czwartek, 17 stycznia 2013

Grecka próba autostopowa. Walka z fatum, czy opatrzność?


Wierzycie w opatrzność? 

Grecja, 2012 r.

Lato na południu Europy było wyjątkowo gorące i równie złośliwe... 

Upalny, słoneczny poranek. Pora opuścić nasza uroczą plażę w  Sami-Nie-Wiemy-Jakiej miejscowości i udać się z powrotem do gościnnej Macedonii. Tu jest dużo za drogo i na dłuższą metę nieco nudno – ile można kąpać się w morzu? Z żalem opuszczamy malownicze miejsce i rozpoczynamy męczący marsz z plecakami. Skwar próbuje nas zatrzymać, słońce straszy palącymi promieniami a pot odwodzi od podjętej decyzji, zalewając nas strumieniami. Bagaże są cięższe a nogi z każdym krokiem coraz mniej odrywają się od ziemi. Nie ma jednak rady - jesteśmy uparci, mamy jeszcze dużo planów do zrealizowania, a nasze żołądki domagają się porządnej porcji żywności. Taniej. Mamy jeszcze tylko jedno zadanie przed zmrokiem – odwiedzić Meteory. Potem szybciutko, na jednej nodze zmykamy za północną granicę… 

W tym momencie Los roześmiał się w głos w swojej niematerialnej komnacie i mruknął tylko cicho: „zobaczmy więc…”

Dość szybko przemieściliśmy się z naszej bezimiennej wioski na wylotówkę za Salonikami. Wszystko dzięki naszemu długowłosemu kierowcy, który charytatywnie przewiózł nas na drugą stronę miasta, nadrabiając tym samym ze 20 km. Całkiem przypadkowo okazało się, że żona jego nosi to samo imię co ja, ale to z całą pewnością nie wpłynęło na jego decyzję...

Stanęliśmy w pełnym słońcu, w niemiłosiernym żarze i samym środku gęstego powietrza o wysokiej temperaturze. Rafał nie mógł znaleźć chustki na głowę, krem z filtrem topił się na nas jak masło a ręce bolały od nieustannego trzymania ich przy drodze (szybki ruch nie pozwalał ich nawet na chwilę opuścić). Z czasem zamieniliśmy się w dwa ledwo żywe słupy z mięśni i kości, stojące w letargu na poboczu szosy. Zahibernowaliśmy się i czekaliśmy z utęsknieniem na chwile, w których słońce skryje się choć na kilka sekund za mikroskopijnymi i bardzo rzadko rozmieszczonymi na niebie chmurkami. 

Po długim czasie zatrzymał się samochód. Ruszyliśmy. Ludzie, którzy nas zabrali byli Grekami, którzy kilka dni wcześniej zostali podwiezieni przez Polaków (dziękujemy więc owym Polakom za to, że przyczynili się do naszego wybawienia). Wysiedliśmy kilkadziesiąt km później, a jako, że zapadał zmierzch, rozbiliśmy namiot w pobliskim ogródku oliwnym. Do naszego celu pozostawało jeszcze jakieś 200-300 km. Żałowaliśmy, że nie udało nam się pokonać całego dystansu w jeden dzień, ale – postanowiliśmy nadrobić wszystko jutro. 

W tym momencie Los parsknął, zakrztusił się herbatą i pochlapał swoją drogocenną szatę…

Nieopodal pasma górskiego, w którym znajduje się słynny Olimp, kładziemy się spać. Tu tu następnego dnia od 7:00 zapuszczamy korzenie.
Wstaliśmy o 7:00 i dziarsko ruszyliśmy na drogę. Znajdowaliśmy się przy autostradzie. Podążając za przykładem poprzedniego dnia, wyciągaliśmy kolejno ręce, usiłując coś złapać. Niestety – nic się nie zatrzymywało. Nie licząc tego pana, który dość szybko zahamował nieopodal nas, a potem „z przykrością” oświadczył nam, że W TYM MIEJSCU NIE MOŻECIE ŁAPAĆ.  Później jeszcze „z przykrością” poczekał, aż zabierzemy się z tego miejsca i pójdziemy sobie gdzie indziej. Bo miejsc było przecież w bród! No właśnie… nie pozostało nam nic innego, jak ulokować się przy wyjeździe z małej miejscowości (jeszcze nie na autostradzie, ale tuż przy bramkach wjazdu).  Był tylko jeden problem. Z owej miejscowości prawie NIKT nie wyjeżdżał. Staliśmy więc… na próżno. Jedyni ludzie, jacy od czasu do czasu nas mijali – udawali się prawdopodobnie na pobliską plażę (nie muszę chyba podkreślać, że wobec wschodzącego coraz wyżej słońca i rosnącej w szaleńczym tempie temperatury NAPRAWDĘ rozważałam zabranie się z nimi…). Mijały godziny. Pierwsza, druga, trzecia... my ciągle bez śniadania i ciągle w tym samym miejscu.  Podjęliśmy w końcu decyzję. Mieliśmy nadzieję, że zbawienną. Kierując się prostą zależnością, zdecydowaliśmy się przejść, koszmarnie długim i wystawionym na działanie słońca, mostem na drugą stronę autostrady i złapać stopa do leżącego 20 km wcześniej większego miasta Katerini. Tam mieliśmy zatrzymać się tuż przed miastem, na ostatnim jego wyjeździe, ponownie przejść (równie długim mostem) znów na drugą stronę drogi i łapać od nowa, już w dobrym kierunku. Dlaczego tak? Dwa słowa wyjaśnienia: kiedy z małej mieściny nic nie wyjeżdża, czasem lepiej wrócić się na wylot z dużego miasta i tam spróbować zatrzymać kogoś, kto jedzie dalej w naszym kierunku. W pobliżu dużych miast przynajmniej mamy JAKIEKOLWIEK pojazdy, na które możemy polować. Tymczasem, jeśli nie stoimy przy autostradzie, a przy wyjeździe z wioski, tracimy wszystkie potencjalne okazje, jadące "tranzytem".

Złapaliśmy wreszcie. Kierowca mówił tylko po niemiecku, więc nasza konwersacja była okrojona. Nie był to jedyny minus, bo uszczęśliwiając nas na siłę, podwiózł nas jakieś 1,5 km za daleko (mimo, że wskazywaliśmy mu dobre miejsce i już prawie wysiadaliśmy na nim z samochodu...). Uwierzcie mi, w takich warunkach klimatycznych 1500 m to naprawdę dystans trudny do pokonania. Zwłaszcza po autostradzie. Zwłaszcza, jak człowiek co chwilę ogląda się czy nie wraca po niego policja i jednocześnie stara się nie zostać rozjechanym przez pędzące auta. 

Z sercem w gardle przebiegliśmy na drugą stronę, przeskakując przez wysokie (dla mnie) do pasa murki dzielące jezdnie. Z ulgą ustawiliśmy się w kolejnym miejscu, mając nadzieję, że teraz już wszystko ulegnie zmianie...

Los aktualnie tarzał się po ziemi i drżał od spazmów śmiechu... absolutnie nie było mu w głowie współczucie ani poważne podejście do naszego problemu. Jakby się wsłuchać w świst przejeżdżających aut, można by nawet usłyszeć jego chichot. Złośliwy i paskudny. 

 Czekaliśmy. Najpierw przy samym wyjeździe, ale był to zakręt, więc potem nieco wyżej i jeszcze wyżej. Przemieszczaliśmy się kilka razy, szukając najlepszego miejsca i przede wszystkim - cienia. Ale cienia nie było. Za to było 36 stopni Celsjusza. I była 15:00. 8 godzin czekania a my pokonaliśmy szalone -20 km. MINUS! W dodatku ciągle byliśmy bez śniadania. Nie uwierzycie, ale jedyne osoby, które reagowały na nasze wyciągnięte kciuki jechały do... miejsca, w którym spędziliśmy cały poranek. Cierpliwość była na wyczerpaniu. Energia dawno się wyzerowała a przypalające głowę słońce powodowało spustoszenie w myślach. Szaleństwo ogarniało mnie, a Rafała ogarniała rezygnacja. Cóż, każdy ma swój sposób na trudne sytuacje...

