piątek, 18 lipca 2014

O powrotach rozmawianie. Szkocja po latach - prolog.

Po dziesięciu latach rozłąki wreszcie znów się spotkałyśmy. Nie sądziłam, że dojdzie do tego w takich okolicznościach... Być może nawet nigdy nie planowałam takiego obrotu sprawy. Owszem, myślałam o tym wielokrotnie, jednak tyle jest innych spraw do zrobienia... Zawsze było coś innego na mojej liście zadań. 

Tym razem jednak los zadecydował i stało się. Ponownie "twarzą w twarz" - ja i Szkocja. Po dziesięciu latach wróciłam, żeby przemierzyć północne pustkowia. Możecie sobie tylko wyobrazić moje podekscytowanie, kiedy odnalazłam stare miejsca, sprawdziłam, że mały camping na obrzeżach Staffin, dalej istnieje, albo gdy odszukałam na ogromnej przestrzeni Glencoe miejsce, w którym kiedyś stał nasz namiot...

Z całą pewnością mogę stwierdzić, że tym razem był to nie tylko wyjazd wypoczynkowy i tzw. naukowo-poznawczy, ale także silnie sentymentami podszyty. Dobrze było odwiedzić miejsca, w których wszystko się zaczęło, wszak to właśnie tu, w Szkocji, na poważnie zaczęła się moja autostopowa kariera. To tu zaczynałam naprawdę oddychać. 



Cairngorm Mountains.



Tym razem co prawda nie jeździłam stopem (mea culpa...), bo urlopy udało się zgrać tylko na 4 dni. Ale, ale! To wcale nie znaczy, że nie było surwiwalowo! W przeciwieństwie do ostatnich wypadów do Hiszpanii, tym razem także i w tej kwestii wróciliśmy do korzeni. Było na dziko. Tylko, że z samochodem. ;-)

Skąd samochód w tej dalekiej świata stronie? Otóż... z wypożyczalni! Tak! Wynajęliśmy małe auto, w które zmieściliśmy się tylko my i plecaki, i... zaraz, zaraz! Jacy my? Może wypadałoby wprowadzić drugiego bohatera... W takim razie, tadam, tadam: tym razem towarzyszył mi Rafał, który na potrzeby tego wyjazdu otrzymał kryptonim: "kierowca". Ja zostałam przy fotografowaniu (ubezpieczenie na dwie osoby było droższe).


Szkocja w skrócie, czyli: kierowca i fotograf.


Wracając do sedna... Jak to się w ogóle stało? Ano... Jako, że nie był to nasz pierwszy wyjazd tego roku, i jako że planujemy coś większego zimą, postanowiliśmy zaoszczędzić i na krótki wypad letni wybrać się na północ Szkocji. Zaoszczędzić... łatwo powiedzieć. Trochę wpadliśmy, bo przed samym wyjazdem okazało się, że za pieniądze, które musielibyśmy wydać na dojazd (i powrót) pociągiem do Fort William (ok. 200 mil z Edynburga) moglibyśmy polecieć (i wrócić!) do Hiszpanii. Jeszcze gorzej było z noclegami... Booking.com zaprezentowało nam niezbyt chlubną listę z zakwaterowaniami, każde po 100 funtów za noc. Tego było trochę za wiele... Miało być taniej, a wszystko zaczynało wyglądać co najmniej przerażająco. Problemy stawały się większe i większe. Zdecydowaliśmy się więc wziąć sprawy w swoje ręce. 

Pożyczyliśmy śpiwory i namiot (wszak dopiero niecały rok mieszkamy tutaj i nie zdążyliśmy jeszcze przywieźć całego sprzętu), zorientowaliśmy się w cenach wynajmu auta i uznaliśmy, że tak będzie dużo taniej. I było. Cały wyjazd wyniósł nas po 220 funtów, czyli pi razy drzwi 1100 zł, z czego na haracz dla wypożyczalni i paliwo: po 120. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę, bo byliśmy mobilni, mogliśmy zmieniać miejsca szybko i bez marnowania czasu, goniliśmy dobrą pogodę i przemieszczaliśmy się w zależności od potrzeb. Nie musieliśmy też spieszyć się nigdzie na nocleg, ani marnować energii na szukanie miejsca do spania, bo... mogliśmy w każdej chwili podjechać w boczną uliczkę i rozstawić gdzieś namiot. Jak za starych dobrych czasów... :) 

