Jak
się zaczęło? Powoli, ale wcześnie – gdy miałam 14 lat. Najpierw były to krótkie
dystanse, zaledwie kilkunasto czy kilkudziesięciokilometrowe. Z czasem przyszła
kolej na dłuższe trasy, ale też – początkowo tylko po Polsce – na Mazowsze do
stolicy, albo do Małopolski - do Krakowa. Z Mazur to już nie lada wyczyn. Tym
bardziej godny wspominania, kiedy powodem pierwszej przejażdżki na prawie 600 km
jest… zawiezienie papierów na uczelnię. Tak też zaczęła się moja
przygoda z UJ. Początkujący student pieniędzy jeszcze zbyt wiele nie ma, ale ma
wakacje i śmiało może je poświęcić na zdobywanie nowych doświadczeń. To było
jedno z nich. Kolejne przyszły szybko, ale o tym później. Towarzyszyła mi Aga. Dodam
jeszcze nawiasem, że przybyłyśmy na miejsce jeszcze zanim pociąg, którym
mogłybyśmy się przemieszczać, wjechał na stację dworca.
Mamy więc
już pierwsze powody, dla których warto kultywować autostopowanie. Przede
wszystkim – jest za darmo. Po drugie – jest interesującym doświadczeniem, które
uatrakcyjnia naszą wycieczkę. Po trzecie – zwłaszcza w polskich warunkach i na
długich trasach – wyprzedza zawrotną prędkość, jaką oferują koleje „państwowe”
i autobusy międzymiastowe.
Kiedy już oswoiłyśmy się z jednodniowymi trasami, przyszła kolej na wypady dalej. Spróbowałyśmy sił w Szkocji (na miejsce dotarłyśmy samolotem). Pamiętam jak dziś, obawy, jakie towarzyszyły nam na kilka dni przed wyruszeniem w podróż… czy się uda, czy damy radę coś zobaczyć, czy w ogóle nasz plan wypali, jak się wydostać z lotniska i jak dotrzeć… gdziekolwiek? "Niektórzy" nawet nie mogli spać w nocy, kiedy leżałyśmy już w "przepysznie" rozbitym namiocie gdzieś na polu kilkaset metrów od lotniska (w o dziwo cichym miejscu)… ;) O poranku okazało się jednak, że… nie ma się czego obawiać i wszystko działa znakomicie! Tylko trzeba przyzwyczaić lewą rękę do trwania w nienaturalnej dla niej pozycji. Wszak do lewostronnego ruchu nie była jeszcze przekonana.
Zjeździłyśmy
całą Szkocję, docierając wszędzie tam, gdzie planowałyśmy. W ten sam sposób rok
później zdobyłyśmy Norwegię, choć niestety nie całą – gdy ma się do dyspozycji mniej niż 2 tygodnie, wielkiego szumu się nie zrobi. Zwłaszcza, gdy cały kraj
leży w górach a sieć dróg czasem bardziej przypomina skręconą i zwiniętą linę
aniżeli szeroką szosę. Chociaż jakości dróg nie można Norwegom odmówić, to już
radosne serpentynki, którymi przemierza się ich absolutnie najpiękniejszy kraj
pod słońcem – „nieco” opóźniają podróż. Za to JAAAAKIE widoki… No, ale – coś za
coś. Powyżej Trondheim odjechać się nie udało, więc Lofoty ciągle czekają i
proszą, żeby do nich wrócić.
Potem poszło
już z górki – były wyprawy do Francji i Hiszpanii, była wspomniana przygoda w
Jordanii i odwiedzone już z kolei z Rafałem: Estonia, Dania, Słowenia,
Macedonia i fragment Grecji. Przez te prawie 10 lat zebrało się tego trochę…
Każdy wypracowuje swoje własne
metody autostopowania, żeby przemieszczać się jak najskuteczniej i najszybciej. Każdy też powinien trzymać się pewnego niepisanego kodeksu,
który z autostopowiczów tworzy swego rodzaju wspólnotę. Wtedy i podróżowanie jest przyjemniejsze i jakoś tak - bardziej lekko na sercu. Zdarza się jednak, że niektórzy zapominają o dobrym wychowaniu...
Na czym ów kodeks polega?
