę poświęcenia w imię pasji, możemy osiągnąć wszystko i wszystko zobaczyć. Udowodniłam to sobie i mam nadzieje, że i Wam, spędzając tam prawie 3 tygodnie za niemal 1/3 minimalnego budżetu przeciętnego turysty.






Co prawda to już się pojawiło, jakiś rok temu, ale dla leniwych, którym nie chce się szukać, zamieszczam jeszcze raz :-) : 


KOSZTORYS. Przełom sierpnia i września 2010 r. Dania 17 dni
(1 dzień - dojazd, 3 dni - powrót) 
Kopenhaga, Roskilde, Lejre, Wyspa Mon, Skagen

Przejazd: 
0 zł – Autostop (z Mazur do Kopenhagi ok. 27 godzin, powrót – ok. 3 dni)
70 zł – bilet na komunikację miejską w Kopenhadze (w cenie 10 godzinnych przejazdów – niestety tańszej opcji nie było)

Noclegi:
Ok. 70 zł - 2 noce (2x35) na campingu w Kopenhadze
0 zł – pozostałe:
·         TIR, którym jechaliśmy,
·         park tuż obok campingu,
·         park miejski w Roskilde [2 noce],
·         rezerwat przyrody na wyspie Mon [2 noce] w specjalnie przygotowanych, darmowych backpackerskich wiatach w środku lasu,
·         las k. Lejre [2 noce],
·         wiaty k. Skagen [2 noce],
·         dom Dunki, która zaproponowała nam nocleg,
·         „na dziko” z namiotem nieopodal autostrad w Niemczech [2 noce],
·         ”na dziko” już w Polsce.

Pozostałe:
40 zł wstęp do muzeum wikińskiego w Roskilde (zniżka studencka),
40 zł wstęp do skansenu w Lejre (zniżka studencka),
ok. 50 zł na pozostałe wstępy (, Domkirke, Ogród Botaniczny, Ripley’s – Believe it Or not, Muzeum Narodowe [darmowe])
ok. 330 zł – posiłki – gotowane na własnym palniku lub pieczone na ogniskach (wszędzie pełno przystosowanych miejsc na zrobienei ogniska), kupowane w supermarkecie. 2 razy posiłek w pizzerii: 0,5 l coca-coli – 20 zł, średnia pizza dla 1 os. – ok. 40 zł.
CAŁKOWITY KOSZT:
ok. 600 ZŁ
 

czwartek, 7 listopada 2013

A może by tak... zanurkować? Jordańskie Morze Czerwone.


Było upalnie. Zanurzenie się w lazurowej otchłani było naszym jedynym pragnieniem. Tym większym, że ciągle nie czułyśmy się na tyle swobodnie, żeby rozebrać się i wskoczyć do wody. Wokół niby nie było ludzi, ale gdy człowiek zaczynał zdejmować sukienkę, natychmiast napotykał jakieś oczy, które akurat wlepione były w niego. 

Potrzeba obniżenia temperatury ciała szybko jednak wzięła górę nad kurtuazją. Żar wszak nie po to lał się z nieba, żeby torturować, a po to, żeby można się było nim cieszyć. Wskoczyłyśmy do wody. 

Woda była przyjemnie chłodna. Nie za zimna i wystarczająco słona, żeby można było spokojnie unosić się na falach. Kołysała lekko, w uspokajający sposób. Poniżej powierzchni wody rysowały się gdzieniegdzie pokryte glonami kamienie i wodorosty. Nieustannie wypatrywałam wśród nich elementów rafy koralowej, o której przeczytałam w przewodniku. Byłam bardzo ciekawa, jak wygląda w tym miejscu. Czy też jest tak barwna, jak ta, którą widziałam kilkanaście lat temu w Egipcie?


Przy brzegu nie sposób było dostrzec cokolwiek. Jedynym dowodem na istnienie "gdzieś tam" koralowców, był wrzeszczący wniebogłosy mały chłopiec, który doświadczył bliższego kontaktu z jeżowcem. Uściślając - kontakt nawiązała jego mała, bosa stópka.

Zwątpiłyśmy. Chociaż przecież każdy świadom jest obecności w ciepłych morzach tych przeuroczych zwierzątek, szczodrze dzielących się swoimi igłami, to jednak również ten właśnie KAŻDY do ostatniej chwili zapewne łudzi się, że wcale się na nie nie natknie i że nie ryzykuje aż tak wiele. Każdy, dopóki sam nie właduje się w czarną, najeżoną kolcami kulkę, uważa, że problem go nie dotyczy. Nieprawda. 