No, może niezupełnie, bo już pierwszej nocy Los sobie z nas zadrwił. Szarzyło się już pomału, wiatr delikatnie i spokojnie zapowiadał koniec dnia, a wzmagający chłód i wszechobecne szkockie muszki nie zachęcały do przesiadywania na dworze. Zabraliśmy się szybko za rozstawianie schronienia, aż tu nagle... okazało się, że namiot, który pożyczyliśmy, krótko mówiąc, jest niedysponowany (bo nieużywany długo, spleśniał! :P)! Nie mieliśmy gdzie spać... na co więc zakupione naprędce karimaty? Cóż... karimaty może i na nic, ale samochód... jak na lekarstwo! Rozłożyliśmy śpiwory na siedzeniach, te opuściliśmy na płasko, pod głowy wzięliśmy poduszeczki (bo przecież w bagażniku można zmieścić i takie luksusy), i zasnęliśmy. ;-) Przyznam, że byłam sceptyczna, ale okazało się, że nie jest źle. Może nawet wygodniej, niż w rozstawionym na nierównej ziemi namiocie. Było dość miękko, ciepło, przytulnie. Wiadomo, że w łóżku wygodniej, ale przekonałam się na tyle, że w ten sposób spędziliśmy 3 noce. I byłam bardziej wypoczęta, niż kiedykolwiek! 

Dobrze, bo plan był napięty. No dobra, planu nie było, a decyzje podejmowaliśmy spontanicznie. Najważniejsze, że zrealizowaliśmy go w ponad stu procentach. Spędziliśmy czas aktywnie i ambitnie. Przejechaliśmy ponad 800 mil, drogą każdego rodzaju (począwszy od autostrad i ekspresówek, poprzez małe miejskie, i jednosamochodowe dwukierunkowe drogi na Skye, gdzie mijać się ze sobą można tylko na specjalnych zatoczkach, a skończywszy na wąskich, zupełnie bocznych piaszczystych górskich dróżkach). Jedliśmy proste jedzenie z supermarketów, zajadając czasem chipsami i popijając colą (wszak kalorie potrzebne w podróży :P) i spaliśmy w pięknych miejscach zupełnie za darmo, mając widok na niesamowite Glencoe, pofałdowany krajobraz wyspy Skye i górski park Cairngorm. Było niesamowicie! 

Loch Duich. Jezioro przy zamku Donan.
Droga na Skye. W oddali widać, jak zwęża się tylko na jeden samochód.



PS
Tyle tytułem wstępu, gdyż nie chcę tworzyć notki na 3 godziny czytania. Pomyślałam ostatnio, że może lepiej będzie pisać częściej, ale nieco krócej i nie zawierać wszystkiego w jednej notatce. (Może to mnie zmotywuje do nierobienia takich długich przerw :P). Oczekujcie w takim razie w niedługim czasie ciągu dalszego. Chciałabym Wam opowiedzieć dokładniej o tym, co widzieliśmy. ;-)


niedziela, 22 czerwca 2014

Niecodzienność na ulicach miasta. Casa Batllo w Barcelonie.

Jeśli gdzieś w świecie szukać bajkowego domu, to z pewnością tutaj. Nie w paryskim Disneylandzie, nie w Sopocie, gdzie zwraca na siebie uwagę Krzywy Domek, ale właśnie tu - w Barcelonie. 



To właśnie tu, w samym sercu miasta wielki Mistrz pozstawił swoje największe, ośmielę się stwierdzić dzieło. Gabarytowo mniejsze, co prawda, niż słynna katedra de Sagrada Familia, ale... jako że ukończone, w przeciwieństwie do swojej konkurentki, z pewnością wysuwa się na prowadzenie.

Budowla wyróżnia się na tle tradycyjnych kamienic zarówno swoją kolorystyką, kształtem, jak i materiałem, którym ozdobiono fasadę. Jest niebieska, błyszcząca i tajemnicza zarazem. Gdyby przymknąć oczy, przywodzi na myśl niebieską toń morza... Taki był zresztą zamysł samego architekta. Poza tym pełno tu elementów animalistycznych, kafelki zdobiące ściany mają kojarzyć się z rybią łuską, kolumny przypominają kości zaś pofalowana struktura wygląda, jak kołysząca się tafla wody.

Antonio Gaudi, który zaprojektował fasadę budynku na początku XX wieku zamierzał stworzyć coś, co na pierwszy rzut oka wyglądałoby niecodziennie. Na życzenie właściciela, Josepa Batlló Casanovasa, zmienił zupełnie pierwotny wygląd kamienicy i nadał jej lekki, nietuzinkowy, nieco fantastyczny charakter. 








