środa, 22 lipca 2015

Z Ayuttai do Erawanu, czyli jak pokonać małą odległość w dużo czasu. Cz. III

Następnego dnia wstaliśmy raniutko i skoro świt dziarsko ruszyliśmy przed siebie. Mieliśmy do pokonania około dwóch kilometrów na dworzec autobusowy, a potem zaledwie 70, żeby dotrzeć do Parku Narodowego Erawan. Bułka z masłem. Dwie-dwie i pół godziny, i jesteśmy na miejscu. Przecież to bliziutko. 

Słońce wstało razem z nami. Jeszcze nie jest gorąco, ale już czuć, że powietrze robi się coraz bardziej duszne. Wszystko i wszyscy pomału budzą się do życia. Niewiele sklepików jest otwartych, ale ulice się zaludniają i ruch na drogach się wzmaga. Jesteśmy zadowoleni, ze udało nam się tak wcześnie wydostać z łożek i że prawdopodbnie będziemy jednymi z pierwszych rannych ptaszków w drodze na wodospad. 

Nie!

Nie, nie i jeszcze raz nie! I niech Was nie zwiedzie taka myśl następnym razem. To, że jest lekko przed sezonem, i że turystów nie ma zbyt wielu, wcale nie znaczy, że nie wyrosną spod ziemi w zupełnie ostatniej chwili. To, że 70-kilometrowa trasa przewidziana jest na 2 godziny jazdy, a kolejny autobus zamiast o 8:00 odjeżdża bodajże o 10:00 powinno Was ostrzec i utwierdzić w świadomości, że nie tylko Wy wpadliście na pomysł, by wyruszyć rano. Niech nie zwiedzie Was też myśl, że dużo chętnych oznacza więcej busików, ani że skoro odjazd jest o 8:00, to można zjawić się tylko chwilkę przed. 

Nie!

Kiedy docieramy na miejsce jest 7:40. Szybko odnajdujemy nasz transport - jest najbardziej oblegany na całym dworcu i już z daleka świeci się od nieopalonych twarzy Europejczyków. Ładujemy się do środka. Tylko, że... w środku nie ma już miejsc. 

Rozglądam się niepewnie, ale mam problem nawet ze znalezieniem miejsca do stania. Wnętrze jest małe, ciasne a sufit niski tak, że nawet ja prawie sięgam głową jego powały. Zestawiamy plecaki zaraz za fotelami, jak najbliżej ścianki, żeby być pewni, że nie wylecą przez drzwi, albo nie spadną komuś na nogi. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że to będzie niemożliwe... 

Francuz z malutką córeczką robią mi miejsce. Mała siada ojcu na kolanach a ja dostaję 3/4 fotela. Luksus. Rafał zostaje w przejściu i siada na plecaku. Jesteśmy pełni, tzn. autobus jest. Tzn. właściwie to nie autobus a cos w rodzaju busika. W każdym razie - pełego ludzi. Jedźmy! Dlaczego nie ruszamy? Moglibyśmy być wcześniej, a przecież i tak nikt więcej się nie zmieści... 

W ciągu następnych 15 minut dołączyły do nas przynajmniej dwie pary backpackersów, starszy pan Taj, dwie dziewczyny i jeszcze kilka osób, o których nic więcej nie pamiętam, prócz tego, że były nie mniej zaskoczone, niż my wszyscy.Nie muszę dodawać, że każda z tych osób miała jakiś mały plecak, a owe pary przybyły z regularnymi plecakami podróżnymi? Dla nich też znalazła się przestrzeń. 

Czasem wydaje mi się, że azjatyckie środki transportu publicznego mają w sobie coś z lampy Aladyna. Niby małe, niby obskurne, niby nie ma powietrza i niezbyt czysto, ale jak co do czego, pomieszczą wszystko, co potrzeba. I wiatrak, i lampę i stadko świń, i oczywiście tylu ludzi, ilu wymaga sytuacja. Praktycznie, jak PKP przed świętami, albo w wakacje (tylko, że my to niby ten cywilizowany europejski kraj).

Jedziemy powolutku. Mijamy zakręt za zakrętem. Wyjeżdżamy z miasta, a domki i stragany pomału zamieniają się w dżunglę. Po kilku chwilach nie widać już nic prócz gąszczu drzew i buszu. No i oczywiście poza głowami ludzi, którzy zasłaniają wszystko pozostałe. Nie da się rozglądać. Ba! Nie da się nawet poruszyć. O sięgnięciu do plecaka nie ma mowy. Jest taki tłum, że żeby się nie udusić wszystkie okna trzymamy otwarte, ale wtedy z kolei wieje - wieje niemożliwie. Zasłaniam się ręką, przykrywam szyję cieniutką chustą, którą miałam na głowie i zapadam w ciężki, przerywany co chwilę sen. 

Kiedy się budzę, ten co jechał w otwartych szeroko drzwiach, stojąc jedną nogą w śroku a drugą na schodkach ciągle tam stoi. Nie wypadł, znaczy - dobrze. Ale obok niego stoi ktoś nowy. Nie było go wcześniej! Niesłychane! Zatrzymujemy się znów, by zabrać kolejnych pasażerów. Szaleństwo! Gdzie oni będą jechać? Na dachu? Okazuje się, że wewnątrz było jeszcze całkiem sporo przestrzeni. Ciekawe, czy tlenu wystarczy. 

Skręcamy w lewo. Pniemy się pod górę. Powoli i mozolnie, wszak auto jest już przeładowane a silnik zapewne nie należy do najmocnieszych. Od czasu do czasu podskakujemy na kamieniu i obijamy się na zakrętach. Wjeżdżamy do ostatniej wioseczki. Uświadamiamy sobie, że gdybyśmy dzień wcześniej wybrali się do Erawanu, busik skończyłby swój bieg właśnie tutaj. Po ciemku, z zamkniętym wszystkim i praktycznie bez ludzi. Oddychamy z ulgą. Dobrze zrobiliśmy. Nasz samochodzik ostatkiem sił toczy się finałowe kilka kilometrów pod górę, by wysadzić nas przed główną kwaterą Parku.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz