środa, 30 stycznia 2013

Złota świątynia w Amritsarze. Kilka subiektywnych uwag.

Złota świątynia, Amritsar. 
 Luty 2011r.

Największa świętość Sikhów zamieszkujących region Indii zwany Pendżabem. Zdecydowanie jedno z najklimatyczniejszych miejsc północnozachodniej części kraju. Samo miasto różni się klimatem od radżasthańskich miejscowości – ludzie są tu spokojniejsi, jakby mniej natrętni, nieco bardziej poważni j uduchowieni.Oczywiście unoszący się wszędzie kurz i panujący dookoła zgiełk nie pozwalają nam zapomnieć, w jakim kraju się znajdujemy, ale przecież nie po to wybieramy się do Indii, żeby zapominać.  Niezaczepiani przez aż tak wielką grupę Hindusów, możemy udać się do głównego, najważniejszego miejsca w Amritsarze i poczuć magnetyzm tamtejszej świątyni. Tu i ówdzie potykamy się o śmieci, niedbale rzucone na środku ulicy, ocieramy lejący się z czoła pot i jeszcze na dworcu rozglądamy się za rikszą. Okazuje się, że w mieście najbardziej popularne są riksze rowerowe - nimi też możemy dojechać najbliżej centrum. Uzgadniamy cenę ze szczupłym człowiekiem o twarzy wysmaganej słońcem i wiatrem i ładujemy się... no właśnie - gdzie? Do  pojazdu? Na pojazd? Ciężko jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, bowiem przestrzeni praktycznie nie ma a nas jest tak jakby cztery sztuki (dwie osoby i dwa naprawdę spore plecaki). Siedzisko jest jedno. W dodatku niestandardowe. Jego długość to jakieś 80 cm, szerokość zaś ok. 20. Wymiary byłyby nawet całkiem satysfakcjonujące, gdyby nie fakt, że REALNIE miejsca jest tam dużo mniej - prawdopodobnie pod wpływem słońca wszystko spuchło, napompowało się i uniosło się w górę, formując się w łukowate i nieuginające się siedzenie. Żeby była jasność, łuki były i od lewej do prawej i od przodu do tyłu. Faktycznego miejsca było więc może 60x10 cm. Dodając do tego informację, że ciągle miałyśmy plecaki na plecach (bo nie było ich gdzie ustawić) - wszystko razem stanowiło dość niestabilną konstrukcję. Zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę liczne zakręty i wyboje. Jak na złość, dystans był całkiem spory, więc dobrych kilka(naście) minut jechałyśmy w napięciu, starając się nie stracić dobytku i nie spaść z hukiem na ziemię (przy czym po owej ziemi, cały czas pędziły samochody). My nie pędziliśmy. Definitywnie. Za to w pewnym momencie podjechaliśmy pod gigantyczną górę, pod którą nikt o normalnej wydolności organizmu by nie podjechał. Nie podjechał także i nasz kierowca. Za to bez skrępowania poprosił nas o zejście i pomoc przy pchaniu roweru. ;)



Wreszcie dostajemy się do celu. Mamy bagaże, więc zanim rzucimy się w wir zwiedzania, musimy je gdzieś zostawić. W przewodniku napisano, że darmowy, lub bardzo niedrogi nocleg można znaleźć w samej świątyni. Niech Was jednak ta informacja o "samej świątyni" nie zmyli - żeby odnaleźć opisane miejsce trzeba trochę pobłądzić i odejśc kilkadziesiąt metrów od zabytku. Faktycznie noclegownia mieści się w spotym budynku na tyłach obiektu i poza jego murami. Są tam wspólne i oddzielne pokoje - jeśli ktoś boi się o bagaż, może zamiast bezpłatnego noclegu wybrać bardzo niedrogą opcję spania w prywatnym pokoju. Wszystko jest bezpieczne i nawet w pewnym stopniu europejskie. Po zameldowaniu idziemy na górę, tam napółpiętrach legitymują nas kolejni strażnicy ;). 


Po kilku chwilach poświęconych na odświeżenie i ogarnięcie pakunków, doprowadzamy się do ładu i wyruszamy na rozeznanie. Bardzo nam śpieszno do świątyni - chcemy poświęcić jak najwięcej czasu na dokładną jej eksplorację. 



Zostajemy pouczone, że przed wejściem należy zdjąć obuwie i skarpetki oraz  nakryć głowę (bez względu na płeć) – jeśli nie posiadamy żadnej chustki czy czapki – możemy taką bezpłatnie wypożyczyć od osób posiadających specjalne kosze wypełnione awaryjnymi chustkami dla turystów, a jeśli nie chce nam się nosić ze sobą butów, możemy zostawić je przy odpowiednim stoisku. Nie zwlekamy, zwłaszcza, że głowy i tak mamy chronione przed słońcem. Szybko zostawiamy buty i obmywamy stopy w płytkim brodziku. W tak upalny dzień jest to jedna z przyjemniejszych czynności.
Wewnątrz nie wolno palić ani pić alkoholu. Nie można także zanieczyszczać tamtejszej sadzawki – woda z tego miejsca traktowana jest jako święta – Hindusi nabierają ją do buteleczek, piją i obmywają się nią. Sikhowie są b. przyjaznym ludem, ale wymagają uszanowania ich świętości. Należy także uważać na śliską podłogę, jako że jest bardzo często zmywana przez wolontariuszy. 