Falująca fasada, na którą składa się cała masa łuków, elementy roślinne i finezyjne balkony sprawia, że wydaje nam się, że patrzymy na coś niecodziennego. Coś, co w XXI wieku tak znacząco różni się od typowej zabudowy. Mówi się, że dach przypominać ma plecy wielkiego zwierzęcia, smoka, ale to już kwestia wyobraźni, wszak to tylko plecy... ;-) Kolorowe witraże w oknach, nieregularne kształty, kolumny i niezwykłe kształty okien wraz z ceramiczno-szklaną mozaiką pokrywającą całą ścianę tworzą kompatybilną całość, przyciągając oczy już z daleka. Niebiesko-biała kolorystyka uspokaja i nastraja pozytywnie. 










Wnętrze Casa Batllo nie ustępuje ani trochę przepysznej dekoracji zewnętrznej. Także i tu pełno symboliki, ornamentów, krzywizn i kolorów. Ogromną rolę odgrywa tu też gra światła i cienia, dlatego też dom ten jest tym bardziej niezwykły. Przebudowa klatki schodowej miała na celu nie tylko jej upiększenie i uświetnienie, ale także poprawę jej funkcjonalności. Dlatego też Gaudi zadbał o to, żeby w parze z pięknem szła praktyczność. 









 







Przestronna klatka schodowa (mieszcząca się na małym dziedzińcu, czyli wychodząca (jak to zwykle w hiszpańskiej zabudowie) na światło dzienne) potraktowana została warstwami różnych odcieni niebieskiego. I znów, zupełnie, jak w morzu, choć przy odwróceniu kolejności. Poczynając od najjaśniejszych na samym dole a kończąc na granacie na ostatnim piętrze. Zabieg ten miał  za zadanie możliwe zmaksymalizowanie dostępu promieni słonecznych do pomieszczeń na najniższych poziomach budynku. Podobnie uczyniono z oknami - największe umieszczono na samym dole, najmniejsze na gorze. Same okna wyposażono też zresztą w drewniane lufciki umożliwiające wentylację pomieszczeń, lub szczelne zamknięcie, w razie chłodu. Na środku klatki schodowej zamontowano przeszkloną windę, która działa do dziś! Wszystko razem wygląda wyjątkowo i niesamowicie, więc choć wstęp nie należy do najtańszych, ba! nie należy nawet do rozsądnych cenowo (ok. 20 euro), to jednak warto się skusić i zajrzeć do środka. 














niedziela, 9 marca 2014

Przypadkiem w historię. Kolga. Estonia.

O estońskich atrakcjach wiedzieliśmy niewiele. Pobieżnie sprawdziliśmy internetowe przewodniki jeszcze w domu i zdecydowaliśmy się odwiedzić te kilka miejsc, o których pisano, że warto. Czasu nie było wiele, wszak to pierwsza, naprędce organizowana, nieśmiała jeszcze wyprawa dwojga młodych, ledwie 18-letnich ludzi.

Wśród punktów naszego programu znalazł się Park Narodowy Lahemaa, o którym wieść niesie, że największy i najstarszy w kraju. Niezwykłość jego i urok kryje się zaś w tym, że większość jego powierzchni zajmują mokradła. Postanowiliśmy to sprawdzić. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że nie tylko z naturą przyjdzie nam obcować. Czekała na nas przygoda z nieodkrytą historią...

Z Tallinu dojechaliśmy stopem. Powiedziałabym, że "tradycyjnie", ale przecież to były dopiero początki. Nasz rosyjski kierowca, którego zresztą kilka dni później złapaliśmy ponownie w zupełnie innej części Estonii (ku zaskoczeniu jego i naszym), zatrzymał się z niepewną miną w miejscowości Kolga i spojrzał na nas z zakłopotaniem. Sam chyba nie do końca wiedział, co ma z nami zrobić... miejscowość była maleńka (zaledwie kilka domków) i nie było wiadomo, co w niej robić. 

- Na pewno chcecie tu zostać? - zapytał z niedowierzaniem. 
- Jasne. Mamy przecież namiot. Rozbijemy się gdzieś i wszystko będzie grało. 
- Taaaa... czyli... co? Tu będzie dobrze? - sam nie czuł się chyba zbyt komfortowo z tym, że nas tam zostawia. 
- Będzie. I tak jesteśmy wdzięczni, że podwiozłeś nas aż tutaj. Nie trzeeeeeba byyyyło... - zapewnialiśmy przekonywująco. 
- No dobra... to... to miłego pobytu i uważajcie na siebie... - dodał, odjeżdżając. 

Wypakowaliśmy plecaki i rozejrzeliśmy się po okolicy. Rzeczywiście na pierwszy rzut oka zbyt wiele do oglądania nie było. Wydawało się, że to nawet lepiej - na ziemi niczyjej łatwiej potajemnie zorganizować obozowisko. Nikt nie zwróci na nas uwagi, nie przegoni nas, ani, co najważniejsze, nie zrobi nam krzywdy. Tak myśleliśmy.

Namiotu jednak nie rozstawiliśmy. Zadecydował o tym los. Albo raczej... natura. Nadzwyczaj duże kleszcze, w ilości przekraczającej tolerowaną przekonały nas, że spanie w chaszczach to nie najlepszy pomysł. Do tej pory nie dowierzaliśmy, że te insekty stanowią tu aż tak duży problem. Wiara zstąpiła na nas niczym obfita ulewa w burzowy, letni dzień. Wybraliśmy więc nocleg w pokoiku na terenie dawnego klasztoru cystersów. 

No właśnie... klasztoru. Bo miejscowość Kolga i jej zabudowania, to w zasadzie pozostałości po włościach dawnego zakonu Cystersów. Rozglądając się po okolicy nieco dłużej, zaczęliśmy odnosić wrażenie, że nie znajdujemy się w zwyczajnym miejscu. Wokół unosiła się niecodzienna aura. Duch przeszłości. 

Nieopodal rozpadającego się budynku znaleźliśmy tabliczkę z krótkim opisem historii...

W XIII wieku, północna część Estonii, wraz z Tallinem i okolicami została podbita przez władcę Danii, króla Waldemara II Zwycięskiego. W ten sposób z rąk niemieckiego Zakonu Kawalerów Mieczowych, tereny te na około sto lat przeszły pod jurysdykcję skandynawską. Król ofiarował obszar Estonii swojemu synowi Dukowi Kanutowi i najprawdopodobniej to za jego czasów Kolga przypadła w udziale Cystersom. Wieś, jej zabudowania i około 5000 hektarów łąk i lasów od tej pory znalazło się w rękach zakonników z Gotlandii. Najwcześniejsza wzmianka na ten temat w źródłach pisanych pochodzi z 1230 roku. 

W XIV wieku tereny te wróciły ponownie pod opiekę Zakonu Kawalerów Mieczowych, by następnie, w wyniku Wielkiej Wojny o Inflanty (1558-1583) dostać się w ręce szwedzkie (południowa część kraju przypadła wówczas Polsce). W 1581 roku, król Szwecji Johan III ofiarował Kolgę generałowi Pontusowi de la Gardie.

Dzisiejszy wygląd miejsowość zyskała w 1820 roku, kiedy to przebudowano budynki, nadając im klasycystyczny wyraz. Od XVII wieku posiadłości te wraz z przyległymi terenami należały do słynnej szlacheckiej rodziny Stenbocks (jej członek Magnus Stenbock był jednym z najwybitniejszych szwedzkich dowódców w trakcie III wojny północnej).



Tyle o historii w faktach. A klimat? Cóż... nie dało się ukryć... Znajdowaliśmy się w miejscu, które tętniło przeszłością. Powietrze na wskroś przesiąknięte było duchem czasu. Gdzie nie spojrzeć, dumnie prężyły się przed nami  pozostałości dawnych dni. Skąpane w słońcu jasne mury i resztki budynków przywodziły na myśl wyobrażenia o dawnych lat. Tu być może wypasano zwierzęta... tam modlono się... jeszcze gdzie indziej przechadzano się na spacery... W tych murach mieszkano zupełnie inaczej, w oddali od ludzi i cywilizacji. W ciszy i spokoju. Inaczej niż teraz. Nie mogłam opędzić się od myśli, które nachodziły do mojej głowy z każdym krokiem i nowo ujrzanym budynkiem. Wszystko było takie sugestywne. Nietrudno było pomylić epoki...

Z pasją odkrywaliśmy kolejne zakamarki, znajdowaliśmy wystające z gąszczy krzaków fragmenty murów i przedzieraliśmy się przez zwały cegieł w zawalonych budynkach. Z przyjemnością błąkaliśmy się między budynkami i po dziedzińcu, który kiedyś z pewnością tętnił życiem... dziś było zaś na nim cicho i spokojnie. Słońce zachodziło i przepuszczało swoje ostatnie promienie pomiędzy szparami w ogrodzeniu. Zmierzchało. Wyciszeni udaliśmy się na spoczynek. 



Fotka na dziedzińcu a'la samowyzwalacz ;-)


Chociaż większość zabudowań, to w gruncie rzeczy już tylko ruiny, warto zobaczyć je na żywo. Wszystko razem, w otoczeniu lasów, łąk i mokradeł tworzy niesamowity, nieco mroczny i tajemniczy klimat. 
















poniedziałek, 16 grudnia 2013

Tania Dania, czyli – 2,5 tygodnia za 600 zł. Czy to jest możliwe?

       

 To nieprawda, że do podróżowania potrzebna jest góra pieniędzy! Przy odrobinie fantazji, zaangażowania, pasji i dobrych chęci każdy może pozwolić sobie na zorganizowanie fantastycznych wakacji. Gdzie? Wszędzie!  [zob.TU]  Nawet w znanej z wysokich cen – Skandynawii.

            Jak jeździmy? Z plecakami i autostopem. Dlaczego? Bo za darmo, ciekawie i często szybciej. Dlaczego jeszcze? Bo możemy poznać „tubylców”, dowiedzieć się więcej o obyczajach danego kraju i przeżyć pozytywne przygody. Gdzie śpimy? W namiocie – często na dziko, ale zdarza się, że i  na campingach. Ewentualnie korzystamy ze spontanicznego couchservingu, jeśli kierowca jest tak miły i oferuje nam pokój, lub kawałek podłogi. Co jemy? Czasem szarpniemy się na luksus, jakim jest posiłek w knajpie, ale zazwyczaj gotujemy sobie posiłki na małym przenośnym palniku, zaś produkty nabywamy w supermarketach. Co nas dopinguje? Szaleństwo młodości, pasja i ciekawość świata. 

            W końcu: kiedy spełniać swoje marzenia, jak nie teraz?

            W 2010 r. ja i Rafał zorganizowaliśmy wspólną, 17-dniową wyprawę do Danii. Skąd pomysł? To mój sentyment do surowych północnych krajobrazów, ciszy, nieskażonej przyrody i wikińskich sag zadecydował o obraniu tego kierunku. Przez ok. 2 tygodnie udało nam się objechać  całe państwo i zwiedzić kilka interesujących miejsc. Tylko kilka, bo choć kraj jest nieduży i wydawałoby się, że z łatwością można poznać go na wskroś – okazał się nafaszerowany ciekawostkami. 

            Na wyprawę przeznaczyliśmy 3 tygodnie, zakładając, że przejazd autostopem zajmie nam ok. 6 dni w obie strony. Jakie było nasze zaskoczenie, gdy okazało się, że już po 24 godzinach byliśmy niecałe 100 km od Kopenhagi! Z Mazur wyruszyliśmy o 8 rano, bo wczesne wstawanie nie jest, niestety, moją mocną stroną, tymczasem już o świcie mogliśmy usłyszeć: God morgen! Wszystko dzięki kierowcy, który poprzedniego wieczora zabrał nas swoją ciężarówką w siną dal i kiedy dotarł do celu o 3 nocy, pozwolił nam przeczekać na jednym z łóżek do rozsądniejszej pory. Ciasno było niemożliwie, ale przecież... darowanemu nie zagląda się w zęby... Po południu byliśmy w stolicy.

            Na pierwsze 2 noce zakwaterowaliśmy się na miejskim campingu, płacąc prawie po 40 zł za noc w szarpanym przez wiatr namiocie. Dania na przełomie sierpnia i września powitała nas rześkim i bardzo ruchliwym powietrzem. Pogoda nie oszczędzała nas ani odrobinę. Dla zaoszczędzenia gotówki, ostatnią noc zdecydowaliśmy się spędzić w przyległym do pola namiotowego parku, w którym w dodatku zauważyliśmy oficjalną tablicę zezwalającą na biwakowanie i spokojny sen. Nie obawialiśmy się niczego a nasze bezpieczeństwo nie wydawało się być zagrożone. Północ Europy do tej pory jawiła się w mojej głowie jako miejsce wolne od złodziejaszków i bandytyzmu. Rozstawiliśmy namiot pod drzewkami, zaś sami zorganizowaliśmy sobie piknik w sporej, drewnianej łodzi rzuconej na bezkresną taflę piaskownicy...

           W dzień zwiedzaliśmy intensywnie. Sama Kopenhaga okazała się typowy, skandynawskim miastem. Była czysta, zadbana i nowoczesna, ale z nutką historii przebijającą się pomiędzy współczesnymi rozwiązaniami architektury. Jest tam interesujący ogród botaniczny (przy ul. Øster Farimagsgade 2 B), ogromne Muzeum Narodowe (przy ul. Ny Vesterade 10), w pałacu z połowy XVIII w., na którego ekspresowe zwiedzenie ledwo wystarcza jeden dzień a także klimatyczna uliczka Nyhavn – Nowy Port,  ciągnąca się wzdłuż kanału zapełnionego licznymi jachtami, łódkami i kutrami. Niektóre z nich są zresztą bardzo efektowne, stylizowane na starodawne żaglowce i aż się proszą o sfotografowanie. Przy nadbrzeżu podziwiać można też zabytkowe, pomalowane na jaskrawe kolory kamienice, w których mieszczą się knajpki i sklepiki. Ciekawostką może być fakt, że w domach z nr 18, 20 i 67 mieszkał kiedyś Hans Christian Andersen, znany nam zapewne z dzieciństwa. Wcześniej port ten był siedzibą głównie rybaków i marynarzy, dopiero w ostatnich latach stał się prawdziwą mekką dla turystów odwiedzających stolicę Danii. 