Stałyśmy na brzegu, wahając się. W rękach dzierżyłam maskę z rurką i płetwy, które niespełna pół godziny wcześniej wypożyczyłyśmy z pobliskiej wypożyczalni. Jeszcze wtedy zdecydowanie twierdziłam, że wiem co i jak, bo przecież zdarzyło mi się już nurkować w ten sposób. Teraz już nie byłam taka pewna. Odległość od brzegu do miejsca, w którym, jak można było podejrzewać, wody jest na tyle dużo, by się zanurzyć, była znaczna. Kilkanaście metrów, może nawet więcej. Początkowo nie stanowiło to problemu... teraz jednak, kiedy owa droga okazała się być usłana jeżowcami, wszystko stanęło pod znakiem zapytania. 

Poczułam lekkie szturchnięcie w moją, zanurzoną do połowy łydki, nogę. Rzuciłam okiem w dół i spostrzegłam młodego chłopaka, który jeszcze pół godziny wcześniej, wypożyczając mi sprzęt, pytał, czy nie potrzebuję przewodnika (był instruktorem nurkowania). Wtedy odpowiedziałam, że poradzę sobie sama, bo przecież nie jestem typem osoby, która do wszystkiego potrzebuje kompana. Teraz, jego propozycja zaczynała nabierać sensu - przecież sama sobie nie dam rady i nie ma nawet o czym dyskutować. 

Zaproponował, żebym popłynęła z nim a pokaże mi, jakie cuda kryją jordańskie wody. Po krótkim zawahaniu zgodziłam się. Aga została na brzegu, pilnując rzeczy (nurkowanie nie było jej marzeniem). Ja przeszłam jeszcze kilka kroków przed siebie, kucnęłam w wodzie i położyłam się na niej. Miała może 40 cm głębokości. Nacisnęłam maskę na twarz i wsadziłam głowę pod wodę, jednocześnie chwytając mojego przewodnika za rękę. Ruszyliśmy. Tak zaczęło się, niewątpliwie jedno z najbardziej emocjonujących 30 minut w naszym życiu. Zarówno moim, jak i Agi. Ja zobaczyłam na własne oczy rzeczy, o jakich mi się nie śniło. Aga przeżyła  swój największy strach. Sami zobaczcie. 

W pierwszej chwili wpadłam w lekką panikę. Brakowało mi tlenu. Wciąganie powietrza przez wąską, niezbyt wygodną rurkę nie było komfortowe a przestawienie się na oddychanie ustami i nieużywanie nosa wymagało ode mnie koncentracji. W dodatku musiałam uważać, żeby przy okazji nie napić się, a nieszczelne okulary przepuszczały wodę i co kilka minut musiałam zatrzymywać się, żeby opróżnić je i uniknąć dostania się soli do oczu.

Płynęliśmy powoli, co chwilę mijając kolejne skupiska złowrogich jeżowców. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, jak wiele ryzykuje się, wchodząc do morza bez butów. Pod każdym kamieniem, jeden obok drugiego czyhały kolczaste stworzenia, gotowe do zatopienia swoich ostrzy w czyichś bosych stopach. Przelękłam się, byliśmy zaledwie 10 cm nad nimi... Sunęliśmy ledwo nad ziemią i wystarczyłaby jedna chwila nieuwagi i głębsze zanurzenie, żeby dowiedzieć się na własnej skórze, jak bardzo boli jeżowcowy kolec. 


Minęliśmy kilka metrów niezbyt ciekawego terenu - pod nami były wyłącznie szare kamienie i ciemne kolczaste kule. Gdzieniegdzie falowały wodorosty. Zastanawiałam się, czy to już TO, co mieliśmy zobaczyć, czy może jednak czeka na nas coś naprawdę godnego uwagi.

Nagle teren podniósł się nieco, tak, że wszystko, co znajdowało się na dnie znalazło się tuż przy naszych brzuchach. Dalej jednak dostrzec można było głębię i jej piękny ciemnoniebieski kolor. Wystarczyło pokonać jeszcze tę jedną przeszkodę, żeby wpłynąć na właściwe wody. Prześlizgnęliśmy się tam i... oczom naszym ukazało się coś niezwykle pięknego. 

Pod nami, kilka metrów w dole znajdował się inny świat. Znany tylko z fotografii i opowiadań. Od samego dna, na wysokość 2-3 metrów wzrastały ogromne konstrukcje różnobarwnych koralowców. Były gigantyczne, pozlepiane ze sobą i skomponowane tak misternie, jakby ktoś wcześniej wszystko bardzo dokładnie przemyślał. Wspólnie tworzyły coś na kształt wąwozów, pomiędzy którymi można było swobodnie przepływać.


Wszystkie kolory tęczy zawarte w tym podwodnym świecie cieszyły moje oczy. Niezwykłość kształtów i struktur wprawiała w osłupienie. Niektóre koralowce były wysokie, wąskie i kanciaste, inne rozłożyste o łagodnie zakończonych brzegach. Jedne płaskie i ażurowe, inne kuliste i gładkie. Przeplatały się ze sobą odcieniami różu, zieleni, żółcieni, brązu, pomarańczu, czerwieni i fioletu. Migotały przed oczami niczym lukrowane cukierki na domku Baby Jagi... a pomiędzy nimi można było dojrzeć... mnogość kolorowych rybek: żółtych, niebieskich i czerwonych, płynących całymi ławicami tuż na wyciągnięcie ręki... Wszystko to spowodowało, że poczułam się, jak w bajce. Wiedziałam, że sama nigdy nie odważyłabym się, żeby wypłynąć tak daleko i wobec tego to wszystko byłoby dla mnie nieosiągalne... Byłam tam  jednak i na własne oczy mogłam podglądać to niesamowite życie podwodnego świata. Wszystko za sprawą ręki, która pewnie prowadziła mnie ku kolejnym cudownym miejscom.
Ogrom piękna i niezwykłości tego, co oglądałam wprawiał mnie w nieopanowaną radość i ekscytację. Czułam satysfakcję i szczęście, że mnie to nie ominęło i że udało mi się załapać na tę niesamowitą wycieczkę. Z drugiej strony... zaczęłam się zastanawiać, czy niezbyt długo nie wracam na brzeg. Nie wiedziałam ile czasu minęło, wydawało mi się, że niezbyt wiele, ale ciężko było to ocenić, będąc gdzieś kilkadziesiąt metrów od brzegu. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że skoro zaczynam trząść się z zimna, to  pora najwyższa - wracać. 

Z wielkim żalem pociągnęłam mojego przewodnika za rękę. Wynurzyliśmy się. Zaczerpując powietrza w tradycyjny sposób, już bez maski, powiedziałam, że powinniśmy wracać. Skinął głową i przytaknął. Jeszcze tylko jedno miejsce - powiedział. Zgodziłam się. 


Zanurzyliśmy się ponownie i mijając kolejne rybki dotarliśmy do wielkiego koralowca, kształtem nieco przypominającego  grzyba. Jego "daszek" miał około pół metra średnicy i najwyraźniej nie był parzący, bo dostałam przyzwolenie stanięcia na nim. Wynurzyliśmy się znów.
Spojrzałam na brzeg. Biły się we mnie rozsądek z pragnieniem nasycenia oczu tymi wspaniałościami, które mieściły się pod taflą wody (wszakże nie będę miała wielu takich okazji...) Z drugiej strony - wiedziałam, że trzeba wracać.  Płyńmy do brzegu - powiedziałam. Skinął głową i rzucił: Dobrze, tylko zaczekaj tu chwilę. Zanurkował i zniknął. 

COOOOOOOOOOO!!!!!!!!!!!???????????????? - rozległo się w mojej głowie rozpaczliwe pytanie. Czy ja właśnie zostałam SAMA na środku Morza, w miejscu, w którym nikt mnie nie dostrzeże i z którego nie umiem sama wrócić?! - Świadomość, że droga do plaży wcale nie jest łatwa, przerażała mnie. Serce zaczęło łomotać, o mały włos nie rozbijając mojej klatki piersiowej. Czułam dreszcze na cały ciele, a przełyk skurczył się tak gwałtownie, że ledwo łapałam oddech. Bałam się niesamowicie. Niby odległość nie była duża... w normalnych warunkach wróciłabym bez problemu sama, ale w tym przypadku było to niemożliwe. Nie znałam rozkładu rafy a przepłynięcie na oślep nie wchodziło w grę (koralowce wystawały zbyt wysoko i faktycznie trzeba było płynąć między nimi jak wąwozami). Zamarłam. Wszystko zaczęło się we mnie trząść. Nie wiedziałam co zrobić. Nacisnęłam maskę na oczy i zanurzyłam głowę pod wodę, żeby zobaczyć, jak wygląda sytuacja. 

Zobaczyłam go 2-3 metry niżej, przy samym dnie. Spojrzał na mnie. Nerwowym ruchem ręki wezwałam go na górę.  Ulżyło mi, kiedy przyzwany wrócił i śmiechem zareagował na mój strach. Wracajmy - wykrztusiłam. Dał mi w prezencie zebrane na dnie kawałki koralowca... Ach tak... prezent... przecież to takie oczywiste... - powiedziałam do siebie szczękając zębami.

Wracaliśmy szybko. Długie przebywanie pod wodą i zafundowany nieświadomie stres spowodowały, że cała się trzęsłam. Byłam nawet trochę zła, bo ta końcowa sytuacja wyprowadziła mnie z równowagi. Bardzo chciałam szybko znaleźć się na lądzie. W końcu... jaką miałam gwarancję, że w ogóle do niego dotrę?

A z drugiej strony podwodne krajobrazy były tak urzekające, że ciężko było oderwać wzrok. Ich majestat i niesamowitość po dziś dzień wywołują u mnie skurcz w żołądku. Takiego piękna nie widuje się co dzień... Łapczywie chwytałam i zapisywałam w pamięci każdy obraz, starając się równocześnie omijać wystające ramiona koralowców, żeby nie zostać czymś zraniona, albo poparzona. 


Kiedy dotarliśmy wreszcie... uszczęśliwiona i podekscytowana szłam na brzeg drogą, która miała być bezpieczna i wolna od jeżowców (wg mojego pływackiego przewodnika). Miałam tyle do opowiedzenia i obgadania! Zobaczyłam jednak minę Agi i większość mojej euforii wyparowała...
Okazało się, że przez te 30 minut odchodziła od zmysłów, bo przecież nie miała pojęcia, co się ze mną dzieje. Była przekonana, że nasza wycieczka nie potrwa więcej niż 10 minut, tymczasem kiedy długo nie wracałam, przez głowę przewijały się jej najczarniejsze myśli.W ogromnym upale zdążyła zobaczyć kilka najmroczniejszych wersji mojej śmierci, po czym poszła do miejsca, w którym wypożyczałyśmy sprzęt i zrobiła tam awanturę. Cóż jednak po awanturze i strachu, skoro jedynym, co można było robić, było czekanie... Nawet nie chcę sobie wyobrażać tego, co przeżyła przez te niesamowicie długie pół godziny. 

Na szczęście jednak, wszystko skończyło się dobrze. Poza zszarganymi nerwami i moim brzuchem, oparzonym na ostatnich metrach przez jakieś parzydełka, nie odniosłyśmy żadnych obrażeń. Mogło się to jednak skończyć zupełnie inaczej, bynajmniej nie wesoło. Niech więc zatem ta przygoda będzie przy okazji przestrogą i dla Was: nie rozdzielajcie się podczas podróży tak niefrasobliwie i nieostrożnie. Ustalajcie zawsze dokładny czas, jaki może Was nie być i upewniajcie się, że druga osoba będzie bezpieczna. Czasem warto zachować się spontanicznie i skorzystać z okazji, ale lepiej robić to z głową i nie ryzykować aż tak wiele. 


Na koniec jeszcze video, prezentujące piękno podwodnego świata. Co prawda nie jest moje i pochodzi z innego regionu świata, ale oddaje idealnie to, o czym pisałam powyżej.

PS
Zdjęcia, choć są mojego autorstwa, niestety nie pochodzę z głębin Morza Czerwonego, bo najzwyczajniej w świecie mój aparat nie jest przystosowany do pracowania pod wodą. Do wykonania fotografii przysłużyło się budapesztańskie oceanarium. :-)




niedziela, 18 sierpnia 2013

Plażowanie w jordańskim stylu.


... najlepszym miejscem na plażowanie jest  South Beach. Tam woda jest czystsza, piasek delikatniejszy, otoczenie bardziej turystyczne a klimat w większym stopniu przypominający europejski - tak przynajmniej ogłosił nam kierowca taksówki, który pierwszego dnia po przyjeździe do Akaby oferował nam podwiezienie.

... bo na miejskie kąpielisko zdecydowanie nie powinnyśmy chodzić. Tam nie znajdziemy nic dla siebie i nie będziemy się dobrze czuły. Pełno tam "tubylców", dużo śmieci, widoki przeciętne, miejsca do pływania nie ma i w ogóle wszystko jest nie tak. ZDECYDOWANIE należy sobie darować - kontynuował.

Ciężko było się nie zgodzić, bo przecież dopiero przyjechałyśmy i nie miałyśmy jeszcze żadnego, nawet najmniejszego, zdania na temat akabskich plaż. Jednak... czy jechanie z arabskim taksówkarzem w nieznane, gdzieś w stronę tajemniczych rajskich plaż, już nieźle po zmroku, nie jest... ryzykowne? Z niemałym trudem wytłumaczyłyśmy mu, że nie skorzystamy z jego usług, gdyż... jechanie nad morze na noc najzupełniej w świecie nie jest naszym celem... i że z chęcią pozostaniemy w mieście a rano wybierzemy się tam świadomie i bez plecaków. 

Plaża miejska w Akabie.



Następnego dnia postanowiłyśmy przy dziennym świetle rzucić okiem tam, gdzie było najbliżej, czyli na oddaloną od hotelu o kilkadziesiąt metrów plażę, zwaną dalej: miejską. Ukazał nam się widok co najmniej niespodziewany. Choć głęboki lazur wody i nieba przyjemnie łechtał poczucie estetyki, to już brak czystości dookoła - zdecydowanie naruszał wszelkie granice dobrego smaku. Pomiędzy grubymi ziarnami piasku i drobnymi kamyczkami  (które zastępowały w tym miejscu delikatny, biały nadmorski piasek) poutykane były papiery, kawałki folii, puszki i ... cała masa niedopałków papierosów. Nie było czysto. 




Niezrażone podeszłyśmy nad brzeg, chcąc sprawdzić temperaturę wody i zobaczyć, czy da się w niej popływać. Fale przyjemnym chłodem obmywały nogi, obijając się o nie z chlupotem. Nie była ani za zimna, ani za ciepła. W taki upał człowiek zanurzyłby się po samą szyję w mgnieniu oka, jednak... - rozejrzałyśmy się wokół - nikt się nie kąpał. No... może - prawie nikt. Poza kilkoma wyrostkami pluskającymi się przy brzegu, nikt nie czerpał radości z bliskości morza. Wszyscy za to siedzieli na brudnym "piachu". 

Morze Czerwone a za nim Izrael.



W dodatku - jak siedzieli! Całe rodziny, przycupnąwszy na kocach, wpatrywały się w horyzont, gwarzyły między sobą i pilnowały dzieci. Wszystko, jak na przeciętnym kąpielisku... z jednym tylko wyjątkiem. Połowa z ludzi była ubrana "na plażowo", druga połowa (zgadnąć możecie - która), odziana od stóp do głów. Kobiety ani myślały zrzucić nadmiar fatałaszków, bo przecież nie było ku temu powodu. Temperatura przekraczająca 35 stopni okazała się niewystarczająca, żeby płeć piękna zdjęła z siebie płaszcze i długie powłóczyste szaty. Niektóre z pań, postanowiły nawet zachować woalki na twarzach. Tak, jak chodziły po ulicach, tak odpoczywały na plaży i ani myślały cokolwiek zmieniać. W samym środku lata decydowały się pozostać w płaszczach, jakie Europejki noszą jesienią. Widocznie upał im nie doskwierał...  





W całej tej scenerii nijak było zdjąć sukienki i prawie na golasa wmaszerować do wody. Wystarczyło, że wszyscy obserwowali nas ukradkiem z uwagi na nasze krótkie rękawy i nie-do-ziemi dolne części garderoby. Nie było wyjścia. Sytuacja była patowa. Musiałyśmy uciekać na reklamowaną South Beach, kilka kilometrów za miasto. 

Na miejsce dowieźć nas miał rozklekotany i solidnie nagrzany busik. Punktu wysiadkowego musiałyśmy same przypilnować, wnioskując z ukształtowania terenu i porównując do mini mapki w przewodniku. Pewnie byłoby łatwiej, gdyby nie fakt, że krajobraz za oknem był dość jednostajny - woda, skały i góry piachu. Było pięknie. 

Minęłyśmy któryś z kolei hotel, czy też może raczej coś w stylu "centrum turystyki wodnej" i wysiadłyśmy. Uznałyśmy, że jedziemy wystarczająco długo, żeby przypuszczać, że pokonałyśmy odległość 5 kilometrów. Dziarsko ruszyłyśmy w kierunku plaży obiecanej... 

Przekopując się przez masy gruboziarnistego piachu, zmierzałyśmy w stronę wody, szukając sobie jednocześnie odpowiedniego miejsca do odpoczynku. Jeszcze z daleka dojrzałyśmy liczne parasole pokryte liśćmi palmowymi, nieopodal były małe domki, jak się nam wydawało - sklepiki z napojami i lodami. Miejsce idealne, pogoda fantastyczna, krajobraz olśniewający - nic, tylko plażować i korzystać z uroków lata. 

Morze Czerwone, całe dla mnie. :)


Rzeczywistość, jak to zwykle bywa nieco odbiegała od oczekiwań. Liście na parasolach trochę się już zeschły i pokruszyły, budki były zamknięte na cztery spusty, a ludzi w okolicy - jak na lekarstwo. W dodatku piach ciągle nie przypominał nadmorskiego... Nie był biały, ani gładki. Ciężko go w ogóle nazwać piachem, bo w znacznej części zastępowały go kamyczki. Mniejsze i większe. Właściwie to była to chyba robocza wersja plaży... Taka, która nigdy nie została dokończona. :-) 

Żeby nie stracić zmysłów w niemożliwym do wytrzymania żarze, wykąpałyśmy się szybko, schładzając nagrzane słońcem ciała. Z orzeźwionymi umysłami zdecydowałyśmy, że przejdziemy się wzdłuż linii brzegowej i spróbujemy znaleźć jakiekolwiek skupisko turystów (o ile normalnie nie przepadam za tłumem i wolę obcować z naturą sam na sam, to już idealna plaża wg mnie musi być porządnie zaludniona - bez gwaru nie ma nastroju wakacji). 

Pokonałyśmy ze 2 kilometry, wlokąc się brzegiem morza. Ludzi jednak nie udało nam się znaleźć. Od czasu do czasu pojawiały się jednostki, np. kilkuosobowa grupka Francuzów, albo małżeństwo z dzieckiem, jednak nie mogło być mowy o zapełnieniu przestrzeni. Sporadycznie przewijali się też przedstawiciele narodu Gospodarzy. Było cicho i nieco... statycznie. Jedynymi odgłosami zaszczycało nas morze, wiatr i ... samochody  na pobliskiej drodze przelotowej do Arabii Saudyjskiej. 

Znalazłyśmy jeszcze kilka innych budek... Niestety - wszystkie zamknięte. Żadnych sprzedawców lodów, żadnych właścicieli wielbłądów, oferujących przejażdżki za niewielką opłatą, żadnych ratowników... nic. Głucha cisza. I tylko świst wiatru. 


Kąpać się, oczywiście, było dużo łatwiej, bo wścibskich i oceniających oczu było znacznie mniej. Tu też, w "kurorcie" - miejscu przeznaczonym wybitnie pod turystykę, nikt nie mógłby nam tego zabronić, ani złośliwie skomentować (przynajmniej tak próbowałyśmy sobie to wytłumaczyć). Było jednak... nieco niezręcznie. Ciągle prawie nikt nie pływał, bo najzwyczajniej w świecie prawie nikogo nie było! Nikogo z Europejczyków... bo owi pojawiający się sporadycznie Jordańczycy woleli raczej posiedzieć na piasku. No właśnie... oni siedzieli i patrzyli. Ciągle więc nie udało nam się pozbyć problemu, który pojawił się jeszcze na miejskiej plaży. Byłyśmy obserwowane i ciężko stwierdzić, w jaki sposób oceniane. Zjawisko to na pewno jednak cieszyło się niemałym zainteresowaniem publiczności. 


 

Trudno! Nie po to w końcu przyjechałyśmy taki kawał z Polski przez Niemcy na Bliski Wschód, a potem z Ammanu do Akaby, żeby nie skorzystać z możliwości wykąpania się powtórnie w Morzu Czerwonym... Nie ma się co zastanawiać i trzeba po prostu przestać zwracać uwagę na skupione na nas oczy. Zapominając o tym, co się dzieje wokół, skorzystałyśmy z kąpieli w wodzie tak niezwykle czystej, że całe dno można było oglądać, stojąc... z tak ciepłej, że bez problemu można było się zanurzyć... tak słonej, że fale unosiły ciało bez żadnego wysiłku, wreszcie w tak tajemniczej i skrywającej takie niesamowitości, że nie mogłyśmy się tego wtedy spodziewać... 

c.d.n.