niedziela, 17 kwietnia 2016

Laos. Co tam w ogóle jest i czego się spodziewać, poza zabytkami.



A oprócz tego kurzu, to jaki właściwie jest ten Laos?



Różnorodny, chciałoby się powiedzieć. Inny od tego, co nam znane, a jednocześnie bardzo podobny. No bo, niby ludzie, tak samo, jak w Europie, mają tam dwoje oczu, uszu, nosy i wszystko, co tam sobie ktoś kiedyś wymyślił, projektując człowieka. Mają duszę, serca, powody do radości i smutków, zupełnie, jak my. A jednak… żyją troszke inaczej. Trudniej, nieco bardziej pod górę, troche większym kosztem. Tylko, że… z drugiej strony, bywają też bardziej otwarci na ludzi, troche swobodniej uśmiechają się do ciebie, kiedy mijasz ich na drodze i jakoś tak naturalniej przychodzi im zadowolenie z życia. 

To oczywiście nie znaczy, że cieszą się cały czas, jak głupi do sera, albo, że znowu wezmą wszystko na klatę, bez mrugnięcia okiem. Nie są maszynkami do uszczęśliwiania turystów, ale też nie atakują, nie męczą i nie starają się na każdym kroku wyłudzić od ciebie kasy (choć rzecz jasna nie jest to regułą). Mam wrażenie, że podobnie, jak Tybetańczycy, czy Nepalczycy, mieszkańcy Laosu są po prostu nieco dumniejsi i bardziej świadomi swojej wartości w porównani chociażby do dużej części Hindusów. Nie będą biegać za tobą przez pół miasta, wrzeszcząc, lub płaszcząc się, by namówić cię do kupna tandetnej figurki za 3 dolary. Nie rzucą wszystkiego, co w tej chwili robią, by skłonić cię do ubicia "świetnego" interesu i jednocześnie nie poświęcą ci więcej uwagi, niż ich zdaniem ci się należy. Nie będą też targować się do upadłego, oddając ci swój towar za półdarmo, wręcz przeciwnie, jeśli zaoferujesz zbyt niską cenę, stanowczo odmówią, być może nawet obdarzając cię pełnym politowania spojrzeniem i wrócą do swoich spraw. 

Kwestia targowania się, była zresztą dla mnie pewnym zaskoczeniem, bo, choć niecierpię tego robić, to jednak jadąc do Azji, zawsze jestem przygotowana na słowne potyczki. Tu, jak się okazało, obniżanie cen, to raczej delikatny posmak dania, aniżeli jego główny temat i jeżeli przesadzimy z ofertą, a zależy nam na zakupie, będziemy musieli ukorzyć się przed sprzedawcą i przyjąć jego warunki. 

Niestety, podobnie sprawy mają się z wszelkiego rodzaju tuk tukami, pick up’ami, czy też jakimkolwiek innym środkiem transportu prywatnego (no bo jeśli autobusy i pociągi to transport publiczny, to wszelkie riksze i taksówki, to chyba prywata, nie?). Co więcej, ceny, dyktowane przez przekonanych o majętności białego człowieka kierowców, czasem naprawdę zbijają z tropu i przyprawiają o ból głowy. Zdarzyło nam się zarówno naprawdę nieźle przepłacić za przejażdżkę, jak i zrezygnować z jednej wycieczki, bo najzwyczajniej w świecie uznaliśmy, że kosmiczna suma jest zbyt wysoka. W pierwszym przypadku winne było, jak to zwykle bywa, zmęczenie i związana z nim trudność w przestawieniu się na laotańską walutę (kip, 1000 KIP = 0.5 PLN), w drugim po prostu nie udało nam się znaleźć NIKOGO kto zaoferowałby usługę taniej (minusy ciągle średnio rozwiniętej infrastruktury turystycznej). 

Jeśli chodzi o ceny w Laosie, to tu spotyka nas druga niespodzianka. Dlaczego? Ano, dlatego, że z różnych, nieco zbyt barwnych, jak się okazuje, opowieści słyszałam wiele o super-tanim-wszystkim w Laosach, Wietnamach, Kambodżach, itp. Ktoś kiedyś próbował mi sprzedać bajkę o tym, jak to za 5 dolarów można sobie wynająć fantastyczny bungalow z dostępem do basenu i mieszkać za półdarmo w luksusowych warunkach. Wszystko brednie! Całe szczęście, że tego typu rewelacje zawsze przyjmuję z przymrużeniem oka i robię swoją własną kwerendę. JEDNAK!, ku naszemu lekkiemu zdziwieniu, ceny w tym miejscu bardzo często dorównywały polskim, a jeśli chodzi o produkty zainteresowania białasów, to czasem nawet przewyższały rozsądne normy, czego już z całą pewnością nie przewidziałam. Posiłki w knajpkach czy budkach ciągle, co prawda, były w naszym zasięgu i zapłacenie za puszkę coli w barze 3.5 zł, 12 zł za ryż z warzywami i sosem, czy też 5 zł za naleśnika na ulicy nie było jakąś tragedią, ale z całą stanowczością odkryliśmy, że wycieczka ta będzie nas kosztowała nieco więcej, niż tajskie przyjemności za zachodnią granicą. 