 

      Prawdziwą perełką miasta jest jednak tzw. wolna dzielnica – Christiania.  Jej obszar stanowią ok. 40-hektarowe dawne koszary, do teraz jeszcze otoczone murem. Ok. 30 lat temu zostały one  zaadaptowane przez hippisów, poszukiwaczy przygód i wolności a także różnego rodzaju narkomanów czy bezdomnych. 24.09.1971 r. proklamowano tzw. „wolne miasto” a wszystkie próby przywrócenia tu porządku nie powiodły. Mieszkańcy nie płacą podatków ani rachunków i organizują własne szkoły dla dzieci. Na tym terenie można bez problemu kupić marihuanę i inne używki, jednakże nie wolno niczego fotografować o czym przypominają umieszczone na każdym kroku ogromne znaki z przekreślonym aparatem. Lepiej uszanować te nakazy dla własnego bezpieczeństwa. Podobno też odradza się eksponowanie tu drogich przedmiotów, a portfele i aparty lepiej trzymać schowane w bezpiecznym miejscu. Mimo to, warto tu zawitać choćby po to, by poobserwować inny styl życia, występy artystyczne czy architekturę. Zwracają uwagę wymyślnie zdobione budynki, niektóre pokryte fantastycznymi malowidłami, wielobarwne, oryginalne i z całą pewnością piękne. 

* * * 

     Po 3 dniach włóczęgi, opuściliśmy Kopenhagę niechętnie, ale Roskilde wynagrodziło nam naszą tęsknotę. Miejscowość ta była niegdyś pierwszą stolicą Danii. Tu mieści się dawny pałac królewski z XVIII w. oraz wspaniała gotycka katedra – Domkirke – miejsce pochówku najstarszych władców takich jak Harald Sinozęby czy Sven Widłobrody. Tu także zwiedzić możemy Muzeum Łodzi Wikińskich i zobaczyć oryginalne zachowane wikińskie zabytki - prawdziwa gratka dla koneserów historii wczesnego średniowiecza. Wstęp co prawda swoje kosztuje (ok. 50 zł bilet ulgowy i ok. 100 cały), ale wrażenia są niesamowite. Wewnątrz budynku wyeksponowano 5 zachowanych łodzi, opisano styl życia dawnych mieszkańców tych terenów  i dla lepszego wyobrażenia zrekonstruowano niektóre z omawianych przedmiotów.








    Rozstawiliśmy namiot w parku. Wieczorem ugotowaliśmy sobie kolację na małym palniku i półlitrowej butelce gazu. Podkarmiając kwaczące dookoła kaczki wdychaliśmy rześkie powietrze. Wieczór był chłodny, ale za to nie dokuczały nam komary. Zawsze to jakiś plus. Śpimy w samym centrum miasta, ale park to chyba i tak mniej przerażająca opcja, niż mały, opuszczony kościółek wokół którego przed wielu laty wykopano kilkadziesiąt grobów. Rafał miał rację, żeby w nim nie zostawać. Niby to dach nad głową i lepsza ochrona przed deszczem, ale kto wie, czy duchy by się nie pogniewały za domniemaną profanację. Co prawda intencje mieliśmy dobre, ale - duchy to duchy i nie ma co z nimi zadzierać. Już na pewno nie w środku nocy. W samym parku po zmroku było wystarczająco strasznie.


       Rano spostrzegliśmy, a raczej - najpierw usłyszeliśmy, że wokół naszego schronienia w najlepsze odbywa się lekcja wf. Wychodzimy, czeszemy się, przecierając oczy i z niepewnością spoglądamy dookoła. Po chwili oporządzamy obozowisko i witamy się z mieszkańcami, którzy radośnie wołają do nas: God morgen!

       Wyjeżdżamy na południe. Noc spędzamy w środku wielkiego lasu, nad malutkim jeziorem. Tam zostawiamy namiot na kolejne dwa dni i mimo, że od czasu do czasu ktoś tamtędy przechodzi – nic nie ginie. Z tej bazy wypadowej ruszamy odwiedzić Lejre – gigantyczny i arcyciekawy skansen, dzięki któremu udajemy się w całodzienną wycieczkę przez minione tysiąclecia. Jest tu naprawdę wiele do zobaczenia, począwszy od jaskiń ludzi pierwotnych, poprzez rekonstrukcje osady wikińskiej, skończywszy na gospodarstwach XIX-wiecznych. Cała masa atrakcji i ogromna dawka wiedzy, w dodatku zaserwowana wraz z ogromną dawką pięknych krajobrazów, dobrej pogody i świeżego powietrza. 



      Wieczorem, gdy przybywamy do obozowiska spotykamy w nim 2 Duńczyków i Kirgiza. Śpiewają, grają i szykują się snu nieopodal. Wspólnie rozpalamy ognisko, pijemy herbatę z igłami sosny i świeżymi jeżynami i dzielimy się doświadczeniami z podróży. Zasypiamy późną nocą radośni i zrelaksowani.

    W kolejne dni gościmy na wyspie Møn, gdzie w Rezerwacie Natury podziwiać można śnieżnobiałe wapienne klify – dumę tego regionu. Dzień spędzamy włócząc się po okolicy, eksplorując przepiękny, rozległy las i starając się dotrzeć jak najdalej wzdłuż wybrzeża. Głowę do poduszki przykładamy w specjalnej wiacie dla podróżników, która wraz z trzema innymi ustawiona jest w samym środku dziczy. O takiej możliwości obozowania dowiedzieliśmy się od Dunki, która pewnego dnia podwoziła nas tam, po wcześniej wypitej wspólnie herbatce (i zjedzonym przez nas do ostatniej okruszyny orzechowym chlebie - cóż, głodnego wszak należy nakarmić ;)). 
       

    Jak to bywa w skandynawskich krajach, teren jest czysty, zadbany i w pełni dostosowany do użytku. Przygotowano nawet 5 miejsc na ogniska (po jednym dla każdej wiaty i jedno duże na środku), każde z rusztem, na którym wygodnie można przyrządzać potrawy. Na naszym "stole" króluje złocista pieczona kukurydza, hit sezonu, który towarzyszył nam nieustannie podczas całej podróży. Akompaniują jej: chleb, ser, prażona cebula i papryczki jalapenos (już może niekoniecznie w klimacie ;)).


    Tu, na południu Danii autostopuje się bardzo łatwo. Problemy pojawiają się dopiero, gdy próbujemy dotrzeć na północ, a przecież zależy nam na odwiedzeniu Skagen. Zdarza się, że stoimy długo, kilka godzin, i żaden ratunek nie nadchodzi. Jesteśmy zmuszeni przenocować pod Aarhus. Na miejsce campingowe wybieramy polną drogę. Jest trochę nierówno, ale kto by narzekał! Jesteśmy zbyt zmęczeni, żeby szukać czegoś lepszego. Zresztą - nie bardzo mamy gdzie. Nad ranem tylko jesteśmy lekko zaskoczeni, kiedy słyszymy zbliżające się kroki, a ich wykonawcami są dwaj mężczyźni ze... strzelbami! Idą w naszą stronę, a pierwsze co rzuca się w oczy, to właśnie ogromne pukawki. Mierzę ich zaspanym wzrokiem, rzuconym z ledwo wychylonej z namiotu głowy i pytam z głupia frant, w czym mogłabym pomoc.  To właściciele terenu... Są co najmniej zaskoczeni naszą obecnością i nie wiedzą, jak się do niej odnieść. Na szczęście po krótkiej rozmowie przyjmują wyjaśnienia, że w pobliżu to miejsce wydawało nam się najlepsze na nocleg, po czym życzą nam miłego dnia i proszą tylko o zabranie ewentualnych śmieci ze sobą. 

         Ruszamy dalej. Przejechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów do następnego miasta. Chciałam odwiedzić lunapark, ale ledwie nasz kierowca odjechał spod bram, okazało się, że ostatnim dniem tego roku, w który park rozrywki był otwarty... było wczoraj. Zapowiada się ciężki dzień. Jesteśmy na samym początku miasta a do wylotówki mamy ładnych kilka kilometrów. Nim tam dotarliśy, minęło kilka godzin, ciężar plecaków porządnie dał nam się we znaki i zgłodnieliśmy diabelnie. Tymczasem nikt nie chce nas zabrać dalej. Kwitniemy w Aalborg i chyba nawet zaczynamy już zapuszczać korzenie… 



         Nie ma jednak tego złego! Nasze trudy zostają nagrodzone. Zatrzymuje się przy nas kobieta i po dosłownie kilku chwilach proponuje nam odwiedziny w jej domu: co prawda trochę poza trasą, ale jeśli mamy ochotę… Mamy. Helle wraz ze swym partnerem udostępniają nam pokój córki, urządzają porządną kolację z grillem (dla mojego wegetariańskiego podniebienia – grecki ser z rusztu) i napitkami oraz zapewniają przemiłe towarzystwo na cały wieczór. Na drugi dzień nasza znajoma wyposaża nas w prowiant, odstawia na dogodną wylotówkę, żebyśmy mogli szybko dotrzeć na północ i każe odezwać się, gdy wrócimy do Polski. Kontakt mamy do dziś. 

