niedziela, 15 lipca 2012

Słodkiej irytacji ciąg dalszy. Czym Indie różnią się od kurortów wypoczynkowych i dlaczego bywają denerwujące?



Pierwszy dzień upływa nam na błądzeniu po uliczkach i próbach dotarcia do Czerwonego Fortu, symbolu stolicy. Jest to pierwszy wyjazd, podczas którego dobrowolnie po kilku godzinach rezygnujemy ze zwiedzania na rzecz odpoczynku. Dlaczego? Dlatego, że zmęczenie jest złym doradcą, osłabia zmysły i czujność, i prowadzi do sytuacji takich, jak te opisane wcześniej. 

Gdy podejmujemy próby dotarcia do celu okazuje się, że droga do fortu okupiona musi zostać najprawdziwszym potem z czoła i wszelkimi trudami negocjacji. Rikszarz, zamiast zawieźć nas do miejsca przeznaczenia, funduje nam całą moc atrakcji, wożąc nas po kolejnych jedynych prawdziwych, wiarygodnych i oficjalnych agencjach turystycznych, w których rzekomo mamy kupić bilety. W rzeczywistości są to często liche baraki na zapleczu niczego, w otoczeniu śmietników, a należące do wujków, braci czy znajomych. Wg oficjalnych wersji przedstawicieli tych instytucji – bilety nie są dostępne przy wejściu do zabytku (lub są tam dużo droższe) i należy je nabyć wcześniej. U nich. Przedtem jednak, jako przyzwoici Hindusi, wypytują nas o dalsze plany wycieczki, o miejsca noclegowe, o przejazdy pociągami, o fundusze i… starają się ulepszyć nam życie. Proponują pomoc w załatwianiu wszystkiego, zadają całą masę pytań, żeby sprawdzić, czy to, co mówimy nie jest jedynie „tą przygotowaną mową” i czy ich nie zbywamy. Każą nam opisywać, dzień po dniu kolejne kroki podróży, sugerują, że być może kupiłyśmy zły bilet na pociąg (bo: niektóre są bardzo niebezpieczne, niewygodne, niedobre dla Europejczyków, itp.) – chcą pomagać, załatwiać, sprzedawać, polecać i zmieniać. Przy kolejnym takim przesłuchaniu tracimy cierpliwość. Przerywamy kanonadę pytań i wracamy do wątku nieszczęsnych biletów. Pracownik uśmiecha się, podnosi słuchawkę telefonu i dzwoni gdzieś. W trakcie rozmowy robi coś na komputerze, majstruje przy drukarce i (podobno) próbuje wydrukować bilet. Nie trzeba (bardzo) długo czekać, żeby okazało się, że transakcja jest niemożliwa do zrealizowania, bo akurat coś się nagle stało z drukarką i nie da się tego naprawić. Nikt też nie wie, gdzie najbliżej można znaleźć inne biuro turystyczne (widocznie krąg znajomych się wyczerpał) i nabyć te nieuchwytne wejściówki. Nie ma rady. Trzeba wyjść. Kiedy jednak w kolejnym napotkanym biurze próbują nas nakłonić do ponownego udzielania wywiadu ­­­– rezygnujemy. Już wiemy, że to wszystko to jednak wielka pokręcona siatka znajomości i układów. Zmęczone i poirytowane (już przecież późne popołudnie a my ciągle „nigdzie”) odmawiamy dalszego korzystania z rikszy, ucinamy dyskusję o umowie i poczynionych działaniach, i wyrzucamy kierowcy, że zamiast zabrać nas tam, gdzie się zobligował – wozi nas po szemranych zakamarkach miasta. Uznajemy, że łatwiej będzie na piechotę. Przynajmniej same zadecydujemy – dokąd… O, jakże złudne to było przekonanie! Jak naiwna wiara… W tym momencie bowiem, zamiast rikszarzy, kontrolę nad nami przejmują (wspomniani na początku) przygodni naganiacze, ukrywający się pod przykrywkami zwykłych przechodniów.