Co dalej? Cóż, ja, choć być może to wyłącznie moje przewrażliwienie, momentami czułam się nieswojo z powodu warunków życia panujących w kraju. Owszem, wiem, że żadna w tym moja wina i nijak nie jestem w stanie niczego zmienić, pomijając już to, że polski naród też wycierpiał swoje, kupując na kartki podłe ilości  słodyczy, podczas gdy wszyscy na Zachodzie jedli rurki z kremem i opijali się gorącą czekoladą z bitą śmietaną, jednak jakoś tak troche było mi nie tak. No bo, jakże to tak… my idziemy sobie, zachodząc po zimną colę do baru, kiedy tylko najdzie nas pragnienie (a to nachodzi niestety bardzo łatwo w takim upale), a z drugiej strony nadbiegają dzieci, które te puszkę chcą ode mnie otrzymać. Jako, że rzeczona już puszka w mgnieniu oka jest opróżniona, zawracam, kupuję im kolejną i z przepraszającym wyrazem twarzy im ją zanoszę. Idąc typ tropem: ja na szyi dźwigam wielki aparat, w plecaku mam komórkę i drugą, małą cyfrówkę do pstrykania szybkich fotek, na biodrach pod spodniami pas z furą forsy (no dobra, zagalopowałam się) i jak gdyby nigdy nic jestem sobie na wakacjach, a ludzie, których mijam żyją biednie i niewiele mogą z tym zrobić… 

No bo Laos to nie do końca taki tam sobie typowy kraj. Komunistyczne republiki rządzą się swoimi prawami. To niezupełnie tak, jak u nas, że jeśli chcesz od życia czegoś więcej, to wystarczy mieć pomysł i go realizować. To troche tak, jakby coś przyczepiło ci się do nogi i nie chciało puścić, ciągnąc ku dołowi. Taka, niby powszechna sielanka, gdzie wszyscy mają po równo, ale rezultacie to można przyznać, że mają po równo niczego. No bo co to jest dla Europejczyka: walący się domek na krzywych palach, zakurzone podwórko, kijek zamiast zabawki i miska ryżu na śniadanie? Nic. A dla nich to często wszystko. 

Typowy laotański dom. Don Det.



Zaplecze jednej z restauracji.


Nie chciałabym przesadzać, bo przecież widziałam na dworcu autobusowym emitowany na wielkim ekranie telewizora teleturniej w iście zachodnim stylu. Na nim wymalowane prezenterki w obcisłych ciuszkach i zachodnich fryzurach wdzięczyły się do publiczności i śmiały się perliście. Widziałam też normalne samochody i całkiem przyzwoite budownictwo w Wientianie. Niektórych pałacyków zresztą nie powstydziłby się niejeden zachodni biznesman. Jednak… ciągle jakoś dziwnie było mi mijać tych, którzy cały dzień ciężko pracują, by zarobić na swój ryż. 

A no tak… bo tak prawdę mówiąc, to w Laosie faktycznie da się przeżyć za dolara dziennie! Tylko nie do końca wygląda to tak, jak sobie wyobrażamy w Europie. W cenę tę nie wliczają się żadne wygody, ani luksusy, a jedynie źródlana przegotowana woda, lepki ryż, jedzony ze wspólnej miski palcami, zero elektryczności, telewizji, komputerów i innych przyjemności. Jeśli do tego doliczyć kąpiele, najlepiej w pobliskiej rzece, albo w wiadrze wody czerpanej ze studni, to jesteśmy w domu. Może ze względu na tę szarość codzienności nie wszyscy wyglądają, jakby na lepsze życie trafić nie mogli. 

Z ciekawostek jeszcze innych dodam, że w samym Laosie nie produkuje się zbyt wiele, a zdecydowana większość towarów dostępnych na sklepowych półkach (a jednak wciąż lepiej niż Polsce PRL-u) pochodzi z importu. Stąd też wyższe ceny. Najbardziej widać to na przykładzie towarów, może nie luksusowych, ale też nie będących podstawą wyżywienia mieszkańcow kraju: chipsach, napojach gazowanych (zwłaszcza oryginalnym Red Bullu) czy alkoholach. Koszt drinka w pierwszym lepszym barze (nie, żebym jakoś często sięgała) oscyluje w granicach 15-25 zł (sic!). Dla porównania, mieszanki z produkowaną na miejscu ryżową Wódką Lao kupowaliśmy za ok. 10 zł. Różnicy nie ma prawie żadnej. Aż chciałoby się wspierać rodzimy przemysł, ale tego nie ma jedna zbyt wiele.

