niedziela, 30 września 2012

Poruszamy się po Macedonii - autostop, autobusy, taksówki.

30.09.2012 r.

Dzień dobry, moi drodzy! :)

      Dziś porozmawiamy o transporcie, czyli o tym, bez czego żadna podróż obyć się nie może. Ponieważ kwestie poruszania się po danym kraju, czy też krajach sąsiednich (żeby w ogóle dotrzeć do celu) są tak istotne (a jednocześnie różne dla każdego regionu), zacznę od poświęcenia poniższego miejsca Macedonii.


Spisujemy dziennik.

AUTOSTOP

      Autostop, jak to zwykle bywa w krajach około-bałkańskich,. zachwycił nas swoją szybkością i łatwością łapania. Szybkością, oczywiście w znaczeniu spędzonego przy drodze czasu, niekoniecznie samego poruszania się (ale nie to przecież jest najważniejsze ;) ). Okazało się, że samo podróżowanie tym sposobem jest nie tylko proste, bezpieczne i przyjemne, ale bardzo często wiąże się ze wspominanymi już wcześniej bonusami (patrz: tutaj).



       Krótko stoimy z wyciągniętym kciukiem i dość szybko się przemieszczamy. Musimy trzymać się tylko jednej zasady, by uniknąć długotrwałego utknięcia gdzieś na środku rozgrzanej do niemożliwości asfaltowej drogi. Mianowicie: kiedy już złapiemy samochód – wsiadamy do niego i jedziemy. Bez względu na to, czy jedzie 10 km, czy dalej. W Polsce, czy Europie zachodniej takie decyzje mogą być brzemienne w skutkach, bo czasem lepiej jest dłużej pozostać w jednym miejscu, zwłaszcza, jeśli jest dogodne, niż przemieszczać się niewiele dalej (więcej o autostopowaniu napiszę przy kolejnej okazji). Zasada ta tyczy się także (a nawet ZWŁASZCZA) macedońskich autostrad! Nauczyliśmy się tego, że tak to ujmę: na własnym błędzie:

     
       Jechaliśmy z pewną węgierską rodziną, od połowy Węgier, poprzez Serbię, aż do okolic Skopje (oni zmierzali dalej, do Grecji) i kierując się doświadczeniem wysiedliśmy na jednej z ostatnich stacji benzynowych przed stolicą, żeby móc wygodnie łapać samochody następnego dnia, rano. Kiedy po noclegu na polu, przy ulicy, wstaliśmy o wczesnej porze i udaliśmy się na wylot ze zajazdu, nawet nie podejrzewaliśmy, ile czasu tam spędzimy. Staliśmy, przez pierwszą godzinę, łapiąc „na kciuka”, przez drugą „na kartkę”, przez trzecią na to i na to. W upale, podgrzewani przez wschodzące coraz bardziej do pionu słońce, smażyliśmy się szybko i zaczynaliśmy  powoli zamieniać się w skwierczące skwarki. Całe szczęście, że w odległości 5 metrów od nas znajdował się kran z zimną wodą, bo to właśnie on stał się bohaterem tamtego poranka, chroniąc nas od przeistoczenia się w czarne węgielki. Co 15 min, dosłownie, brałam w nim prysznic, obficie zraszając się wodą, by obniżyć bliską 40 stopniom temperaturę własnego ciała. Rafał był twardszy, moczył sobie tylko ręce i uparcie twierdził, że nie potrzebuje więcej rześkości… ale - Rafał to Rafał, z nim już jakoś tak dziwnie jest, że nie docenia zbawiennych właściwości chłodnej wody ;). W tych piekielnych warunkach upłynęły nam przynajmniej 4 godziny. W tym czasie zatrzymało się też parę osób, które jechały 20 km bliżej, niż nasz cel a my, bojąc się, że nie będziemy mieli gdzie stopować na autostradzie – rezygnowaliśmy. Wreszcie, po niekończących się próbach uznaliśmy, że musimy ruszyć się gdziekolwiek, bo gorzej już nie będzie. Nie było. Wysiedliśmy na środku drogi (tam, gdzie nie wolno), za zjazdem do miasta, podeszliśmy do wyjazdu z tegoż i złapaliśmy 1. jadący samochód. Do Skopje.


       Prosty wniosek z tego taki, że w Macedonii autostopujemy WSZĘDZIE. Nie ma tam (póki co) ograniczeń takich, jak autostrada czy droga ekspresowa. W każdym razie nikt ich nie przestrzega a ludzie chętnie się zatrzymują. Zdecydowanie łatwiej jest załapać się na podwiezienie, stojąc na środku ulicy szybkiego ruchu, niż na parkingu, czy benzynówce. Ruch jest zresztą dość niewielki (przynajmniej, jak na takie miejsca), więc zahamowanie nie nastręcza trudności ani nie stanowi niebezpieczeństwa. Dodatkowym atutem jest brak super-wypasionych aut, które gnają z prędkością światła. Przeważają normalne i starsze samochody (b. dużo zabytkowych już dziś ład), raczej brak luksusowych rakiet. To wszystko sprawia, że nie grozi nam przejechanie z powodu niezauważenia a im nie grozi przegapienie nas. Zatrzymać się nie jest trudno a i mam wrażenie, że przyjemnie – zawsze to przecież okazja do poznania drugiej osoby. W grę wtedy wchodzi pogawędka, czasem zaproszenie na kawę czy piwo (o czym już wcześniej wspominałam). Jeszcze jedna uwaga: łapiemy „na kciuka”, nie „na kartkę” – z wyżej opisanych powodów.

Z uwag praktycznych – nigdy, przenigdy nie wybierajmy się na wylotówkę bez dostatecznej ilości wody i chusty/kapelusza na głowę, bo gorąco bijące zarówno z nieba, jak i z nagrzanej ulicy jest mordercze. Najgoręcej latem jest w godz. 15:00-17:00 i wtedy powinno się szczególnie uważać (bo przecież zawsze możemy mieć pecha i musieć dłużej czekać na naszego kierowcę). I jeszcze jedno: w M. napoje na stacjach benzynowych, w małych sklepikach i dużych supermarketach kosztują tyle samo – nic nie przepłacamy – nie warto więc wszystkiego dźwigać na plecach ani szukać tańszej opcji.

      Istnieje jedna zasadnicza zaleta autostopowania w tym bałkańskim kraju – w przeciwieństwie do większości naszych polskich kierowców, u Macedończyków raczej nie jest popularne stwierdzenie: „ja tu skręcam (w domyśle: dojdziecie sobie te kilometry…)”. Nie twierdzę, że każdy, kto podwozi ma obowiązek podwozić do dogodnego dla nas miejsca, ale jednak miło jest, gdy ktoś poświęci minutę własnego czasu a nam zaoszczędzi godziny męczarni z ciężkim plecakiem, w mieście, którego nie znamy. Doceniamy to tym bardziej, że nasi gospodarze podrzucali nas prawie zawsze jak najbliżej naszego celu i ułatwiali nam podróż.

Polecam. Naprawdę jest bezpiecznie.


Nawiasem mówiąc: sukienkowy ubiór autostopowy rekomendowany jest przeze mnie tylko na bardzo gorące dni, z dodatkowym założeniem, że jedziemy z męską obstawą. W przeciwnym wypadku dziewczyny powinny decydować się na bardziej zakryty sposób ubierania. Dla własnego bezpieczeństwa i komfortu.


TAKSÓWKI


      Są zadziwiająco niedrogie, jak na nasze studenckie kieszenie. Do tego stopnia, że zdarzyło nam się z nich korzystać. Z City Hostel w Skopje, do dworca autobusowego zapłaciliśmy 100 den – ok. 6-7 zł (1 km – 25 den). Z centrum Prilepu, na wylotówkę (w sumie 1 km za nią) podobnie (to musi zresztą o czymś świadczyć, jeśli człowiek może sobie pozwolić na pojechanie taxi na wylot ;) ). Należy jednak uważać, jak wszędzie, na naciągaczy. Kierowcy, jak w każdym kraju, starają się zarobić, jak najwięcej, dlatego nie oprą się możliwości oskubania turysty. W hotelu słyszeliśmy o przypadku, w którym od poznanego przez nas Szweda zażądano zamiast 1 euro – 3, a kiedy płacił większym banknotem – wyłudzono jeszcze dodatkowe 2… Podobnie zresztą próbowało się wydarzyć, gdy my staliśmy na nieszczęsnej stacji i próbowaliśmy dostać się do miasta – za odległość 40 km, taksówkarz, który do nas podjechał, próbował wytargować 25 euro (zamiast jakichś 10)!

AUTOBUSY


        Dworzec w Skopje znajduje się tuż koło dworca kolejowego, niedaleko centrum. Budynek wewnątrz urządzony jest dość nowocześnie, jest punkt informacyjny, sporo kas i biur sprzedających bilety na dalsze trasy. O oferty lepiej pytać w poszczególnych miejscach. Cały teren podzielony jest na pół – po lewej są stanowiska dla pojazdów dalekobieżnych, a po prawej przystanki komunikacji miejskiej. Bilety na przejazdy jedno- i dwu-strefowe kupuje się w białych budkach ustawionych na granicy chodnika i stanowisk (odpowiednio 30 i 35 den). W pobliżu jest też duża rozpiska tras poszczególnych nr autobusów (w cyrylicy). Samo miejsce jest niezwykle głośne (dach powoduje b. uciążliwe echo), bo większość silników jest „na chodzie”, do tego duszne i śmierdzące…



 

    Ogólnie jednak komunikacja miejska działa bez zastrzeżeń, autobusy i busy jeżdżą dość sprawnie, są tanie, choć nie najszybsze.

Przykładowe trasy i ceny (w razie, gdyby ktoś nie był zainteresowany autostopem):


Skopje – Kanion Matka: autobus miejski nr 60, cena: 35 den.

Struga – Bitola: autobus, 320 den (uwagi: chyba lepiej poszukać busa, bo cena za 70 km nie jest zachęcająca…)

Ochryda – Św. Naum: bus, 100 den. (uwagi: 27 km, jedzie prawie godzinę, ze względu na krętą drogę).

Ochryda – Struga: bus, 40 den.

Struga – Vevchani: autobus, 50 den (uwagi: żółty kolor).


Na koniec jeszcze jeden smaczek: 

Rozkład jazdy na dworcu kolejowym w Skopje.
 

czwartek, 27 września 2012

Najpiękniejsze miejsce w Prowansji. Rezerwat des Gorges de l'Ardeche.

Dzień dobry. 

Witam Was po długiej przerwie. Dzisiejsza notatka będzie miała nieco inny charakter, niż pozostałe. Ponieważ w ostatnich dniach z powodu choroby odszedł od nas ktoś bliski, chciałabym zadedykować ten wpis jego pamięci. Poniżej zamieszczam zdjęcia miejsca, w które kiedyś zabrał mnie i Agę. Miejsce, które, spośród wielu w Prowansji, oczarowało mnie najbardziej i które zawsze będzie mi się z nim kojarzyło...








Co to właściwie jest? 

Malownicza kamienista plaża nad ciepłą rzeką Ardeche w Prowansji. Jej symbol stanowi potężny łuk skalny rozciągający się nad wodą. Usytuowana jest w pobliżu rezerwatu natury des Gorges de l'Ardeche. 

Rzeka Ardeche stanowi atrakcję turystyczną zwłaszcza dla miłośników kajakarstwa. Ze względu na fantastyczne widoki, bujną roślinność i górzysty teren (płynie się wąwozem) jest to jedno z najpopularniejszych miejsc w Europie. Corocznie spływa tędy cała rzesza fascynatów przyrody i sportów wodnych.

wtorek, 18 września 2012

Pociągi w Indiach - fenomen sam w sobie.


         Witam Was bardzo serdecznie! 
      Dzisiejszą notkę poświęcam ponownie Indiom, wyłamując się z rozpoczętego cyklu o Macedonii. Zabieg ten jest konieczny, ponieważ dopiero wróciłam z Jordanii i potrzebuję trochę czasu na zregenerowanie sił i stworzenie nowych wpisów. Tymczasem mam nadzieję, że zainteresuje Was tekst o ... pociągach. Czytajcie :).




  
        Pociągowe zwyczaje hinduskie w porównaniu do naszych wydają się dość zabawne i czasem szokujące. Same wagony typowych nieluksusowych pociągów wyglądają podobnie do naszych, starych polskich wagonów, lekko pordzewiałych, brudnych, blaszanych. Takie same ogromne okna, które nie zawsze się otwierają i podobne wnętrza. Tylko szerokość i długość pojazdu jest nieco większa, bo i tory kolejowe rozstawione są szerzej i liczba wagonów wyższa, co daje czasem nawet 1 km długości. W przedziałach klas z klimatyzacją i miejscami sypialnymi (AC2, AC3) wymagana jest wcześniejsza rezerwacja* miejsc. Każde łóżko wyznaczone jest dla konkretnej osoby – listy pasażerów umieszczone są przy drzwiach wejściowych każdego wagonu, zaś przy imieniu i nazwisku widnieje dokładny „adres” miejscówki. Należy zawsze przybyć przynajmniej kilkanaście minut wcześniej, żeby mieć czas na znalezienie swojego przydziału. Może to być co najmniej męczące, gdy przyjdzie zmierzyć się z ogromnym, kilkusetmetrowym kolosem, ale przynajmniej wszystko jest precyzyjnie opisane, ustawione w kolejności tak, żeby przynajmniej było wiadomo, w którą stronę biec (z czym z kolei nie zawsze mamy do czynienia we własnym kraju…). Po „zakwaterowaniu” się na siedzeniach, jesteśmy co chwilę raczone propozycjami sprzedaży: a to soczków/ napojów gazowanych/ wody/ kawy/ herbaty a to ciastek/batoników/chipsów/ kanapek, a to zabaweczek/ krzyżówek/ gazetek/ gier… co chwilę przechodzi kolejna (albo w kółko ta sama) osoba (czasem wszyscy po kolei [a potem od nowa]) i pyta, zachęca, pokazuje, ogłasza… Jeśli pomyślałby ktoś, że zapomniał się w coś zaopatrzyć i będzie cierpiał męki pragnienia przez całą noc, to jest w błędzie. Zdąży odkupić i jeszcze pięć razy pożałować, że nie potrzebuje więcej, bo w końcu człowiek nabiera przeświadczenia, że jeśli w końcu coś kupi - farsa się skończy i wreszcie wszyscy przestaną chcieć go uczynić swoim klientem roku. Jeśli przybyliśmy wcześniej, niż to było konieczne (tak po prostu, dla bezpieczeństwa), doświadczamy wyżej opisanego aż do ostatniej minuty przed odjazdem. Następnie przychodzi kolej na konduktora, który z wielkim rejestrem przemierza wszystkie przedziały i sprawdza tożsamość podróżnych. Wymagane jest wówczas okazanie dokumentów i paszportu z ważną wizą. Dopiero po tym ceremoniale można odetchnąć i poczuć się pełnoprawnym i legalnym „gościem na pokładzie”. Wagony sypialne oddzielone są od reszty pociągu i niemożliwe jest przechodzenie pomiędzy poszczególnymi częściami pojazdu. Sam pociąg przy całonocnych, długich trasach zatrzymuje się niezwykle rzadko – co kilka godzin. Bywa, że przejazdom towarzyszą ogromne opóźnienia, często nawet kilkugodzinne, ale zdarza się także (tak jak w naszym przypadku), że docieramy do stacji szybciej, niż się tego spodziewaliśmy. Warto wtedy być gotowym trochę wcześniej („trochę” dla nas znaczyło: „godzinę”), obudzić się, wstać, spakować i śledzić przebieg podróży, bo przecież – jeśli nie zdążymy wysiąść – następna stacja trafi się dopiero za kilkaset km.


Lista z nazwiskami pasażerów.

Druga część załogi ;) - Aga na stacji kolejowej.

         Jeśli chodzi o wygląd takich wagonów, to składają się one z boksów, oddzielonych od siebie ściankami, ale niezamykanych na drzwi. Boksy te są odpowiednio, zależnie od rodzaju klas: 4–, 6–, 8–osobowe, przy czym w przypadku tych ostatnich układ jest następujący: w większej części „pomieszczenia” pod ścianami ustawione są dwie 3­­-piętrowe kuszetki, zaś na ścianie prostopadłej znajdują się jeszcze 2 łóżka. Obie części oddzielone są od siebie zasłonami, pomiędzy częściami przebiega korytarz, którym przechodzi się do wyjścia lub toalety pociągowej. Ponieważ nie ma tam żadnych zamykanych skrytek na bagaż, a torby i walizki trzymane są z reguły pod najniższą pryczą, niektórzy przymocowują je do metalowych uchwytów i rurek łańcuchami, i kłódkami. W przypadku, gdy ktoś, jak my, ma materiałowe plecaki a nie walizki na kółkach z twardych tworzyw – może mieć problem, bo przecież: cóż to za kłopot w przecięciu pasków. Jeśli ktoś jest odważny, ma tę pewność i mocne nerwy, że uda mu się smacznie zasnąć – może pozostawić swoje rzeczy razem z innymi i nie przejmować się za bardzo – w końcu szanse na kradzież przy tak rzadkim zatrzymywaniu się na stacjach i nieotwierających się oknach (klimatyzacja bądź wentylatory załatwiają sprawę) prawdopodobieństwo jest niewielkie. Kiedy jednak poobserwujemy „tubylców” (co jest najlepszą metodą na poznanie wszystkiego, począwszy od wybrania najlepszej jadłodajni, skończywszy na zasadach bezpieczeństwa na drodze), widzimy, że oni nie wahają się przed zakładaniem zabezpieczeń i zamykaniem na klucz swoich toreb. My bierzemy więc swoje (na szczęście jeszcze w połowie puste plecaki) na górę, pod głowę i śpimy, mając je po prostu w pobliżu. Na szczęście łóżka są na tyle długie i dość szerokie, że nie powoduje to niewygody. Tak jest przynajmniej w moim przypadku i wtedy w duchu dziękuję, że nie jestem zbyt wysoka.