Otóż, przede wszystkim na
zachowaniu kultury i grze fair. Spotykając na swej drodze innego podróżnika
nigdy, ale to przenigdy nie powinniśmy stawać przed nim. Pamiętajmy, że był on
tu przed nami wcześniej, stoi dłużej niż my, może być bardziej zmęczony i ma
święte prawo do pierwszeństwa. Zawsze więc zajmujemy miejsce ZA nim. I tu
UWAGA: przynajmniej KILKA metrów ZA nim. Nie zaraz obok (jak to czasami się
zdarza), bo wówczas wyglądamy jak jednolita grupa, która chce się zabrać w
tłumie. Najlepiej, jeśli odejdziemy jakiś kawałek (o ile jest taka możliwość), tak,
żeby w ogóle nie było nas widać. Jeśli nie ma takiej możliwości, po prostu
zachowajmy się tak, jak sami chcielibyśmy zostać potraktowani przez innych. To
najważniejsze. Poza tym – możemy się przywitać, pogadać, wymienić kilka słów,
życzyć powodzenia. W końcu nam wszystkim zależy na tym, by podróż upływała nam
w jak najlepszej atmosferze. Zdarzają się jednak i takie przypadki, że natykamy
się na kogoś, kto w autostopowicza zmienił się zupełnie chyba przypadkiem…
słyszałam niedawno historyjkę o dwóch panienkach w okolicach Krakowa, które
mimo, że z wyglądu niepozorne, najwyraźniej przekonane o swej wyjątkowości,
zignorowały to wszystko, co opisane powyżej (nie sądzę zresztą, żeby ich uszy w
ogóle o zasadach dobrego wychowania słyszały) i zrobiły dokładnie odwrotnie. W
dodatku na zwrócenie im uwagi zareagowały bluzgami i chamstwem. Tego NIE LUBIMY
i piętnujemy.
Nie lubimy też pozostawiania po sobie śmieci w miejscach, gdzie łapiemy stopa. Nic nam się nie stanie, jeśli zabierzemy je ze sobą, zamiast zostawiać je na bezdrożach, gdzie nikt ich nie uprzątnie.
![]() |
Aga autostopuje. |
A metody?
Jak już zaznaczyłam wyżej - każdy
ma swoje. Przez wiele lat można sobie to i owo wyklarować i dostosować do
swoich potrzeb. Jak to się mówi - człowiek uczy się na błędach. Nauczyłam się i
ja.
Tak jak strategia podróżowania
nie ma większego znaczenia przy przemieszczaniu się między sąsiednimi miastami,
tak kiedy już w grę wchodzi większa stawka - ma znaczenie zasadnicze. Jedna
dobra decyzja może nas uszczęśliwić na długie godziny, ale i jeden błąd może
spowodować, że utkniemy w miejscu i dłuuuuugo nigdzie się nie ruszymy. Tak było
kiedyś... w Poznaniu.
Pewnego pięknego, letniego,
bardzo ciepłego dnia, wraz z moim kolegą zmierzałam ze wschodniego krańca
Polski, na zachodni. Wybieraliśmy się na Woodstock.
Wyruszyliśmy ok. 8:00 (bo jakoś nie idzie mi wstawanie wraz ze słońcem) i od
razu niemal mieliśmy szczęście. Dwoma rzutami dostaliśmy się do Torunia, potem
hyc, hyc i byliśmy w Poznaniu. Wybiła 16:00. Fantastyczny czas, rewelacyjny
wręcz! Kierowca (jako, że nigdy wcześniej nie byliśmy w tym mieście),
powiedział, że wysadza nas tak, żebyśmy mogli sobie coś spokojnie złapać... Nie
mogliśmy. Ani niczego złapać, ani pojechać autobusem, bo staliśmy, jak się
wkrótce okazało - na samym początku jednego przecież z największych miast
Polski. Minęła godzina.
Wróciliśmy się parę kilometrów jakimś przypadkowym samochodem, do obwodnicy, żeby nie tłuc się przez zatłoczone centrum. Wydawałoby się, że sytuacja jest do uratowania. Nie była. Minęła druga godzina.
Żar lał się z nieba a z nas lał się pot. Obficie. Temperatura odczuwalna przy asfalcie dochodziła do 45 stopni o czym radośnie informował nas sygnalizator nad jezdnią. Podeszliśmy jeszcze kawałek (choć żeby ściślej rzecz ująć, powinnam nie dodawać zdrobnieniowej końcówki). Stanęliśmy w "lepszym miejscu". Była duża zatoczka i cień. Wszystko było lepiej. Znów szansa. Minęła trzecia godzina.
Po jakiejś wieczności zatrzymał się ktoś. WRESZCIE! Ale nieeeee, jak tylko wsiedliśmy, okazało się, że pomylił kierunki i jedzie w zupełnie inną stronę. Wszystko od nowa. Kiedy już tak umordowani po prostu szliśmy przed siebie - po kolejnej godzinie, myśląc, że los się odwróci - doszliśmy do... miasta. Obwodnica skończyła się, jak ręką odjął i wkroczyliśmy między zabudowania, pasy na jezdni, stacje benzynowe i światła uliczne... Tego było za wiele... