niedziela, 9 marca 2014

Przypadkiem w historię. Kolga. Estonia.

O estońskich atrakcjach wiedzieliśmy niewiele. Pobieżnie sprawdziliśmy internetowe przewodniki jeszcze w domu i zdecydowaliśmy się odwiedzić te kilka miejsc, o których pisano, że warto. Czasu nie było wiele, wszak to pierwsza, naprędce organizowana, nieśmiała jeszcze wyprawa dwojga młodych, ledwie 18-letnich ludzi.

Wśród punktów naszego programu znalazł się Park Narodowy Lahemaa, o którym wieść niesie, że największy i najstarszy w kraju. Niezwykłość jego i urok kryje się zaś w tym, że większość jego powierzchni zajmują mokradła. Postanowiliśmy to sprawdzić. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że nie tylko z naturą przyjdzie nam obcować. Czekała na nas przygoda z nieodkrytą historią...

Z Tallinu dojechaliśmy stopem. Powiedziałabym, że "tradycyjnie", ale przecież to były dopiero początki. Nasz rosyjski kierowca, którego zresztą kilka dni później złapaliśmy ponownie w zupełnie innej części Estonii (ku zaskoczeniu jego i naszym), zatrzymał się z niepewną miną w miejscowości Kolga i spojrzał na nas z zakłopotaniem. Sam chyba nie do końca wiedział, co ma z nami zrobić... miejscowość była maleńka (zaledwie kilka domków) i nie było wiadomo, co w niej robić. 

- Na pewno chcecie tu zostać? - zapytał z niedowierzaniem. 
- Jasne. Mamy przecież namiot. Rozbijemy się gdzieś i wszystko będzie grało. 
- Taaaa... czyli... co? Tu będzie dobrze? - sam nie czuł się chyba zbyt komfortowo z tym, że nas tam zostawia. 
- Będzie. I tak jesteśmy wdzięczni, że podwiozłeś nas aż tutaj. Nie trzeeeeeba byyyyło... - zapewnialiśmy przekonywująco. 
- No dobra... to... to miłego pobytu i uważajcie na siebie... - dodał, odjeżdżając. 

Wypakowaliśmy plecaki i rozejrzeliśmy się po okolicy. Rzeczywiście na pierwszy rzut oka zbyt wiele do oglądania nie było. Wydawało się, że to nawet lepiej - na ziemi niczyjej łatwiej potajemnie zorganizować obozowisko. Nikt nie zwróci na nas uwagi, nie przegoni nas, ani, co najważniejsze, nie zrobi nam krzywdy. Tak myśleliśmy.

Namiotu jednak nie rozstawiliśmy. Zadecydował o tym los. Albo raczej... natura. Nadzwyczaj duże kleszcze, w ilości przekraczającej tolerowaną przekonały nas, że spanie w chaszczach to nie najlepszy pomysł. Do tej pory nie dowierzaliśmy, że te insekty stanowią tu aż tak duży problem. Wiara zstąpiła na nas niczym obfita ulewa w burzowy, letni dzień. Wybraliśmy więc nocleg w pokoiku na terenie dawnego klasztoru cystersów. 

No właśnie... klasztoru. Bo miejscowość Kolga i jej zabudowania, to w zasadzie pozostałości po włościach dawnego zakonu Cystersów. Rozglądając się po okolicy nieco dłużej, zaczęliśmy odnosić wrażenie, że nie znajdujemy się w zwyczajnym miejscu. Wokół unosiła się niecodzienna aura. Duch przeszłości. 

Nieopodal rozpadającego się budynku znaleźliśmy tabliczkę z krótkim opisem historii...

W XIII wieku, północna część Estonii, wraz z Tallinem i okolicami została podbita przez władcę Danii, króla Waldemara II Zwycięskiego. W ten sposób z rąk niemieckiego Zakonu Kawalerów Mieczowych, tereny te na około sto lat przeszły pod jurysdykcję skandynawską. Król ofiarował obszar Estonii swojemu synowi Dukowi Kanutowi i najprawdopodobniej to za jego czasów Kolga przypadła w udziale Cystersom. Wieś, jej zabudowania i około 5000 hektarów łąk i lasów od tej pory znalazło się w rękach zakonników z Gotlandii. Najwcześniejsza wzmianka na ten temat w źródłach pisanych pochodzi z 1230 roku. 

W XIV wieku tereny te wróciły ponownie pod opiekę Zakonu Kawalerów Mieczowych, by następnie, w wyniku Wielkiej Wojny o Inflanty (1558-1583) dostać się w ręce szwedzkie (południowa część kraju przypadła wówczas Polsce). W 1581 roku, król Szwecji Johan III ofiarował Kolgę generałowi Pontusowi de la Gardie.

Dzisiejszy wygląd miejsowość zyskała w 1820 roku, kiedy to przebudowano budynki, nadając im klasycystyczny wyraz. Od XVII wieku posiadłości te wraz z przyległymi terenami należały do słynnej szlacheckiej rodziny Stenbocks (jej członek Magnus Stenbock był jednym z najwybitniejszych szwedzkich dowódców w trakcie III wojny północnej).



Tyle o historii w faktach. A klimat? Cóż... nie dało się ukryć... Znajdowaliśmy się w miejscu, które tętniło przeszłością. Powietrze na wskroś przesiąknięte było duchem czasu. Gdzie nie spojrzeć, dumnie prężyły się przed nami  pozostałości dawnych dni. Skąpane w słońcu jasne mury i resztki budynków przywodziły na myśl wyobrażenia o dawnych lat. Tu być może wypasano zwierzęta... tam modlono się... jeszcze gdzie indziej przechadzano się na spacery... W tych murach mieszkano zupełnie inaczej, w oddali od ludzi i cywilizacji. W ciszy i spokoju. Inaczej niż teraz. Nie mogłam opędzić się od myśli, które nachodziły do mojej głowy z każdym krokiem i nowo ujrzanym budynkiem. Wszystko było takie sugestywne. Nietrudno było pomylić epoki...

Z pasją odkrywaliśmy kolejne zakamarki, znajdowaliśmy wystające z gąszczy krzaków fragmenty murów i przedzieraliśmy się przez zwały cegieł w zawalonych budynkach. Z przyjemnością błąkaliśmy się między budynkami i po dziedzińcu, który kiedyś z pewnością tętnił życiem... dziś było zaś na nim cicho i spokojnie. Słońce zachodziło i przepuszczało swoje ostatnie promienie pomiędzy szparami w ogrodzeniu. Zmierzchało. Wyciszeni udaliśmy się na spoczynek. 



Fotka na dziedzińcu a'la samowyzwalacz ;-)


Chociaż większość zabudowań, to w gruncie rzeczy już tylko ruiny, warto zobaczyć je na żywo. Wszystko razem, w otoczeniu lasów, łąk i mokradeł tworzy niesamowity, nieco mroczny i tajemniczy klimat.