         Klasa tzw. II tylko z nazwy kojarzy się z naszą, co mogłoby zmylić niektórych i skłonić do kupna biletów na dłuższą trasę. W rzeczywistości jednak wagony są wieloosobowe, nie mają żadnego podziału na mniejsze jednostki, zaś miejsca w nich są jedynie siedzące i twarde. Nie trzeba jednak rezerwować na nie miejscówek. Jakkolwiek w polskich warunkach można bez większych problemów spędzić noc w przedziałach II klasy, tak tutaj jest to, co najmniej niewygodne i, co najmniej, nie do końca bezpieczne. Na całonocną przejażdżkę dyskomfort nie wart jest ceny, bo przecież ceny biletów na przejazd sypialny dla ludzi z zachodu (nawet tego biedniejszego) są zupełnie akceptowalne. Najbardziej II klasa szokuje wyglądem zewnętrznym – okna sprawiają wrażenie, jakby nie miały szyb (a może nie mają?), zabezpieczają je jedynie poziome pręty żelazne w liczbie 3-4, które stanowią rodzaj zapory. Z otworów tych wyzierają na perony dziesiątki męskich głów, stłoczonych jedna przy drugiej w półmroku tak, że tylko oczy im się błyszczą od słońca.

          Oczywiście, zapewne warto spróbować wszystkiego, ale może przejażdżki w ciemnościach. W innych warunkach podróżowanie miejskimi, typowymi dla miejscowych, środkami transportu stanowi nie lada rozrywkę, tudzież ciekawe doświadczenie, które zapadnie w pamięć na długo. O tym jednak nieco później…


 

          Wracając do nietypowości zachowań, przyciąga uwagę zwłaszcza fakt, że Hindusi, w przeciwieństwie do nas, sprawiają wrażenie, jakby fakt spędzenia całego dnia w pociągu zupełnie nie stał na przeszkodzie dla odprawienia wszystkich, codziennych czynności. Zwłaszcza dobrze widać to na przykładzie spożywania przez nich posiłku. W tym momencie nasze skromne bułki z czymś w środku wypadły zdecydowanie blado, zaś napój w butelce, co najmniej nieelegancko... O jednej porze cała kilkuosobowa rodzina usiadła w jednym gronie, twarzami zwrócona do siebie, zaś kobiety zaczęły wydobywać z pakunków liczne pudełka i paczki. Trwało to dość długo, zanim wyjęły wszystko, odfoliowały, odwinęły z papierów, pootwierały i zabrały się do rozdzielania. Nie pamiętam dokładnie, ile tego było, ale istotne jest to, że we wszystkich tych paczkach mieściły się poszczególne, gotowe składniki pełnoprawnego obiadu. Każdy dostał jakiś talerzyk czy miseczkę i z każdego pojemnika otrzymywał trochę „czegoś”. Był ryż, kotleciki, mieszanka warzyw w sosie, inny sos, pierożki i jeszcze inne, różne dodatki. W jednej chwili całe wnętrze wypełniło się aromatem indyjskich przypraw. Spożywali posiłek, nabierając pokarm prawą dłonią. Nie używali sztućców, ale zbierali to, co było na talerzu i zlepiali to w mniej, lub bardziej zgrabne kulki, po czym właśnie te kulki zabierali i jedli. Na koniec uczty wytarli jedynie dłonie w wilgotne ręczniki, spakowali wszystko i jechali dalej, jak gdyby właśnie nie zrobili nic niezwykłego! Dodatkowym faktem, zwracającym uwagę, było picie wody z kubków – nie przykładali ich do ust, ale nalewali sobie wodę, trzymając naczynie 2-3 cm wyżej. Zachowaniu higieny nie przeszkadzało to, że chwilę wcześniej opierali na krawędziach kubków dłonie, którymi jeszcze chwilę wcześniej obejmowali swoje stopy, którymi z kolei jeszcze chwilę wcześniej boso chodzili po całym pociągu, żeby umyć ręce… ;)



* Nasze bilety kolejowe Aga rezerwowała jakieś 3 miesiące przed wyjazdem. Należy to zrobić za pomocą internetu i z góry opłacić, np. tu: http://www.cleartrip.com/trains . W przeciwnym razie możemy mieć spore problemy ze znalezieniem dla siebie miejsc w klasach sypialnych, a na całonocne ogromne dystansy wydaje się to być rozsądne rozwiązanie. Dzień przed odjazdem odwiedziłyśmy stację kolejową w Delhi i widziałyśmy ogromne kolejki ludzi, którzy usiłowali kupić dla siebie bilety - istnieje taka możliwość, dzięki specjalnej ich puli, zwanej Tatkal Quota, która jest udostępniana w kasach na jeden dzień przed odjazdem. Z jednej strony umożliwia to podróż roztargnionym turystom w różnych losowych przypadkach, ale wiąże się też ze stratą dużej ilości czasu. Aby zaoszczędzić nerwy, godziny i energię - naprawdę lepiej zrobić to z domu.

UWAGA - niech nikogo nie zmyli wdzięcznie brzmiąca nazwa wagonu "sleeper 2nd class". Jeśli spodziewamy się tam przytulnych pociągowych kuszetek - możemy się nieźle zdziwić. Jest to rodzaj wspólnego przedziału dla wszystkich, z twardymi leżankami, bez pościeli i odrobiny prywatności. W dodatku raczej dla tubylców, niż turystów. Przy wyborze miejsc, decydujmy się raczej na AC2 (AC Sleeper 2 tier) lub AC3 (AC Sleeper 3 tier) - przy czym ta druga opcja jest tańsza a w zupełności wystarczająca (w przypadku pierwszej na jednej ścianie mamy 2 łóżka, w przypadku drugiej -3).

poniedziałek, 17 września 2012

Macedońskie noce - porady noclegowe.


NOCLEGI


Otóż, mogłoby się wydawać, w co my także naiwnie uwierzyliśmy, że wyjeżdżając z turystycznej miejscowości do mniej popularnego miasteczka, za wszystko zapłacimy grosze. Mogłoby się wydawać, ale nie powinno! Okazuje się, że tam, gdzie w sklepie czy knajpie możemy zaoszczędzić, zwykle zmuszeni będziemy bardzo przepłacić za nocleg. O ile go w ogóle znajdziemy! W taką pułapkę wpadliśmy 2 razy – najpierw w Bitoli, później we wspomnianym już Prilepie. W obu przypadkach skończyło się dziwacznie. Kiedy łaziliśmy zmęczeni po bitolskich uliczkach i szukaliśmy jakiegoś miejsca do spania, słyszeliśmy cały czas, że wszystko jest już wynajęte. W końcu zdecydowaliśmy się rozdzielić – ja zostałam z plecakami, Rafał poszedł poszukać czegoś dalej. Bez skutku. Gdy znów się spotkaliśmy i zastanawialiśmy się, co dalej robić – pewien pan spytał nas czy nie potrzebujemy pomocy. Potrzebowaliśmy. Skorzystaliśmy więc chętnie z jego dobrej woli i jesteśmy mu bardzo wdzięczni, bo tej burzowej nocy (zmarznięci po wcześniejszej burzy) bardzo nie chcieliśmy spać na dziko. Po obdzwonieniu wszystkich możliwych kontaktów, powiedział, że najtańsza póki co opcja (i jedyna możliwa) to 20 e… Zatkało nas, bo myśleliśmy, że w tym mieście wykpimy się, płacąc góra po 4 e. Nasz budżet nie przewidywał już takich wydatków. Musieliśmy odmówić. Nasz gościnny znajomy, który uprzednio zaprosił nas do baru, nakarmił i napoił, zapłacił nam za pół tego noclegu, tym samym ratując nas przed przewalającymi się po niebie piorunami!  W Prilepie nie udało nam się przespać w ogóle – nie znaleźliśmy NIC. Klienci knajpki powiedzieli nam o czymś, gdzie można spać, ale ceny, które wymienili także były zaporowe. Zdecydowaliśmy zmykać, zwłaszcza, że miasto okazało się mało przyjazne turystom a to ze względu na liczne grupki żebrzących cyganów (?), których dzieci w pewnej chwili uwiesiły się Rafałowi na ramieniu, utrudniając w ogóle poruszanie się. Nie chcieliśmy utknąć tam w nocy, ale jako że był już wieczór, obawialiśmy się też, że idąc na wylotówkę, będziemy musieli przedrzeć się przez slumsy. W rezultacie dojechaliśmy na koniec miasta taksówką za 100 denarów (1 km – 25 den) i przespaliśmy się przy jakiejś wiosce. Nawiasem dodam, że dotarcie tam także nie było zbyt proste, bo kiedy w końcu znaleźliśmy kogoś, kto włada angielskim nie bardzo chciał zrozumieć czego od niego chcemy. Myślę nawet, że ostatecznie był trochę przestraszony, wioząć nas w nocy na przedmieścia. Zwłaszcza, że kiedy z ulgą oznajmił, że w TYM miejscu miasto się kończy – Rafał stwierdził, żeby zawiózł nas jeszcze z kilometr dalej donikąd. Jak już w końcu uznaliśmy, że miejsce nam odpowiada i że może się zatrzymać – kazał nam nie szukać końcówki kwoty :D.

Reasumując, w mniejszych miejscowościach w Macedonii, trudno jest z legalnym noclegiem. Albo rozbijasz się na dziko w lasku w środku miasta, albo pod miastem, albo nie śpisz wcale, albo przepłacasz nieziemsko. Niestety infrastruktura turystyczna nie jest jeszcze tak rozwinięta, jak byśmy tego chcieli.


W Skopje nie ma z tym problemu. My spaliśmy w bardzo przyjemnym City Hostel za 7 e za osobę. Znajduje się on przy ul. Tome Arsovski i jest obecnie chyba najtańszym możliwym miejscem dla przyjezdnych. Prowadzi go bardzo przyjazny gospodarz, który wieczorami przesiaduje w ogródku razem ze swoimi gośćmi, daje im dobre rady i wskazówki i prowadzi długie, ciekawe dyskusje. Mieliśmy przyjemność w nich uczestniczyć, popijając przy tym powitalną rakiję J. W cenę noclegu wliczone są śniadania (szwedzki stół: jajka na twardo, chleb, mleko, płatki, dżem, kawa, herbata).

Pokój w City Hostel.

W Ochrydzie jest cała masa miejsc noclegowych, zarówno w ścisłym centrum i na starówce, jak i w okolicach dworca. Są też hostele, ale są droższe. Nie ma problemu ze znalezieniem pokoju – bez względu na to, czy staniemy z plecakiem na środku deptaku czy będziemy szli drogą z dworca – ktoś zaraz nas zgarnie. Na drogach wlotowych do miasta także zobaczyć można całe mnóstwo osób z kartkami: „Rooms”. W zależności od lokalizacji ceny powinny wahać się w granicach 5-7 e (chyba, że szukamy czegoś „super”). My dwa razy spaliśmy w różnych miejscach, raz na starym mieście, raz 10 min od niego – za każdym razem płaciliśmy po 6 euro. W prywatnych pokojach standard jest różny, ale każdy może wybrać coś dla siebie. Zawsze warto się targować, bo konkurencja jest ogromna, więc gospodarz na pewno będzie walczył o klientów i tak łatwo ich nie wypuści. Należy też uważać na opłaty dodatkowe, takie jak „tourist tax” (czyli taka opłata klimatyczna), niewymieniane zazwyczaj przy pierwszej reklamie niskiej ceny. Nie dajmy się na to nabrać, bo z łatwością można wymóc na właścicielu rezygnację z dodatkowych zysków (w końcu – zawsze możemy pójść „poszukać czegoś innego…”).

Nasz "bezcenny" apartament w Ochrydzie, który mimo zapewnień, że normalnie udostępnia go za 40 e (taa, jasne), właścicielka wynajęła nam za 12 e do podziału na 2 osoby. ;)

Czy nocowanie "na dziko" w Macedonii jest bezpieczne?

Tak jak wszędzie – jeśli nie rozbijamy się z namiotem w środku miasta, w okolicach slumsów czy podejrzanego towarzystwa i robimy to z głową, szukając spokojnego miejsca (zwłaszcza jeśli nikt nas nie widzi) – jest bezpieczne. Nie spotkaliśmy się w ogóle z żadnymi przejawami agresji czy złej woli, nikt nas nigdy nie napadł (ani nie próbował) i każdy miło reagował widząc nas rano, zwijających namiot. Generalnie więc (choć gwarancji nigdy nie ma) – jest jak wszędzie – jeśli uważamy – raczej nic nam się nie stanie.

Nasz pierwszy nocleg w Macedonii. 40 km przed Skopje, na polu tuż przy autostradzie :).


NOCLEG MIESIĄCA – KANION MATKA.




Mało kto o tym wie, bo informacje w Internecie są na ten temat skromne, że tuż pod Skopje, w osławionym z racji swego piękna Kanionie Matka, backpacker może przespać się za darmo w niezapomnianej scenerii. Przełęcz z widokiem na jezioro (i knajpko-hotel) w dole, na góry – w górze ;p i na cerkiew św. Nikolai – obok. Jak nam wiadomo od wspominanego wcześniej informatora Bogusia – można tam dostać dach nad głową i łóżko. Kiedy my tam przybyliśmy, wszystko było wprawdzie zamknięte na kłódki i ludzi ani śladu (więc i o łóżkach należało zapomnieć), ale nocleg i tak był fantastyczny. Obok kościółka są dwa domki, ogródek, który w podzięce dla Matki Natury solidnie podlaliśmy, dwie wiaty i murowany WC. Teren jest ogrodzony i prowadzą do niego 3 bramki (choć w zasadzie jedna prowadzi na wątpliwą drogę na skały, więc nie wiem, czy wiele osób z niej korzysta ;p). Na środku jest źródełko z pitną wodą, w dodatku z racji temperatur jest dość ciepła, więc można zrobić sobie prysznic (sprawdzane na własnej skórze ;) ). Toaleta i wiaty zaopatrzone są w elektryczność, można więc zapalić światło i nawet naładować telefon – trzeba tylko przekręcić włącznik, żeby puścić prąd (no i nie zapomnieć o wyłączeniu wszystkiego, kiedy będziemy odchodzić). Podłoże jest równe, można więc spokojnie rozłożyć namiot, lub same karimaty i spać spokojnie. Chyba, że kogoś niepokoją szmery i szelesty powodowane przez małe zwierzątka, przemykające nocą tu i ówdzie – wtedy lepiej jednak spać w namiocie – trochę chroni, ale przede wszystkim tłumi hałasy ;). Do późna słychać klimatyczny jazzik dobiegający z dołu, a widok w nocy i o poranku jest po prostu nieziemski.
Jeszcze jedno - podobno należy uważać na żmije, ale my żadnej nie widzieliśmy ;).

Tak wyglądał nasz nocleg - spaliśmy w tej wiacie po prawej :). 

Okolice cerkwi.
Podlewamy papryczki :). 

Teraz UWAGA - nocleg przy cerkwi jest bezpieczny, po pierwsze dlatego, że jest dość wysoko, więc małe są szanse, że ktoś przyjdzie do strudzonych "nic-nie-mających plecakowiczków" a po drugie dlatego, że mamy szanse trafić na dzień, kiedy w zabudowaniach ktoś będzie przebywał.
Nasz gospodarz w hostelu w Skopje ostrzegał nas jednak przed nocowaniem na dole kanionu i kategorycznie zabraniał nam biwakować na jego początku (tam, gdzie jest tak dużo samochodów i cała masa turystów). Uzasadniał, że z powodu bliskości wioski, wieczorami może być nieprzyjemnie, jako że kręci się tam sporo podejrzanych osób (nie-Macedończyków). Nie wiem - nie chcieliśmy tego sprawdzać. Przekazuję, co usłyszałam.



Jak się tam dostać?

Kanion Matka
Ze Skopje jedziemy do Kanionu Matka autobusem nr 60 (odjeżdżają z dworca co ok. 1,5 godz.). Kupujemy bilet za 35 denarów i wysiadamy na ostatnim przystanku. Idziemy (ok. 20 min.) asfaltową drogą pod górę, mijamy tamę i docieramy do wcześniej wspominanej restauracyjki i cerkwi św. Andrzeja. Tam, w przystani prosimy o przeprawienie nas na drugą stronę jeziora – kosztuje to 60 denarów (1 e) i w cenę wliczony jest rejs z powrotem (wystarczy potem zawołać, albo uderzyć w gong). Potem wspinamy się pod górę. Trasa nie jest długa, ale dłuży się w zależności od ciężkości plecaka i temperatury. My wchodziliśmy jakieś 30-40 min (przy czym schodzenie z plecakiem jest dużo bardziej destrukcyjne dla stawów kolanowych i nawet kije trekkingowie nie są w stanie temu zapobiec). Tyle. J Pamiętajcie jednak, żeby pozostawić to miejsce w takim stanie, w jakim je zostawiliście. Śmieci zabieramy ze sobą, wyłączamy elektryczność i nie niszczymy tego, co tam jest. W końcu po nas przyjdą tam inni. 

niedziela, 2 września 2012

Tania Macedonia, czyli student szaleje. Za ile można się najeść i gdzie zdobyć prawdziwą rakiję?


Macedonia to idealne miejsce dla studentów o niewysokim budżecie. Mając w kieszeni po 800 zł, spędziliśmy 3 wakacyjne tygodnie, podróżując, zwiedzając, jedząc do syta (z wyjątkiem 3 specyficznych greckich dni) i śpiąc wygodnie w łóżkach (choć nie za każdym razem). Pierwszy raz w życiu mogliśmy też pozwolić sobie na pójście do restauracji (zamiast do baru czy supermarketu) na pełnoprawny posiłek, lub wybrać się do knajpy na drinka (co dla mnie było absolutną premierą. Zwykle rezygnuję z tego typu wydatków (z oczywistych względów), jednak tym razem stały się one (czy raczej to, co dzięki nim dostawaliśmy) jedną z atrakcji. Niecodziennie krakowski student, w dodatku przybysz z Mazur wybiera się do lokalu przy głównym deptaku miasta i wybiera z karty to, co mu się zamarzy. Niecodziennie, poza pobytem w Macedonii. Zgadzam się też od razu, że gdybyśmy zrezygnowali z niektórych „luksusów”, całkowity koszt wyjazdu zamknąłby się prawdopodobnie w 500 zł, jednak po to przecież wybraliśmy tańszy kraj, żeby w końcu móc zaszaleć (faktycznie szaleństwo – wydać AŻ 800 zł w ciągu 3-tygodniowych wakacji :P).
            Nie chcę pozostawiać słów bez przykładów, dlatego poniżej zamieszczam garść informacji.

RESTAURACJE I KNAJPY


            Na początek, najmniej tania ze wszystkich odwiedzonych, restauracja meksykańska przy głównym deptaku:


Na zdjęciu: Enchilada wegetariańska (z farszem warzywnym), podana z ryżem, sałatą, pomidorami, pastą z czerwonej fasoli, zielonym groszkiem, kukurydzą i papryczkami jalapenos; Enchilada z kurczakiem, podana z tym samym co wyżej ;-) + 2 piwa. Koszt: 360 den x 2 + 90 x 2 = 900 den/2 os, co daje ok. 7,5 e na głowę (nie najtaniej, ale po 3 dniach podróży, smażenia się w słońcu i prawie-nic-niejedzenia, była to nasza nagroda za wytrzymałość J ) SKOPJE.

Na zdjęciu: Mojito, Martini ze sprite, paluszki z tortilli i sera podane ze śmietaną i ostrymi sosami; Koszt:  ok. 150 + 130 + 90 = 370 den, co daje ok. 3 e na głowę (zjeść przystawkę i napić się drinka za 12 zł…? J ) SKOPJE.

Na zdjęciu: Burek serowy (ciasto francuskie zapiekane z białym serem, zazwyczaj słonym), Burek mięsny; Koszt: ok. 40 den + 50 den = 90 den, co daje ok. 0.75 e na osobę. Najtańszy i smaczny sposób na śniadanie J.  Dostępny niemal wszędzie. OCHRYDA.Dodam jeszcze tylko, że najsmaczniejszą burkową opcją jest farsz serowo-szpinakowy. Jest on jednak bardzo rzadko dostępny w sklepach i piekarniach, więc jedynie przy odrobinie szczęścia, lub samozaparcia możemy na niego trafić. Jedyny raz, kiedy udało mi się go zjeść, zdarzył się w Skopje. Znalazłam go w budce przy galerii miejskiej w samym centrum.


           W Ochrydzie odwiedzaliśmy jeszcze 2 „jadłopodajnie” – pizzerię Di Angollo, jako że wśród tysiąca „włoskawych” knajp była jedyną, która oferowała dania w sensownej ilości, za rozsądne ceny (po ok.. 5 e/os) i mogła poszczycić się w miarę normalnym menu (cała reszta oferowała AŻ po 5 rodzajów pizzy, w dodatku w mikroskopijnych rozmiarach); oraz Fast-food Oaza, w którym można było dostać naleśnika z czekoladą i bananem lub hamburgera za 1 e.


Na zdjęciu: Naleśnik z serem i pieczarkami, Omlet z serem i szynką, sałatka szopska (pomidor, ogórek, ser bałkański), piwo, kawa mrożona; poza zdjęciem: owocowy naleśnik na deser; Koszt: 65 + 80 + 70 + 70 + 70 + 70 = 425 den, co daje ok. 7 e, czyli ok. 3,5 e na osobę. BITOLA, pizzeria Verona.

        Słowem uzupełnienia, dodam jeszcze tylko, że oczywiście nie przez cały czas stołowaliśmy się "na bogato". Kiedy zdecydowaliśmy się uciekać przed ochrydzko-strugijską burzą i w tym celu wyjechać na trochę do Grecji, zgodziliśmy się tym samym na zupełną zmianę trybu życia. To, co w Macedonii wydawaliśmy w knajpie, na Chalkidiki starczyło nam jedynie na skromne zakupy w małym sklepiku, który w dodatku świecił pustkami... Za 7 e dostaliśmy: mały chleb tostowy, 2 pomidory, ogórka, 2 brzoskwinie, jakiś biały serek (który WCALE, mimo zapewnień sprzedawczyni, NIE BYŁ fetą ;( ), i butelkę Coli... Skończyło się więc na 3 dniach zupełnego oszczędzania i "niemarnowania pieniędzy". Zjedliśmy większość zapasu zupek chińskich, spaliliśmy się słońcem, dostaliśmy posiłek od Greka, ale to już zupełnie inna historia...

SUPERMARKETY I BAZARY


Nie podaję cen sklepowych i supermarketowych, ponieważ praktycznie nie różniły się od polskich. Coca-cola była troszkę tańsza, jogurt nieco droższy, chleb kosztował podobnie – w zasadzie – podobnie. Wody w wielu miejscach można było napić się wprost z tryskającego źródełka, więc z pragnieniem nie było problemu. Niezbyt często korzystaliśmy jednak z tzw. suchego prowiantu, bo po prostu szkoda było nam czasu i sił na przygotowywanie posiłków, skoro za 3-4 e mogliśmy do syta najeść się czegoś ciepłego. Z przyjemnością odwiedzaliśmy jednak bazary… są to miejsca same w sobie interesujące z racji panującej w nich atmosfery. Wesoły gwar, tłok i różnorodność warzyw, owoców i przypraw powoduje, że czujemy się trochę, jak nie w Europie. Mówiąc szczerze, na skopijskim Bit Pazarze czułam się trochę, jak w… Maroku. Skoro piszę o cenach, muszę wspomnieć, że owoce i warzywa dostajemy tam dosłownie za grosze – kg brzoskwiń czy arbuza za 20 den (ok. 1 zł). Przechodząc między straganami, mijamy się z Macedończykami, z których każdy niesie pełne torby papryki, brzoskwiń, pomidorów – wszystko w hurtowych ilościach. Każdy kupuje całego arbuza. To w całej swej malowniczości powoduje pewne logiczne problemy – chcę kupić kawałek arbuza lub melona i dajmy na to – jedną brzoskwinię… kiedy podaję kupcowi 1 sztukę – pyta zdziwiony czy chcę tylko to, po czym oddaje mi ją za darmo, bo przecież nie bardzo ma jak zważyć taką ilość ;). Z arbuzem jest trudniej – nikt nie wie, o co nam chodzi… kiedy tłumaczymy, że chcemy mniej niż pół, podają nam ćwiartkę, gdy mówimy, że chcemy jeszcze mniej – pokazują nam mniejszego CAŁEGO. Dopiero po dłuższej chwili jakaś pani się lituje i postanawia zrozumieć o co nam chodzi – sprzedaje i do tego kroi na kawałki, żebym mogła od razu zjeść. Sama, bo przecież Rafał nie lubi J.
Sklep na obrzeżach Ochrydy.

Bit Pazar, Skopje.


Bit Pazar, Skopje.

Bit Bazaar, Skopje.

Bit Pazar, Skopje.

             Targowiska miejskie znajdują się zwykle b. blisko ścisłego centrum. W Skopje usytuowane  jest  za Starą Czarsziją, w Ochrydzie - w uliczce w prawo od głównego deptaku,  Prilepie od razu przy jednej z gł. ulic a w Bitoli w starej części miasta. 
              Warto się na nie udać, bo same w sobie są specyficzne i ciekawe. Poza tym, to właśnie tam bardzo tanio można nabyć naprawdę świeże, soczyste i diabelsko słodkie owoce za bezcen. Dodatkowo, miejscem tym powinni być szczególnie zainteresowani miłośnicy regionalnych trunków. Nie od dziś wiadomo, że domowej produkcji bałkański alkohol cieszy się większą renomą i sławą, niż ten - sprzedawany oficjalnie w sklepach. Jeśli chcemy więc spróbować prawdziwego, mocnego a w dodatku tradycyjnie wyrabianego specjału - powinniśmy udać się na bazar i po prostu zapytać sprzedawców o rakiję. Jeśli nie trafimy akurat na tego, który posiada interesujący nas towar, na pewno wskaże on nam kolegę, który może nam pomóc :). Potem udamy się na zaplecze, albo po prostu na bok i dostaniemy trunek w plastikowej butelce. Zwykle po dużo niższej cenie niż w sklepie i zwykle dużo taniej. Warto zapytać o możliwość spróbowania (jeśli sprzedawca jakimś cudem nie zaproponuje tego sam) - w końcu nie ma sensu kupować kota w worku. Jeśli chodzi o cenę, to specjalnie wcześniej pytaliśmy o poradę naszego gospodarza w hostelu w Skopje. Powiedział nam, co podaję także dla orientacji, że 1 l porządnego alkoholu powinien kosztować w granicach  200 denarów, czyli 3,3 e


* * *

Im mniejsze miasto, tym oczywiście w knajpach było taniej. Najwyższe ceny, jak zwykle spotkały nas w stolicy, ale nawet tam nie były one zaporowe, jak np. w Paryżu czy w Oslo. W mniejszych miejscowościach, takich jak Bitola czy Prilep, menu było zwykle jeszcze bardziej przystępne. Jedzenie było więc w zasięgu ręki, ale większy problem mieliśmy wtedy z… noclegiem.

cdn.