Norwegia, lipiec 2006 r.
Aga i ja. Chcemy dostać się do Parku Narodowego Rondane i spędzić trochę czasu w norweskich górach. Wiemy, że można się tam rozbić na dziko, więc nocleg nie będzie żadnym problemem. W całej Norwegii można zresztą biwakować gdzie popadnie, więc wydatki na hostele i kwatery prywatne praktycznie nas nie dotyczą. Wyjazd jest typowo wędrówkowy, z elementami survivalu. Nie leniuchujemy, nie otaczamy się luksusem (bo i za co), ale zwiedzamy, kontemplujemy, poznajemy. Odpoczywamy tak, jak chciałyśmy. Aktywnie. Mamy namiot, zrobiłyśmy zapasy żywności, w plecaku jest mały, półlitrowy nabój gazowy i palnik oraz ciepłe śpiwory. Jesteśmy już nawet w miejscu, z którego droga wiedzie już tylko prosto pod górę (jeśli nie liczyć serpentynowatych zakrętów). Miałyśmy jechać busem, ale okazało się, że jedyny jeżdżący w ciągu dnia dawno już pojechał i możemy co najwyżej poczekać do rana. Stoimy więc na obrzeżu malowniczego miasteczka Otta, które zresztą przekroczyło nasze estetyczne oczekiwania. Obok nas śmigają samochody, jeden za drugim po głównej drodze. My czekamy w maleńkiej zatoczce, bocznej odnodze od głównej trasy. To stąd wstępuje się do parku i tędy zmierza się do wiosek położonych na wysokościach. Powiewa rześki wiaterek. Jest lipiec, ale w Skandynawii chyba nigdy nie jest zbyt gorąco. Czekamy. Z każdą chwilą uświadamiamy sobie, że nasze założenie jest odważne a pora nie taka znowu najlepsza. Może gdybyśmy zaczęły rano... Tymczasem w naszą stronę nikt nie skręca. Pustka. Cisza. Słychać tylko te samochody, które nie skręcają...
Tak naprawdę wcale nie mija wiele czasu (choć w jego ciągu pojawia się w mojej głowie wiele myśli na temat niemożliwości dostania się wyżej i utknięcia na wieki u podnóża gór...) i wreszcie pierwszy samochód zjeżdża na pobocze w naszym kierunku. Co najlepsze, od razu się zatrzymuje. Za kierownicą siedzi mężczyzna, na oko 75-letni. Włosy jego są już siwe, twarz nieco pomarszczona i surowa. Na pierwszy rzut oka nie wygląda na najprzyjaźniejszego człowieka na Ziemi, ale nie wydaje się też groźny. Wsiadamy.
Droga wiedzie przez las i długo pod górę. Co chwilę zmieniające się zakręty przyprawiają o zawrót głowy a dystans i kąt nachylenia podłoża utwierdza nas w przekonaniu, że nigdy w życiu nie udałoby się nam tam dostać na piechotę. Kiedy wreszcie przebrnęliśmy przez gąszcz drzew, oczom naszym ukazała się wioska w samym niemal, zdawałoby się, środku gór. Podejrzewamy, że to właśnie tu wysiadłybyśmy z potencjalnego busa, gdybyśmy w ogóle na niego trafiły. Nasz kierowca jedzie jednak dalej. Mija centrum miejscowości i wyjeżdża z niej. Znów przemierzamy bezdroża i pustą przestrzeń. Auto porusza się sprawnie po kamienisto-piaskowym trakcie. Jeszcze raz wspinamy się pod górę, pojazd niebezpiecznie odchyla się od poziomu i ciężko posapuje. Po pewnym czasie dostrzegamy ponownie horyzont. Okazuje się, że wjeżdżamy do kolejnej wioski. Potem mkniemy jednak jeszcze dalej... Cała przejażdżka trwa około 25 minut. Przez ten czas nie tylko podziwiamy widoki, ale także zastanawiamy się, w jaki sposób mogłybyśmy dostać się tu inaczej, niż prywatnym samochodem i jednocześnie z przestrachem rozmyślamy o tym, jak się stamtąd wydostaniemy za parę dni. Nieustannie wypatruję ewentualnych miejsc do rozbicia namiotu. Kiedy tak wbijam wzrok w przestrzeń, szukając najbardziej płaskich fragmentów terenu, kierowca daje nam propozycję:
- Jeśli chcecie, możecie przenocować w moim domku. Jest już niedaleko, o tam - mówiąc to, wskazuje ręką bliżej nieokreślone miejsce gdzieś na górze i w lewo.
Patrzymy po sobie, nie wiedząc co odpowiedzieć. Człowieka "znamy" przecież od pół godziny. To nasza druga taka duża wyprawa stopem i pierwszy raz ktoś wychodzi z takim pomysłem. Jesteśmy nieco przestraszone i niepewne. Mężczyzna dostrzega to najwyraźniej:
- Do niczego was nie namawiam. Mogę zatrzymać się tu, będziecie mogły rozstawić namiot, gdzie tylko będziecie chciały. Noce bywają chłodne, ale przecież jesteście na to przygotowane. Nie nalegam. Jeśli jednak chcecie skorzystać z mojego domku letniskowego, mam tam pokój gościnny i mogę go wam udostępnić. Czujcie się zaproszone.
Rozglądamy się dookoła i coraz bardziej kusi nas wizja wygodnego snu pod dachem na równej podłodze. Dzięki temu unikniemy też rozbijania namiotu, co przy powtarzaniu dzień w dzień, naprawdę zaczyna doprowadzać mnie do pasji. Godzimy się.
Na miejscu okazuje się, że ów letniskowy domek zdecydowanie przewyższa standardem to, co w Polsce rozumiemy przez to pojęcie. Całość jest nowiutka, wyremontowana, podzielona na schludne pokoiki i spory salon. Jest kuchnia, spiżarnia i łazienki. Wszystko wykonane z drewna i w pełni umeblowane. Budynek podzielony na dwie części - gościnną i prywatną - obie oddzielone od siebie tak, że nie ma między nimi połączenia.
- Tu możecie zostać, tylko, jeśli możecie spać w swoich śpiworach a nie na pościeli, będę wdzięczny - mówi, pokazując spore piętrowe drewniane łóżko w rogu pomieszczenia. - Tu macie łazienkę, a tu jest spiżarnia. Możecie ze wszystkiego korzystać, albo mogę przygotować wam kolację, np. jajecznicę, jeśli chcecie... - proponuje. - Rano, jak będziecie chciały iść w góry, powiedzcie to zawiozę was do wejścia.
Jesteśmy wdzięczne i zadowolone. Rozkoszujemy się luksusem, jakim w porównaniu do wnętrza małego namiotu jest śliczny pokoik z mebelkami, rodem z domku dla lalek. Wybieramy się jeszcze na krótki spacer po okolicy, robimy ogólne rozeznanie w terenie, po czym wracamy do domku i idziemy spać.
Rano, po śniadaniu udajemy się z naszym gospodarzem do najdalszego punktu do jakiego dojeżdżają samochody. Stąd wchodzi się dopiero w góry, przy czym jest to miejsce takie, jak Kuźnice dla Tatr - daleko stąd jeszcze dokądkolwiek. Cały dzień zajmuje nam wędrówka. Widoki są wspaniałe, przyroda ujmująca swoim ogromem i pięknem. Cisza otula swoim bezmiarem nasze umysły. Można usłyszeć siebie. Zaprawdę godna to uczta dla zmysłów. Tylko wypatrywanych wszędzie reniferów brak...
Po powrocie do punktu rozstania mamy tym razem zadzwonić po naszego dobrodzieja. Kiedy rano nam to oświadczał, pisząc nr swojego telefonu na skrawku papieru, nie sądziłam, że będziemy z tego korzystać. Podejrzewałam, że po prostu wrócimy na piechotę, nadkładając odrobinę drogi. Teraz jednak po ogromnej ilości kilometrów nie byłyśmy już w stanie zrobić ani kroku naprzód. Z wdzięcznością więc skorzystałyśmy jeszcze raz z pomocy. Następnego dnia sytuacja powtórzyła się. Tak było aż do czasu naszego odjazdu.
- Jak to? To już wyjeżdżacie? - Norweg z lekkim zdziwieniem spojrzał na nas kiedy szykowałyśmy się do odejścia. - No cóż, jak nie ma wyjścia, to nie ma. W takim razie zwiozę was na dół. Poczekajcie.
Poczekałyśmy. Upewniając się jeszcze, że jest coś, co możemy dla niego zrobić. Było. Poprosił nas o skoszenie malutkiego trawnika przed domkiem.