Tu można kupić halawę.

Sama budowla, umieszczona na środku zbiornika wodnego (Amrit Sarovar), w którym w dodatku pływają piękne, duże, kolorowe ryby, nazywa się Hari Mandir Sahib. Jest to dwupiętrowy marmurowy budynek pokryty w większości złotem – na ścianach znajduje się ok. 750 kg czystego kruszcu! Przypominać ma ona kwiat lotosu – symbol sikhijskiego poświęcenia dla prowadzenia dobrego i czystego życia. Wiedzie do niej mostek (Guru’s Bridge). W czasie ceremonii zdarza się, że cały wypełniony jest oczekującymi na wejście pielgrzymami – wtedy warto po prostu trochę poczekać na przerzedzenie się tłumu i zwiedzić pobliskie budynki niż stać w b. długiej kolejce. Ludzie odwiedzający to miejsce często przynoszą ze sobą w darze talerze z  halawą – jest to rodzaj deseru ze słodkiej kaszy manny, o lekko brązowej barwie i karmelowym smaku. Na potrzeby świątyni i pielgrzymów sprzedawana jest ona w obrębie murów miejsca. Wszystkie dary są następnie gromadzone w jednym naczyniu i mieszane ze sobą. Przy wychodzeniu, każdy z odwiedzających otrzymuje garść (tak! Nie łyżkę, nie miseczkę, ale garść) owego deseru.




Panienka z okienka, czyli ja.


Aga.

Świątynia jest o tyle ciekawym miejscem, że można tam z bliska przyjrzeć się hinduskim modłom i posłuchać ich pieśni i mantr. W malutkim, przytulnym wnętrzu, na piętrze można przysiąść na dywanie (zalecane siedzenie ze skrzyżowanymi nogami) i obserwować. Na dole zaś odbywają się ceremonie i składanie ofiar przez pielgrzymów. 

Dla mnie było to najbardziej mistyczne, ze wszystkich miejsc, jakie do tej pory odwiedziłam. Energia, jaka emanowała z tego miejsca na mnie oddziaływała z dużą siłą. Podczas gdy do tej pory każdy dzień spędzony w Indiach równał się walce o chwilę spokoju, tutaj można było się wyciszyć, oczyścić i zagłębić w siebie. Nikt nie nagabywał, ani nie próbował na nic namówić. Można było w spokoju przycupnąć i zapatrzyć się przed siebie, podziwiając inne życie i inną kulturę... dostrzegając w odpowiedzi jedynie uśmiech życzliwości a nie wyciągniętą rękę otwierające się usta, które chciałyby krzyknąć "visit my shop, madame!".

 

Warto pozostać w mieście przez cały dzień i odwiedzić świątynię nie raz, ale kilka – o każdej porze dnia, pod wpływem zmieniającego się światła – złoty budynek wygląda zupełnie inaczej. Szczególnie godne uwagi są pory świtu i zachodu słońca.


Wejśćie jest darmowe. 



8 komentarzy:

  1. Świątynia niezwykła, aż czuć potrzebę zadumy. Myślę,ze w takim miejscu można poczuć prawdziwą duchowość, choć może nie ułatwiają tego tłumy turystów?

    OdpowiedzUsuń
  2. Myślę, że uwagi bardzo przydatne, ale mam niedosyt zdjęć. Proszę o więcej. Pozdrawiam ciepło.

    OdpowiedzUsuń
  3. wiesz co, Indie akurat nigdy mnie nie kręciły :) lubię o nich czytać (obyczaje, kultura, to wszystko jest tak niesamowicie inne), ale chyba nie chciałabym jechać. za to do rikszy bym wsiadła! :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo ciekawy post i super zdjęcia :)

    OdpowiedzUsuń
  5. To jedno z ciekawszych miejsc, jakie udało nam się zobaczyć w Indiach. Bardzo klimatyczne i chętnie spędziłabym tam więcej czasu. Z tydzień. Spacerując dookoła, bądź wsłuchując się w modlitwy wiernych lub popadając w zadumę. Chętnie bym tam wróciła.
    Aga

    OdpowiedzUsuń
  6. ciekawe miejsce, ciekawie opisane:) mam jednak niedosyt zdjęć:)

    OdpowiedzUsuń
  7. Nie chciałam przeładowywać notki zdjęciami... następnym razem udostępnię kolejne :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Zdjęcia super, czekam na prześladowanie :) Wspaniałe miejsce.

    OdpowiedzUsuń