Grecja. Tuż przy granicy z Macedonią.
Dostrzegliśmy przydrożną budkę z napojami. Kupiliśmy za drogą wodę. Na nic więcej nie mogliśmy sobie pozwolić, bo po pierwsze kosztowało za dużo, po drugie było mięsne, po trzecie kobieta w okienku nie władała angielskim. Bezsilność i rozpacz odmalowały się na mojej twarzy czerwonym kolorem. Z całej siły uderzyło mnie wielkie załamanie. Byłoby pewnie pozostało z nami dłużej, gdyby nie fakt, że moja zbolała aparycja najwidoczniej wzbudziła opiekuńczy instynkt u trzech siedzących nieopodal typów (celowo używam tego słowa) w luksusowym samochodzie. Owe typy, żałując małej zasmuconej dziewczynki zafundowali nam żarcie, uzgadniając przy tym wegetariańską wersję dla mnie. Ze łzami w oczach pochłonęłam pierwszy tego dnia posiłek i w końcu poczułam się lepiej. Była 16:00.

Pokrzepieni, nie tylko fizycznie, ale też psychicznie, wróciliśmy, by dalej próbować. Tylko, że... w końcu przestało to mieć jakikolwiek sens. Zbliżała się 17:00 a my ciągle tkwiliśmy w niczym i w żaden sposób nie zbliżaliśmy się do celu. Długo rozważaliśmy, ale wyjście było tylko jedno. Podjęliśmy decyzję. Zrezygnowaliśmy. Poddaliśmy się. Po prostu. Po prawie dwóch dniach jechania z Halkidiki do Meteorów po prostu odpuściliśmy. Nie było sensu pchać się tam dłużej, skoro tyle czasu zmarnowaliśmy w jednym miejscu.

Los zbystrzał, odkaszlnął i rozejrzał się wokoło, nasłuchując ze zdziwioną miną...

.Uznaliśmy, że wracamy. 

Los odetchnął z ulgą i z lekkim rozbawieniem oczekiwał na nasz kolejny ruch, czekając aż zorientujemy się, że...

...musimy przedostać się na drugi koniec miasta, żeby łapać stopa w drugą stronę (do Macedonii) na wylotówce, nie na drodze wlotowej... 

Spróbowaliśmy uczynić to za pomocą kierowcy, prosząc o to, żeby wysadził nas gdzieś w jej pobliżu. Niestety - kierowca nie był zbyt przejęty naszym losem i zostawił nas w samym centrum miasteczka. W dodatku nie potrafił powiedzieć nam, w którą stronę powinniśmy się udać, żeby dotrzeć tam, gdzie chcieliśmy. Następną godzinę, albo dwie, zajęło nam ustalenie z mieszkańcami drogi i przemaszerowanie przez całą sieć zabudowań. Nie muszę chyba dodawać, jak wielce niemiłym urozmaiceniem podróży był fakt, że półki w greckim Carrfourze świeciły pustkami i nie można było tam kupić niemal nic do jedzenia... (jeszcze nigdy nie widziałam supermarketu, w którym byłby, np. tylko jeden rodzaj jogurtu! w dodatku naturalny...).  Błądząc po uliczkach, prowadzeni wskazówkami tubylców, o mały włos nie wróciliśmy do miejsca, z którego przywiózł nas nasz ostatni kierowca... Wreszcie przedostaliśmy się na właściwą drogę i mogliśmy znów (ku naszej wątpliwej radości) łapać stopa. Słońce chyliło się ku zachodowi. 


Granica grecko-macedońska.