         
   Kiedy tak idziemy, mijając mało atrakcyjnie wyglądające budynki, podrzędne sklepiki z tandetą, zaułki pełne śmieci i gratów, i próbujemy dojść do czegoś bardziej interesującego – odkrywamy, że jedynie zapętlamy się w ślepe uliczki i oddalamy od jakiejkolwiek cywilizacji. W zasięgu wzroku nie ma już żadnych turystów, jedynie „tubylcy”, bardzo zresztą zdeterminowani, by nam coś sprzedać. Postanawiamy sprawdzić, gdzie właściwie jesteśmy. Wyjmujemy mapę i tu kończy się nasza inicjatywa. Wokół nas pojawia się wianuszek doradców (nie mam pojęcia skąd się raptem wzięli w takiej liczbie). Wianuszek ów najpierw się dopytuje, czego szukamy, potakuje głową ze zrozumieniem, rozgląda się na boki, po czym poszczególne składowe wianuszka kolejno wygłaszają swoje opinie, wskazując dowolne w zasadzie kierunki. W tym czasie przystają obok nas nowi przewodnicy, którzy nie pytając nawet, czego szukamy, oferują zaprowadzenie do dobrego miejsca. Zmęczony i zgrzany człowiek, który chce kupić butelkę wody, słysząc od każdego, że wskaże mu drogę do „dużej, długiej ulicy, na której jest wiele różnych sklepów” zaczyna sądzić w swej naiwności, że wszyscy wypowiadają się na temat jednej i tej samej lokalizacji, jakiegoś deptaku czy pasażu, czegoś w rodzaju centrum. Zawierza więc i rusza za pierwszą z brzegu bardziej przekonywującą osobą. Idzie, idzie, idzie… aż w końcu po 15 minutach takiej drogi – wątpi. Ciągle jest nigdzie, właściwie prawie w tym samym miejscu, z którego wyruszył. Przystaje się znowu, żeby spojrzeć na mapę i zorientować się, co się dzieje. Sytuacja powtarza się. I znowu. Potem w końcu traci cierpliwość i zbywa wszystkie przyjacielskie oferty pomocy. Porusza się sam, dziękując za zapewnienia, że to wszystko w dobrych intencjach, że jesteśmy wszyscy przyjaciółmi i, że tym razem to już naprawdę pójdziemy tam, gdzie mieliśmy iść. W końcu jednak trafia się chłopak, z młodszym chłopczykiem, którzy wykazują na tyle umiejętności perswazyjnych, że udaje się im nas przekonać. Rozmawiamy o jakiejś szkole o tym, że gość nie ma z kim poćwiczyć angielskiego, bla bla bla, wszystko wydaje się dość wiarygodne aż do momentu, kiedy idąc bez końca trafiamy wreszcie na jakąś uliczkę z jednym maleńkim sklepikiem. Okazuje się, że jesteśmy u celu! Może to nie to, czego się spodziewałyśmy, ale za to naprawdę warto odwiedzić tę budkę z pamiątkami, bo towary są „najlepszej jakości”! Tylko, że właścicielem jest wujek. O ironio i zgrozo! Tak, jak stałyśmy, zawróciłyśmy na piętach i złe ruszyłyśmy w przeciwnym kierunku, gonione najzwyczajniej w świecie zaskoczonymi głosami naszych przewodników. 

Typowe "sklepiko-stragany" w Indiach.





6 komentarzy:

  1. chyba cholery bym dostal z takimi naganiaczami. masakra jakas. pewnie po kilku dniach da sie jakos przyzwyczaic i uda sie wypracowac technike zbywania ich, ale na poczatku faktycznie musi byc ciezko. moze ktos kto pierwszy raz bedzie sie tam wybieral i trafi na tego bloga to uda mu sie zaoszczedzic troche czasow i nerwow bo chociaz ze slyszenia bedzie wiedzial jak to wyglada.

    wszebor

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj tak, Indie wymagają wiele cierpliwości i asertywności. Warto się sprawdzić w tej materii... Sprawdzonym sposobem na to, by zaprzestali mówić do Ciebie po "ichniemu" - zacząć mówić do nich po polsku ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja bym chyba nie wytrzymał - nie mam cierpliwości do czegoś takiego. Straciłbym ją chyba bardzo, bardzo szybko i użył wielu bardzo ordynarnych słów. Dlatego chyba nie wybiorę się do Indii.


    Wik

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja też miałam dość i myślałam, że nigdy więcej. Teraz, z perspektywy półtorej roku zaczynam tęsknić, bo to jednak mimo wszystko ciekawy kraj :)

    OdpowiedzUsuń
  5. W Indiach najlepiej jest z lotniska wziąć pierwszy autobus/pociąg jak najdalej od miasta. Duże miasta i miejsca turystyczne generalnie omijać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zależy, co chcesz zobaczyć. Jeśli jedziesz zwiedzać zabytki i stykać się z historią i kulturą to mimo wszystko w mieście masz większe szanse. Historycznie ważne miejsca nie znajdują się w wioskach i siłą rzeczy są turystyczne, co nie znaczy, że są złe. Jeśli chcesz uciec od cywilizacji i obserwować zwykłe życie na prowincji, to faktycznie, możesz odjechać na bok, ale nie polecałabym tego komuś, kto jedzie tam po raz pierwszy - wg mnie głęboka woda, jak na start a i też sens wowczas niewielki.

      Ja generalnei lubie uciekać w mniej turystyczne miejsca i przyglądać się zwykłemu życiu, jednak w Indiach jest tego tyle na kazdym kroku, ze wcale nie trzeba sie pchać specjalnie daleko w dzicz.

      Idac jednak tym tropem - z dala od turystycznych miejsc można uciekać w każdym kraju i Indie nie mają tu wg mnie żadnego priorytetu. :)

      Usuń