        Skagen jest nieco melancholijne, ale zarazem pełne pewnej wzniosłości i powagi. Koniec Danii, wybrzeże w którym zlewa się ze sobą Morze Północne z Morzem Bałtyckim wywołuje w nas chwilę zadumy. Szum uderzających fal, nadciągające szare chmury i piski mew skłaniają do refleksji. Jest – magicznie. 

 
            Znów śpimy w wiatach leśnych. Spotykamy Holendrów, którzy objeżdżają Danię rowerami. Wspólnie spożywamy posiłek a potem poddajemy się nocy. Następnego dnia udajemy się jeszcze na długi spacer do słynnego zasypanego kościoła św. Wawrzyńca. Pierwsza pisana wzmianka o nim pochodzi aż z XIV w.! Budynek ten od wieków atakowany przez przemieszczające się wydmy utrzymał się na powierzchni tylko dzięki działalności ludzkiej. To dawni wierni ocalili go od zapomnienia. Dziś nie stanowi już miejsca kultu. Przyciąga turystów, którzy chcą zobaczyć na własne oczy zakopaną po pas historię. 




            To jednak tylko jedno z wielu niesamowitych miejsc. Innych, równie ciekawych, o których nawet nam się nie śniło, jest w Danii wiele. Jeszcze więcej specyficznej skandynawskiej aury. Można tu odpocząć na łonie natury i obcować z kulturą, spać „na dziko”, a za chwilę zwiedzać wspaniale wyposażone muzea i skanseny, oderwać się od zgiełku miasta i jednocześnie podziwiać ciekawą architekturę. Wcale nie trzeba wydawać fortuny. Jeśli tylko jesteśmy gotowi na odrobinę poświęcenia w imię pasji, możemy osiągnąć wszystko i wszystko zobaczyć. Udowodniłam to sobie i mam nadzieje, że i Wam, spędzając tam prawie 3 tygodnie za niemal 1/3 minimalnego budżetu przeciętnego turysty.






Co prawda to już się pojawiło, jakiś rok temu, ale dla leniwych, którym nie chce się szukać, zamieszczam jeszcze raz :-) : 


KOSZTORYS. Przełom sierpnia i września 2010 r. Dania 17 dni
(1 dzień - dojazd, 3 dni - powrót) 
Kopenhaga, Roskilde, Lejre, Wyspa Mon, Skagen

Przejazd: 
0 zł – Autostop (z Mazur do Kopenhagi ok. 27 godzin, powrót – ok. 3 dni)
70 zł – bilet na komunikację miejską w Kopenhadze (w cenie 10 godzinnych przejazdów – niestety tańszej opcji nie było)

Noclegi:
Ok. 70 zł - 2 noce (2x35) na campingu w Kopenhadze
0 zł – pozostałe:
·         TIR, którym jechaliśmy,
·         park tuż obok campingu,
·         park miejski w Roskilde [2 noce],
·         rezerwat przyrody na wyspie Mon [2 noce] w specjalnie przygotowanych, darmowych backpackerskich wiatach w środku lasu,
·         las k. Lejre [2 noce],
·         wiaty k. Skagen [2 noce],
·         dom Dunki, która zaproponowała nam nocleg,
·         „na dziko” z namiotem nieopodal autostrad w Niemczech [2 noce],
·         ”na dziko” już w Polsce.

Pozostałe:
40 zł wstęp do muzeum wikińskiego w Roskilde (zniżka studencka),
40 zł wstęp do skansenu w Lejre (zniżka studencka),
ok. 50 zł na pozostałe wstępy (, Domkirke, Ogród Botaniczny, Ripley’s – Believe it Or not, Muzeum Narodowe [darmowe])
ok. 330 zł – posiłki – gotowane na własnym palniku lub pieczone na ogniskach (wszędzie pełno przystosowanych miejsc na zrobienei ogniska), kupowane w supermarkecie. 2 razy posiłek w pizzerii: 0,5 l coca-coli – 20 zł, średnia pizza dla 1 os. – ok. 40 zł.
CAŁKOWITY KOSZT:
ok. 600 ZŁ