Po tych wszystkich przebojach zaczęliśmy właściwy odwrót. Od tego momentu dziwo wszystko poszło dużo szybciej. Odkąd tylko zmieniliśmy nasze zamiary, samochody zaczęły się zatrzymywać. Kiedy już naprawdę nie mieliśmy szans na dojazd do Meteorów, zła passa zakończyła się i wszystko wróciło do normy. Zupełnie, jakby ktoś nie chciał, żebyśmy dojechali do zaplanowanego miejsca!

 Jeszcze przed zmrokiem dotarliśmy ponownie w okolice Salonik. Dziwny to był transport - z kierowcą mówiącym wyłącznie po grecku i z jeszcze jednym autostopowiczem z Albanii, nie mówiącym w żadnej ze znanych nas mów. Pokonując kilka problemów technicznych, takich jak ponownie złe wysadzenie nas na środku autostrady, dostaliśmy się na właściwą drogę do przejścia granicznego z Macedonią. Stamtąd zabrał nas kolejny ktoś. Pewnie zresztą na zawsze pozostałby zwykłym kimś, gdyby nie kolejne wspólnie spędzone godziny...

Thanasis okazał się człowiekiem tak niezwykle pomocnym i życzliwym, że nie mogliśmy w to uwierzyć. Po całym tak okropnym dniu nie mieliśmy nawet sił, by marzyć o czymkolwiek pozytywnym. Nie mieliśmy też zbyt dużo sił, by rozmawiać. Po początkowej wymianie zdań zaczęliśmy zapadać w sen i na pewnych odcinkach drogi po prostu odpływaliśmy z realnego świata. Potem wracaliśmy, chwile rozmawialiśmy (łamanym polsko-rosyjskim) i znów zasypialiśmy.
 Thanasis zmierzał do miejscowości położonej kilkadziesiąt km przed macedońską granicą. Dla nas była to gratka, bo oznaczało to prawie 150 km wspólnej przejażdżki. Jakież było nasze zaskoczenie i radość, kiedy stwierdził, że może nas podrzucić do samego końca drogi i wysadzić dopiero na przejściu granicznym! Nie chcieliśmy nadużywać dobroci jego serca, ale nijak było odmówić, skoro zapewnił nas, że nie ma w tym żadnego problemu. Tym większa była nasza wdzięczność, kiedy niedługo po tym zaprosił nas na kolację i zafundował ogromne porcje jedzenia! Po dniu takim, jak ten, czuliśmy się, jak w domu. Zaopiekowani i ugoszczeni. Szczęśliwi. Wzruszeni. 

Thanasis dowiózł nas na miejsce i pożegnał ciepłym słowem. Ofiarował am też na drogę drobny prezent, który potraktowaliśmy, jako amulet na szczęście w podróży. Kiedy odjeżdżał w ciemną noc, wracając w greckie strony, oszołomieni i rozczuleni odprowadzaliśmy go wzrokiem. Spotkanie takiego człowieka w dzień taki, jak ten odmieniło nas zupełnie. Dziękujemy z całego serca.

Ku zdumieni celników przeszliśmy na macedońską stronę. Wyłoniliśmy się "znikąd" i za chwilę  ponownie rozpłynęliśmy się w mroku. Namiot rozstawiliśmy na polu, kilkadziesiąt metrów dalej. Poszliśmy spać.


Radosny poranek na macedońskim polu tuż przy granicy z Grecją.





16 komentarzy:

  1. jeeej, zabrałabym się z Wami w podróż! tyle przygód ;) nie wszystkie pozytywne, ale fun zajebisty.
    o Macedonii i ogólnie o Bałkanach będę niedługo pisać, bo stwierdziłam, że nie wiem NIC o tych krajach... jakby nie istniały w mojej głowie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na Bałkany warto się wybrać ;) Klimat jest neisamowity, zwlaszcza, jesli lubi się kontakt z ludzmi. Jak chcesz zasięgnąć trochę wiedzy, to mozesz poszukać w starszych notkach.

