piątek, 18 lipca 2014

O powrotach rozmawianie. Szkocja po latach - prolog.

Po dziesięciu latach rozłąki wreszcie znów się spotkałyśmy. Nie sądziłam, że dojdzie do tego w takich okolicznościach... Być może nawet nigdy nie planowałam takiego obrotu sprawy. Owszem, myślałam o tym wielokrotnie, jednak tyle jest innych spraw do zrobienia... Zawsze było coś innego na mojej liście zadań. 

Tym razem jednak los zadecydował i stało się. Ponownie "twarzą w twarz" - ja i Szkocja. Po dziesięciu latach wróciłam, żeby przemierzyć północne pustkowia. Możecie sobie tylko wyobrazić moje podekscytowanie, kiedy odnalazłam stare miejsca, sprawdziłam, że mały camping na obrzeżach Staffin, dalej istnieje, albo gdy odszukałam na ogromnej przestrzeni Glencoe miejsce, w którym kiedyś stał nasz namiot...

Z całą pewnością mogę stwierdzić, że tym razem był to nie tylko wyjazd wypoczynkowy i tzw. naukowo-poznawczy, ale także silnie sentymentami podszyty. Dobrze było odwiedzić miejsca, w których wszystko się zaczęło, wszak to właśnie tu, w Szkocji, na poważnie zaczęła się moja autostopowa kariera. To tu zaczynałam naprawdę oddychać. 



Cairngorm Mountains.



Tym razem co prawda nie jeździłam stopem (mea culpa...), bo urlopy udało się zgrać tylko na 4 dni. Ale, ale! To wcale nie znaczy, że nie było surwiwalowo! W przeciwieństwie do ostatnich wypadów do Hiszpanii, tym razem także i w tej kwestii wróciliśmy do korzeni. Było na dziko. Tylko, że z samochodem. ;-)

Skąd samochód w tej dalekiej świata stronie? Otóż... z wypożyczalni! Tak! Wynajęliśmy małe auto, w które zmieściliśmy się tylko my i plecaki, i... zaraz, zaraz! Jacy my? Może wypadałoby wprowadzić drugiego bohatera... W takim razie, tadam, tadam: tym razem towarzyszył mi Rafał, który na potrzeby tego wyjazdu otrzymał kryptonim: "kierowca". Ja zostałam przy fotografowaniu (ubezpieczenie na dwie osoby było droższe).


Szkocja w skrócie, czyli: kierowca i fotograf.


Wracając do sedna... Jak to się w ogóle stało? Ano... Jako, że nie był to nasz pierwszy wyjazd tego roku, i jako że planujemy coś większego zimą, postanowiliśmy zaoszczędzić i na krótki wypad letni wybrać się na północ Szkocji. Zaoszczędzić... łatwo powiedzieć. Trochę wpadliśmy, bo przed samym wyjazdem okazało się, że za pieniądze, które musielibyśmy wydać na dojazd (i powrót) pociągiem do Fort William (ok. 200 mil z Edynburga) moglibyśmy polecieć (i wrócić!) do Hiszpanii. Jeszcze gorzej było z noclegami... Booking.com zaprezentowało nam niezbyt chlubną listę z zakwaterowaniami, każde po 100 funtów za noc. Tego było trochę za wiele... Miało być taniej, a wszystko zaczynało wyglądać co najmniej przerażająco. Problemy stawały się większe i większe. Zdecydowaliśmy się więc wziąć sprawy w swoje ręce. 

Pożyczyliśmy śpiwory i namiot (wszak dopiero niecały rok mieszkamy tutaj i nie zdążyliśmy jeszcze przywieźć całego sprzętu), zorientowaliśmy się w cenach wynajmu auta i uznaliśmy, że tak będzie dużo taniej. I było. Cały wyjazd wyniósł nas po 220 funtów, czyli pi razy drzwi 1100 zł, z czego na haracz dla wypożyczalni i paliwo: po 120. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę, bo byliśmy mobilni, mogliśmy zmieniać miejsca szybko i bez marnowania czasu, goniliśmy dobrą pogodę i przemieszczaliśmy się w zależności od potrzeb. Nie musieliśmy też spieszyć się nigdzie na nocleg, ani marnować energii na szukanie miejsca do spania, bo... mogliśmy w każdej chwili podjechać w boczną uliczkę i rozstawić gdzieś namiot. Jak za starych dobrych czasów... :) 

No, może niezupełnie, bo już pierwszej nocy Los sobie z nas zadrwił. Szarzyło się już pomału, wiatr delikatnie i spokojnie zapowiadał koniec dnia, a wzmagający chłód i wszechobecne szkockie muszki nie zachęcały do przesiadywania na dworze. Zabraliśmy się szybko za rozstawianie schronienia, aż tu nagle... okazało się, że namiot, który pożyczyliśmy, krótko mówiąc, jest niedysponowany (bo nieużywany długo, spleśniał! :P)! Nie mieliśmy gdzie spać... na co więc zakupione naprędce karimaty? Cóż... karimaty może i na nic, ale samochód... jak na lekarstwo! Rozłożyliśmy śpiwory na siedzeniach, te opuściliśmy na płasko, pod głowy wzięliśmy poduszeczki (bo przecież w bagażniku można zmieścić i takie luksusy), i zasnęliśmy. ;-) Przyznam, że byłam sceptyczna, ale okazało się, że nie jest źle. Może nawet wygodniej, niż w rozstawionym na nierównej ziemi namiocie. Było dość miękko, ciepło, przytulnie. Wiadomo, że w łóżku wygodniej, ale przekonałam się na tyle, że w ten sposób spędziliśmy 3 noce. I byłam bardziej wypoczęta, niż kiedykolwiek! 

Dobrze, bo plan był napięty. No dobra, planu nie było, a decyzje podejmowaliśmy spontanicznie. Najważniejsze, że zrealizowaliśmy go w ponad stu procentach. Spędziliśmy czas aktywnie i ambitnie. Przejechaliśmy ponad 800 mil, drogą każdego rodzaju (począwszy od autostrad i ekspresówek, poprzez małe miejskie, i jednosamochodowe dwukierunkowe drogi na Skye, gdzie mijać się ze sobą można tylko na specjalnych zatoczkach, a skończywszy na wąskich, zupełnie bocznych piaszczystych górskich dróżkach). Jedliśmy proste jedzenie z supermarketów, zajadając czasem chipsami i popijając colą (wszak kalorie potrzebne w podróży :P) i spaliśmy w pięknych miejscach zupełnie za darmo, mając widok na niesamowite Glencoe, pofałdowany krajobraz wyspy Skye i górski park Cairngorm. Było niesamowicie! 

Loch Duich. Jezioro przy zamku Donan.
Droga na Skye. W oddali widać, jak zwęża się tylko na jeden samochód.



PS
Tyle tytułem wstępu, gdyż nie chcę tworzyć notki na 3 godziny czytania. Pomyślałam ostatnio, że może lepiej będzie pisać częściej, ale nieco krócej i nie zawierać wszystkiego w jednej notatce. (Może to mnie zmotywuje do nierobienia takich długich przerw :P). Oczekujcie w takim razie w niedługim czasie ciągu dalszego. Chciałabym Wam opowiedzieć dokładniej o tym, co widzieliśmy. ;-)