sobota, 9 maja 2015

Z Ayuttai do Erawanu, czyli jak pokonać małą odległość w dużo czasu. Cz. I.

Żar leje się z nieba. To dobrze. Jest listopad, więc nie będę narzekać, że mi za gorąco. Zbliża się południe. Idę, uginając się pod ciężarem plecaka i powoli wtapiając się w podłoże. Moje nogi, oblepione potem stają się pomału jednością z asfaltem, który jest pod nimi. Kurz wdziera się do oczu i zostaje na mokrych od gorąca policzkach.


Ayuttaya nie jest długim miastem, ale się takim wydaje,  kiedy się idzie z bagażami. Do tego my musimy dotrzeć dalej, niż tylko do dworca. Wybieramy się do Erawanu, do Parku Narodowego, żeby zobaczyć dżunglę i wodospad.


Jeszcze beztrosko i bez plecorów :)





Przeczytaliśmy, że aby dostać się z Ayuttai do Kachanaburi, z którego już bezpośrednio można złapać coś do Erawanu, należy najpierw złapać transport do miasta, zwanego Suphanburi. Przewodnik nie powiedział nam jednoznacznie gdzie takowy znaleć, a część tubylców patrzyła na nas jak na kosmitów (nie wiedzieć czemu nazwa "Kanchanaburi" też z niczym im się nie kojarzyła). Byliśmy w kropce.

Ruszyliśmy z centrum ulicą Pa Thon Road, minęliśmy postój busów do Bangkoku i wiedzeni wskazówkami napotkanych kierowców (zdecydowanie lepiej pytać kierowców minibusów, niż panie recepcjonistki) trafiliśmy w końcu na małą uliczkę, odchodzącą z głównej drogi w prawo, gdzie znaleliśmy oczekującego na komplet pasażerów minivana do Suphanburi.

Podeszliśmy do kierowcy i upewniliśmy się, czy na pewno jedzie tam, gdzie potrzebujemy. Na to on z przejęciem wskazał głową innego mężczyznę, siedzącego za stolikiem pod ścianą niskiego domku. Niepewnie podeszliśmy do trzymającego plik karteczek starszego pana i powtórzylismy nazwę miejscowości. Pokazał nam na palcach 8 i 0. Zapłaciliśmy 80 bahtów i z radością rozłożyliśmy się na fotelach w ciasnym wnętrzu samochodu.  Obok nas usadowiła się przysadzista Tajka, z rumianą i życzliwą twarzą. Za każdym razem, kiedy napotykała nasz wzrok, uśmiechała się szeroko i pozdrawiająco kiwała głową. Jechała z nami do końca trasy. Jak się okazało, jej zadaniem było skontrolowanie, czy wszyscy z pasażerów mają bilety. Podział obowiązków, jednozadaniowość, misja do wykonania dla każdego - oto azjatycki system pracy.

Po 1.5 godziny byliśmy na miejscu. Stacja przesiadkowa okazała się większa, niż sądziliśmy, dworzec całkiem przyzwoity i spory (z całkiem prężnie działającym biznesem łazienkowym i drobnym zapleczem gastronomicznym), więc szybko zorientowaliśmy się co i jak dalej. Kupiliśmy kolejne bilety u pani siedzącej na środku dworca przy maleńkim biureczku i załadowaliśmy sę do całkiem już dużego autobusu. Bilet kosztował nas około 50 bahtów za 2 godziny przyjemności podróżowania. Byliśmy na drodze do celu.

Tym sposobem pokonywaliśmy odległość 150 kilometrów w 4 godziny. Cudownie! Azjatycko!





Dlaczego aż w 4? Bo azjatycki sposób podróżowania nosi w sobie znamiona celebracji. Okazuje się, że podróżować nie można ot tak sobie, tylko po to, żeby gdzieś dojechać. Po drodze trzeba się jeszcze zatrzymać milion razy, najlepiej na każdym możliwym przystanku, wysikać sobie nerki (bo tak często, to nawet ja nie potrzebuję) i najeść się na wypadek ataku nuklearnego. Nie można przetrzymać głodu/pragnienia/potrzeb fizjologicznych i dojechać gdzieś szybko. Trzeba się delektować samym uczestniczeniem w procesie podróżowania i zatrzymywać się co pięć minut. A to kupić napój, a to przekąskę w woreczku foliowym, a to przejść się i rozprostować kości, bo przecież w ciągu pół godziny niesamowicie zesztywniały, a to kogoś wysadzić, a to kogoś zabrać, a to przeorganizować ułożenie bagaży w przejściu, a to to, a to tamto. Nie jest lekko. Zwłaszcza to wszystko stolerować. 

Umordowani upałem docieramy na miejsce, budząc się z  ciężkiego snu, ukołysani wcześniej podskakującym na wybojach stukotem auta. Jeszcze nie wiemy co dalej, jesteśmy zgrzani i zaspani. Jest około 16:30, za półtorej godziny się ściemni. Chcielibyśmy jechać dalej, bo przecież to jeszcze nie koniec drogi, przed nami jeszcze Erawan, ale czy zdążymy?



4 komentarze:

  1. Ale chociaz odjechaly o czasie? Czy one minute, ten minute? ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. O kurcze! 150 km w 4 godziny? ja to bym chyba jajko zniosła!

    OdpowiedzUsuń
  3. w tym kraju srodki lokomocji w postaci busow nie maja rozkladow jazdy, a jesli maja to sa one misternie ukrywane przed turysta:P busy odjezdzaja zazwyczaj gdy sie wypelnia.

    Jedynie autobusy kursowe maja jakies godziny odjazdow i raczej ich przestrzegaja, ale godzine dojazdu to samemu trzeba odgadnac;)

    W.

    OdpowiedzUsuń
  4. ale odjazd :D po Azji mogę jeździć i w takim tempie :D będę tam najprawdopodobniej w listopadzie.

    OdpowiedzUsuń