      A taka podróż, jak nasze - zawsze jest w zasięgu ręki - tanio, dokądkolwiek, kiedykolwiek i z przygodami ;)

      Usuń
    2. na pewno pojadę kiedyś w podróż autostop+couchsurfing :) Bałkany na pewno kiedyś zobaczę, chcę zwiedzić wszystkie rewiry tego świata ;)

      Usuń
  2. Witaj, wspaniałe zdjęcia. Zwłaszcza to pierwsze...
    Dziękuje...:)
    W sumie to można uprościć i wykorzystać masę serową, wylewając ją na ułóżone naspodzie biszkopty okrągłe. Musze tak kiedys spróbować.
    Wrócę do Ciebie, żeby poczytać, bo widze tutaj ciekawostki warte poznania.
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja wierzę,że takie historie mają głębszy sens. Być może nie było Wam dane dotrzeć do Meteorów z jakiegoś na szczęście nieznanego powodu. Ale taki dobroczyńca na koniec przygody to jak Anioł po dniu piekła:)
    Podziwiam,że daliście radę w tym greckim słońcu. Kiedy ja trochę pracowałam w Grecji, wychodziłam dopiero wieczorem, bo wcześniej nikt normalny lub zmuszony sytuacją tego nie robił:)
    Aaa i jak możesz to wyłącz weryfikację obrazkową do komentarzy. Mnie też to podpowiedziała jedna osoba:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po całym tym dniu też zaczęliśmy myśleć, że nie udało nam się tam dojechać z jakiegoś poważnego powodu. Może na miejscu była ogromna burza, a może nie było gdzie rozbić namiotu, a może trafilibyśmy tam na złych ludzi? Nie wiadomo, ale skoro żadną siłą nie mogliśmy tam dotrzeć - musiało istnieć jakieś drugie dno. Zwłaszcza, że kiedy tylko zdecydowaliśmy się zawrócić - wszystko poszło, jak z płatka i jeszcze dostaliśmy nagrodę w postaci miłego spotkania. W Grecji wcale nei jest tak trudno złapać stopa, więc (choć to trochę przerażające) musiało o COS chodzic :P

      Weryfikacja wyłączona :)

      Usuń
  4. oo, fajnie, że wyłączyłaś weryfikację :)
    tak, Christian jest bardzo utalentowany, a konkretnie jego kierowca, bo to on to kupił ;p jak będzie Ci się nudziło, to przeczytaj, po prostu żeby mieć pogląd na sprawę :D

    OdpowiedzUsuń
  5. no ciekawie bylo... na tej autobanie czulem sie jak skwarka... a Thanasis naprawde nas wybawil. Dzieki stary;)

    W.

    OdpowiedzUsuń
  6. Podziwiam lekkość pióra, a wyprawy zazdroszczę. Od dawna planuję podróż do Grecji i tego lata byłam niemal o krok od spełnienia tego marzenia, jednak los pokrzyżował mi plany...
    Mam nadzieję, że znajdziesz trochę czasu, żeby odwiedzić mój w sumie wciąż nowy i ciągle ewoluujący blog;)
    Pozdrawiam,
    Pyzoletka z www.pyzoletka.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  7. Ale podroż, ale przygody. I rzeczywiście dobre słowo, a zdjęcia, i to ze słonecznikami, urzekające. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  8. super :) też miałam przygody z autostopem :))
    ciekawie piszesz :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Fajna podróż :)
    A ja tęsknię do lata :D
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  10. no właśnie w Chorwacji porozumiewałam się w miarę po polsku :) na Bałkanach też będę próbować :d

    OdpowiedzUsuń
  11. ależ Ty masz przygód:) tylko pozazdrościć:)

    OdpowiedzUsuń
  12. Dokładnie tak, właśnie jak dorwałam się dzisiaj do tego blogu, to ciężko się od niego oderwać tyle fajnych opowieści z podróży, normalnie pozazdrościć można, a blog naprawdę wciąga ;-) pozdrawiam i czytam dalej :)

    OdpowiedzUsuń
  13. Super zdjęcia ;-) Takie podróże to piękna sprawa a wspomnienia pozostaną na zawsze

    OdpowiedzUsuń