Komuś robalka na przekąskę?

Sieci rybackie.

Sieci rybackie i suszące się na słońcu rybne pęcherze.


Golibroda. Ktoś chętny? :)




W tym samym też barze przeczytaliśmy bardzo ciekawą ulotkę, jaką w niektórych barach zamieszcza się w formie kawiarnianej gazety. Z tej też ulotki, oprócz powyższych informacji dowiedzieliśmy się także, dlaczego w Laosie cały ruch zamiera o 23:30. Zdziwieni? No tak, bo każdy, kto jedzie na wakacje oczekuje, że tam wszystko będzie się kręciło wokół jego osoby, że bary i restauracje, otwarte do późna grać będą głośną muzykę i w nieskończoność podawać posiłki i napoje, że cały świat po prostu czeka, by lec do stóp... a tu zonk. W Laosie o 23:30 wszystko cichnie, koniec i kropka. No, może poza miejscami wybitnie szczególnymi, do których nie dociera policja, by egzekwować prawo, takimi, jak Vang Vieng. Zaraz? Czy ja powiedziałam: „policja”? A no właśnie... bo zasada ta nie jest ot taką sobie oddolną inicjatywą, ale najpoważniejszym w świecie zarządzeniem władz! W dodatku egzekwowanym z największą skrupulatnością (o ile oczywiście w pobliżu znajdzie się jakiś funkcjonariusz prawa ;)). Dlaczego? Otóż właśnie dlatego, żeby zapewnić obywatelom minimum tak zwanych praw, do których zaliczyć możemy także prawo do wyspania się. Zarządzenie to, ma chronić ludzi przed zarywaniem nocek i umożliwić KAŻDEMU powrót do domu przed północą i minimum 6 godzin snu przed kolejnym dniem. Z racji tego, że cykl dnia wyznacza tu słońce, a jak to bywa w tych regionach świata te zazwyczaj wstaje i zachodzi około 6 i 18 pomysł ten wydaje się całkiem rozsądny.





 Mimo jednak wszelkich niedogodności i niestety dotykającej dużą część społeczeństwa biedy, Laotańczycy są przyjaźnie nastawieni i w żaden sposób nie próbują nastawać na niczyje zdrowie, życie, czy majątek (chyba,  że na zasadzie transakcji kupna-sprzedaży :)), z tym zapewnieniem spieszę do wszystkich strapionych rodziców, których pociechy planują wybrać się w te strony :). Mimo, iż dla wielu Laos leży na końcu świata i "Bóg wie, co tam się dzieje", zapewniam, że realia życia i tak zwane bezpieczeństwo publiczne stoi tu na takim samym poziomie, jak gdziekolwiek indziej. Zupełnie nie ma powodu do obaw.

Jeśli odejdziesz kawałek dalej od głównych dróg i największych miast, zagłębisz się na obrzeża miasteczek i wiosek, albo wyruszysz dalej, gdzie turystów trochę mniej (choć już na początku zaznaczę, że nie jest to specjalnie oblegany kraj) to z pewnością spotkasz pomocnych, życzliwych i radosnych Laotańczyków, wołających do ciebie sabaidee ze swoich domów i życzących uśmiechem miłego dnia. Spotkasz też dzieci, które będą chciały przybić ci piątkę i cieszyć się będą, że im odmachałeś. Zobaczysz to, czego nie widać przy atrakcjach, do których mogłoby szybciej zawieźć cię biuro podróży. :)














czwartek, 7 kwietnia 2016

Zakurzony Laos. Pierwsze wrażenie.


Pierwsze co rzuciło mi sie w oczy, kiedy na dobre wysiadłam ze wszystkich możliwych autobusów i busików w Laosie, to tumany kurzu unoszące się w powietrzu i przykrywające wszystko wokół. Nie był to jednak taki znowu zwykły kurz, powiedzmy sobie, szary, domowy... nie. Nie był to też smog wawelski, ani żaden inny polski, choć i tak początkowo myślałam. 

To, co wirowało w powietrzu i od horyzontu sięgało na wysokość 4 palców uniesionej na prostym ramieniu ręki nie było ani fabrycznym dymem, ani zanieczyszczeniem, ani żadnym innym wyziewem z rur samochodowych. To, w czym przyszło nam brodzić i czym oddychać, było najzwyklejszym, najbardziej naturalnym i organicznym ziemskim kurzem ceglanego koloru. 

