poniedziałek, 6 października 2014

O orientacji w trudnych warunkach, a także o posiłku, który nigdy się nie nudzi.

Wyobraźcie sobie upał. Niesamowity, duszący, obezwładniający... spowalniający ruchy i powodujący, że wasze ciała są ciężkie, lepkie i ospałe. Wasze dłonie puchną i pocą się... W przebłysku świadomości przypominacie sobie, że niczego jeszcze nie jedliście. Ba! Właściwie to nawet niewiele spaliście, bo czy można liczyć jako spanie te kilka godzin spędzonych na metalowej ławce ammańskiego lotniska? No czy można?

Niewyspani, głodni i niesamowicie zgrzani snujecie się w poszukiwaniu... właściwie to sami nie wiecie czego. Ot tak, przemierzacie uliczki i próbujecie zorientować się w terenie. Dopiero wyściubiliście nosy na zewnątrz i próbujecie rozpocząć przygodę. Na głodnego jednak... trochę ciężko. 

Tak właśnie i my... idąc ciągle tą samą ulicą gotowałyśmy się w sobie. To chyba zmęczenie długą podróżą i dawało o sobie znać, bo wydawało nam się, że idziemy już bardzo długo, a kiedy obejrzałyśmy się za siebie, stałyśmy ledwie kilka budynków dalej. Kurz unosił się dookoła, wchodził do oczu i nosa, przyklejał się do spoconych policzków, chciało się pić a woda, którą miałyśmy jeszcze z samolotu była już nieprzyjemnie ciepła. Kto by pomyślał, że tyle trudów można napotkać w centrum miasta tuż pod hotelem? 

Rzut oka na przewodnik i mapę. Tu gdzieś niedaleko powinny być knajpki, czy tez jakiekolwiek budki z jedzeniem i piciem. Wg planu nawet zaraz za tamtą przecznicą! Ruszamy. Docieramy na miejsce i nic nie znajdujemy. Ponownie rzucamy okiem na plan. Obracam go tak, żeby lepiej pasował do naszego położenia. Kierujemy się w drugą stronę, z powrotem. Po przejściu odpowiedniego dystansu, rozglądamy się dookoła. Nic nie widać. To, co powinno być, nie istnieje. Nawet nazwa ulicy jest inna, niż spodziewana. Znów rzut oka na mapę - teraz już żadna  ulica nie jest w miejscu, w którym powinna. Właściwie to wszystkie się poprzestawiały. Ta z lewej strony mapy jest tu koło nas, a ta, co powinna być obok niej, była zupełnie gdzie indziej, kilkadziesiąt metrów wcześniej. Za to ta, która powinna się z nią łączyć tam.... jest... zaraz! Jest tutaj, za rogiem! Niemożliwe! Pogubiłyśmy się w samym środku miasta, mając w ręku mapę! I przysiąc by można, że rzeczona mapa nijak miała się do rzeczywistości. 

No, ale nie o tym chciałam przecież pisać. Wstęp trochę mi się przeciągnął, bo przypomniałam sobie wszystkie perypetie poprzedzające dotarcie do zachwalanej przez Lonely Planet knajpki. Nota bene następnego dnia, już po poprzednim wyspaniu się, nawodnieniu i najedzeniu, uliczki Ammanu uporządkowały się, odpowiednio skurczyły i skupiły w jednym miejscu, dystanse zmniejszyły się a przebycie tych odległości, które dzień wcześniej szacowałyśmy na półgodzinne, zajmowały ponownie 10 minut. ;-) (Zawsze najpierw dobrze wypocznijcie, zanim ruszycie na podbój nieznanego świata ;) )

Tak czy siak, kiedy wreszcie odzyskałyśmy orientację w terenie, wystarczyło, że skręciłyśmy w pierwszą główną ulicę na lewo, idąc główną arterią przejazdową i już byłyśmy na miejscu. Przed nami rozpościerał się widok na WSPANIAŁĄ, ale to naprawdę GENIALNĄ i serwującą PRZEPYSZNE dania, a do tego w PRZYSTĘPNEJ cenie restaurację. Restaurację.... Taaaaak. 

RESTAURACJA HASHEM. Adres: Al-Amir Mohammed St Downtown, Amman 11110, Jordania
























Stoimy chwilę skonsternowane. Nie chodzi o to, że standard nam nie odpowiada. Raczej o to, że spodziewałyśmy się czegoś innego. No i... gdzie jest menu? Cennik? Wchodzimy niepewnie. Od wejścia łapie nas przebiegający kelner i sadza przy stoliku razem z jakimś mężczyzną. Syryjczykiem, jak się za chwilę okazuje. Po chwili przybiega inny i oczekująco wlepia wzrok to we mnie, to w Agę. Patrzymy na siebie, nie wiedząc, co powiedzieć. 

Po chwili pyta:
- One portion?

Taaaaak, ale może byś tak łaskawie powiedział, co serwujecie? Znów patrzymy na siebie, czując się głupio i niezręcznie. Nie znamy ceny, nie wiemy, co nam podadzą, ani ile tego będzie. Skąd mamy wiedzieć, ile i czego nam przyniesie? 

Kelner ponawia pytanie. Ale sam nie chce odpowiedzieć na nasze. Zaczyna się robić naprawdę niezręcznie. Nie rozumiemy siebie nawzajem. Cóż, może to kwestia używania dwóch różnych języków. 
Z pomocą przychodzi nam przydzielony niejako z urzędu współuczestnik nadchodzącej biesiady. I o dziwo sam przejmuje inicjatywę, zamawiając dla nas po jednym wszystkiego, czyli cały zestaw. W zasadzie, jak się okazuje, przyniosą nam do stolika to samo, co jemu. Ale wg niego jedna porcja na nas dwie będzie w zupełności wystarczająca. 

Po chwili wjeżdżają na blat półmiski... a właściwie miseczki... i tacki... a raczej niezbyt równo pocięte kawałki cienkiego białego papieru. Ale na nich, to już same pyszności! Przed nami pojawiają się 4 chlebowe placki, kojarzące mi się z tzw. Chapati (ale mówiąc szczerze, po tym, jak sprawdziłam ile różnych rodzajów pieczywa wypieka się na Wschodzie, nie podejmuję się zgadywać). Zaraz po nich na małej tacce stawiane są brązowe, pachnące i wyglądające na chrupkie, sporej wielkości kulki, przypominające nasze pulpety. Jak się okazuje, są to tzw. falafele - smażone na głębokim oleju kotleciki z ciecierzycy. Następnie z głośnym uderzeniem na stole lądują dwie miseczki z tajemniczo wyglądającymi sosami. Obok nich mała czarka ze zgniecioną czerwoną ostrą papryką, a na koniec mały talerz z byle jak pokrojonymi pomidorami i cebulą, położoną z boku, a wyglądającą, jakby ją ktoś potraktował łopatą. Koło noża chyba nawet nigdy nie leżała. Na tę jakże fantazyjnie wyglądającą sałatkę rzucono kilka, narwanych niemal jak chwasty całych łodyg mięty. Ciężko powiedzieć czy to do smaku, czy do ozdoby...

























Do picia dostajemy dwie szklanki mocno przesłodzonej miętowej gorącej herbaty. W sam raz na taki upał. Ale wszyscy piją. 

Dopiero teraz się rozglądamy uważniej i dostrzegamy, że właściwie na każdym stoliku znajduje się to samo. Wszyscy zajadają się tym samym zestawem i wszyscy popijają parujący napój z wąskich szklanek. Żadnej różnorodności. Ani nawet odrobinki. 

Niepewnie spoglądamy na nasz posiłek. Nie wygląda specjalnie zachęcająco, a do tego nie wydaje się, że jest go wystarczająco dużo dla nas dwóch. Patrzymy pytająco na naszego gospodarza, który zresztą z ochotą przystępuje do tłumaczenia nam, cóż to takiego mamy w miseczkach. Okazuje się, że to bardziej białe, polane z wierzchu solidną porcją oliwy i posypane pokrojonymi ostrymi papryczkami, to hummus. To drugie, ciepłe i różowe, to pasta z fasoli, przyprawiona sokiem z limonki. Pierwsze jest dość ostre, drugie słodko-kwaśne. Falafel chrupie, widać, że jest świeższy niż poranne sprzedawane w piekarniach bułeczki, zaś owy okrągły placek chlebowy sam jeszcze gorący jest na tyle, że przyjemnie parzy w dłonie. Tzn. parzyłby przyjemnie, gdyby było nam zimno. A nie jest. 

Łączymy smaki, wygrzebując z miseczek tak zwane meze, czyli przystawki (lub po prostu "małe potrawy"), nie używamy widelców, ani noży - wszystko je się palcami. Mnie to pasuje, jak najbardziej! Chociaż fajnie by było chociaż móc przed tym umyć ręce. 

Knajpka nie przewiduje korzystania z łazienki. Nie ma toalety, ani nawet kranów. W sumie, to sama wygląda trochę tak, jakby była jedną wielką publiczną... albo przynajmniej dworcową poczekalnią. Kamienna posadzka, plastikowe ogrodowe meble, papiery zamiast talerzy, niezbyt czysta ścierka, którą wycierane są stoły... a w namiastkach sal, bardzo zresztą ciemnych, niewyraźne i bardzo męczące oczy słabe żarówki. 

Ale jedzenie... PYCHA! Naraz falafel okazuje się smaczniejszy niż niejeden kotlet (wegetariański czy nie), hummus jest idealnym połączeniem kremowości z pikanterią, a zarazem syci tak, że niejeden by się nabrał, pasta z fasolki przyjemnie łagodzi poparzenia kapsaicyną, zaś... sałatka z pomidorów i mięty... POEZJA. Nie łączyłam nigdy wcześniej pomidorów z innymi ziołami niż bazylia czy oregano, ale muszę przyznać, że mięta, to jest to. Orzeźwiająca, aromatyczna, wspaniale wręcz komponująca się ze smakiem tego warzywa. 

Kiedy przychodzi nam zapłacić, nasz gospodarz przejmuje rachunek i stwierdza, że miło było mu nas ugościć. Po tym - odchodzi. Dziękujemy mu i kończymy posiłek. Wracamy tam każdego dnia. Po dwa razy - na śniadanie i obiad. Jak jeszcze nigdy  wcześniej, w trakcie wakacji jem cały czas to samo. I to wcale nie dlatego, że nie ma nic innego. To połączenie smaków po prostu nie może się znudzić! 

Z tego samego powodu zamawiamy tez podobne zestawy we wszystkich innych miejscach w Jordanii: 



























Jeszcze tylko... bo wiem, że w Polsce to wcale nie jest popularne i o hummus niezwykle trudno. Ja sama szukałam tygodniami, aż w końcu znalazłam w Krakowie... w sklepie z organiczną żywnością w cenie 17 złotych za pudełeczko! Po tym cennym odkryciu włączyłam google, kupiłam kilogram ciecierzycy i zrobiłam hummus sama. 

SKŁADNIKI:

• 4-6  łyżek ziaren sezamu
• 2-3 łyżki oliwy z oliwek
• czosnek
• cytryna/limonka
• 250 g ciecierzycy (ugotowanej lub z puszki - musi być zimna)
• sól, chilli, pieprz

PRZEPIS:

Na patelni prażymy sezam, aż lekko zbrązowieje. Następnie miksujemy go, dodając oliwę z oliwek. Jeśli mamy w domu, możemy dodać łyżkę, dwie oleju sezamowego, ale ja zazwyczaj nie miałam, a i tak było smaczne :P. 

Do tzw. pasty tahini, którą właśnie zrobiliśmy, dodajemy sok z połowy cytryny/limonki, mały ząbek czosnku, sól, pieprz, chilli (wg uznania). 

Następnie pomału i stopniowo dodajemy ciecierzycę, ciągle miksując. Żeby masa była gładsza i niezbyt gęsta możemy dodać trochę zimnej wody (nie więcej niż 70 ml). 

VOILA! 
I SMACZNEGO :)

10 komentarzy:

  1. na szczescie teraz masz nielimitowany dostep do humusu z morisona w cenie funta za pudeleczko:P a ile roznych smakow...:P

    W.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeszcze tam mnie nie było! :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Ejjj, Kraków niemalźe humusem stoi ;) Z tym, ze rzeczywiście drogim ;) Zainspirowałaś mnie, może mi Marcin zrobi :P
    www.hummus-amamamusi.pl/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, teraz może i stoi, ale jak szukałam 2 lata temu to nie było łatwo. W normalnych sklepach nie uświadczysz, a jak już gdzieś znajdziesz to cena jak z księżyca. Przeciez kg ciecierzycy kosztował wtedy 4 zł, a z tego mozna takich pudełeczek ze 30 zrobic :P

      Usuń
    2. Ps namów Marcina, niech Ci zrobi :D

      Usuń
  4. Dopiszę jeszcze, że zazdroszczę podróży i jedzenia. Ale rak niegroźnie. Dziękuję za sympatycza relację.
    Pozdrawiam! Kama!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Proszę i dziękuję :) I w ogóle dziękuję za tak częste, regularne i ekspresowe wizyty. Bardzo mnie to motywuje :)

      Usuń
    2. się motywuj Laveno, bo nie tylko Kama na wpisy czeka ;)

      pozdrawia i Bridget :)

      Usuń
    3. OOOOooo :') Rozpieszczacie mnie :)

      Usuń
  5. Ale pyszności! To mi przypomina, że dawno nie robiłam hummusu. Najbardziej lubię wersję z czosnkiem i papryczką chilli :)

    OdpowiedzUsuń