Zdjęcie robione analogową lustrzanką i skanowane. Dlatego taka jakość. |
wow, niezła przygoda :) fajnie, że skosiłyście mu trawnik na koniec :D ja ostatnio podejrzanie ufam ludziom, ta przygoda z autostopem przywróciła mi wiarę ;D cieszę się, że są jeszcze mili ludzie.
OdpowiedzUsuńja z kolei nie przepadam za kinem niszowym, widziałam parę produkcji brazylijskich (nie jakieś tam izaury, normalne filmy) czy bułgarskich, ale jakoś do mnie nie trafiło.
OdpowiedzUsuńno, wreszcie ktoś się odniósł do Baldura! <3 i to dziewczyna :D ja jedynkę przeszłam na prawo i lewo, dwójkę zaczynałam ze 3 razy i nigdy nie dobrnęłam do końca, teraz jestem w twierdzy strażnika i próbuję uwalić demogorgona, co kiepsko mi idzie :p nawet nie mogę go załatwić pułapkami, ja noob, bo go jakoś rozjuszyłam wcześniejszymi interakacjami i od razu po zlezieniu do jego kryjówki jest wrogo nastawiony :p żal.
ja ogólnie lubię seriale, ale chodzi o to, że martwię się o swój cenny czas :D że BBT mnie wciągnie, to nie mam wątpliwości!
że coooo? ;)
Usuńkażda gamer girl lubi levelować ;D taaa, poziomy 1-6 to było dno, byle wilk czy nie daj boże OGR rozwalał mi drużynę :p haha.
OdpowiedzUsuńmoże sobie go odpuszczę na razie, pójdę odkryć miasto elfów i wrócę później ;)
Pamiętam to miejsce i jak długo tam stałyśmy. Choć same i w środku niczego - czas się wcale nie dłużył... :)
OdpowiedzUsuńAga
Aha. Pan miał 86 lat. :)
OdpowiedzUsuńAga
No coś Ty?! 86? :D Zaraz zrobie przypis ;) Mnie się wydawało, że to czekanie wcale nei trwało tak długo, ale... w końcu z czasem pamięć się zaciera ;p
UsuńOj dłuuugo - zdążyłyśmy zmarznąć i obejrzeć dokładnie okolicę. Mówię o miejscu ze zdjęcia.
OdpowiedzUsuńAga
Aaaa, w miejscu ze zdjęcia to tak. Pamiętam :P niestety to moje jedyne zdjecie z Norwegii na kompie. Jak bedziesz miala chwile, mozesz podesłać mi inne (jakieś jeszcze były zeskanowane), to je wrzuce :)
UsuńPrzygoda, która przywraca wiarę w ludzi, choć ja nie jestem za bardzo ufna i pewnie ładnie bym podziękowała. Ale wprowadziłaś tak tajemniczą atmosferę, że spodziewałam się zwrotu akcji w postaci piły łańcuchowej i pogoni przez las. Ciesze się jednak że skończyło się inaczej. Najfajniejsze są wspomnienia z takich sytuacji.
OdpowiedzUsuńPisząc to, też czułam, że atmosfera zagęszcza się na tyle, ze wypadałoby wzbogacić ją o jakiś punkt kulminacyjny... dla historii niestety, dla nas - na szczęście, takowego nie było i wszystko skończyło się dobrze ;) Tylko niestety podczas kolejnych dni zgubiłysmy kartkę z namiarami i nie możemy już nawet wysłać kartki, ani nic...
UsuńPiękne wspomnienia. Między innymi za to uwielbiam Norwegię. Ja również miałam tam okazję nie raz spotkać niezwykle otwartych i przemiłych ludzi, którzy bezinteresowanie pomagali, zagadywali, udzielali wskazówek...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
wpis na bardzo duży plus, troszkę w innym klimacie niż pozostałe, opowiadanie z nutką napięcia :) super, że są tacy ludzie, aż dziw bierze :)
OdpowiedzUsuńa Binie to się chyba strony pomyliły...;)
Ania - bridget ;)
A obawiałam się, że wpis wypadnie blado... skoro jednak tak dobrze się przyjął, w najbliższym czasie postaram się o kolejne historyjki. :)
UsuńDziękuję Ci Bridget, że tak wiernie czytasz mojego bloga :)
Super. Zapraszam do mnie po wyróżnienie.
OdpowiedzUsuńWow ale to zdjęcie superowe jest! Klimat jak smok normalnie! :)
Usuń