Ach, bo zapomniałam powiedzieć: stan dróg w Laosie określić można, jako lichy. Zwłaszcza w terenach górzystych, albo wiejskich, w oddaleniu od centrów dużych miast i we wszystkich innych miejscach poza głównymi arteriami kraju. W związku z tym, że wiele mniej uczęszczanych tras wiedzie mniej, lub bardziej piaszczystymi, polnymi drogami, nadprodukcji kurzu w ogóle nie da się wyeliminować. Nawet zresztą, jeśli do dyspozycji mamy asfalt, to samo podłoże i gleba, a co za tym idzie - pobocza, też są pokryte hałdami czerwonawego piachu, który wzbija się do góry miarowo w rytm przejeżdżających samochodów, albo powiewów wiatru. 












Nie ma więc co się nastawiać na czyściutkie butki na nogach i lepiej od razu odłożyć wszystkie białe koszule z powrotem do plecaka. Warto zapomnieć na chwilę o płucach i przestać się martwić o ich stan, bo wizja takich pokładów piachu w oskrzelikach może niejednego przyprawić o panikę. Dobrze jest przygotować się na nieuniknione przesuszenie śluzówek w nosie, może też katar, ale w końcu z krwawym katarem można też wrócić z Indii, więc w sumie nie ma tu nic nadzwyczajnego, ani żadnych powodów do zmartwień.

Kto zresztą przyjechał w te rejony, ten wie, że Azja i kurz to jedno, i na nic innego nie można tu liczyć. Azja to nie tylko folklor, krajobrazy i egzotyczne jedzenie, ale także kontrasty, brud, pot i pył właśnie. Nie powiem, że kurz, czy piach jest dobry, albo zły. Kurz i piach są... hmm, pylące? Brudne? Uciążliwe? Ale też - miękkie, ciepłe i kolorowe. Zwłaszcza te, w Laosie. 

No bo wyobraź sobie, że idziesz polną drogą, a mięciutki, delikatny, puszysty piach otula twoje stopy. Wzbija się tumanami aż na wysokość kolan i przykrywa twoją świeżą opaleniznę białym pudrem. Lekko parzy stopy, ale ponieważ te już swoje wymarzły w zimnej Europie, to nie narzekasz tylko chłoniesz ciepło całym swoim ciałem. Patrzysz na czerwone, pomarańczowe i brunatne liście drzew, i traw przy drodze... przez chwilę zastanawiasz się, co to za gatunki o tak niezwykłej barwie i dopiero po chwili zauważasz, że to jedynie pierzynka z piaskowych drobinek. Czerwień kontrastuje z przebijającą gdzieniegdzie soczystą zielenią liści i nasyconym lazurem nieba. Ostre słońce spowija okolicę mocnym, żółtawym światłem, a królujące na wysokości palmy rzucają głębokie cienie. Wielobarwne stroje biegających dookoła dzieci, jak kwiatki na łące uzupełniają rozciągający się przed tobą obraz o kolorowe akcenty. Czujesz dziwny, błotnisty zapach i nieco pylisty, gipsowy smak w ustach... to kurz. Wchodzi ci do oczu, lepi się do języka i spoconych dłoni, zostawia brudne plamy na koszulce i przykrywa cienką warstwą obiektyw aparatu. Wkurzające? Ani trochę. Nie dla mnie. Ja czuję, że żyję, bo mogę w tym piachu iść przed siebie i chłonąć atmosferę miejsca. Mogę patrzeć na świat przez zupełnie inny pryzmat i z innego punktu. Mogę dostrzegać życie i ludzi, które są zupełnie inne od tych, które znam. Nieskażone przepychem i nowoczesnością, skromne, pogodne i oddalone od tego, co w Europie nazywamy normą: od hałasu, pośpiechu i karierowiczowstwa.

Idę dalej i podziwiam, bo wszystko mieni się kolorami. Jest wprawdzie nieco przygaszone i może nie aż tak jaskrawe czy wraziste, wszak kurzowa powłoka nieco rozmazuje obraz, ale wszystko razem komponuje się tak uroczo, że nie zwracam uwagi na ten dyskomfort. Zachwycam się mnogością barw i tym, jak pięknie komponuje się głęboka czerwień, błękit i zieleń. Chłonę nieziemsko wysoką temperaturę, ciesząc się, że wreszcie nie jest mi zimno. Podziwam, jak bardzo świat może się różnić w zależności od miejsca na globie i nie mogę uwierzyć, że mam to szczęście być w tych wszystkim miejscach, brudzić się w tym kurzu, pocić się pod palącym słońcem i gromadzić wspomnienia, czy też uwieczniać piękne krajobrazy na fotografiach.

Nie przeszkadza mi kurz. Bo kurz tworzy część całości azjatyckiego widoku i codzienności. Lubię go, kiedy jestem na wakacjach, podobnie, jak wówczas lubię bezlitosny upał, rażące słońce, zmęczenie po niekończącym się chodzeniu, bolące pośladki po całodziennym jeżdżeniu na skuterze i wszystkie inne oznaki tego, że jestem w drodze :).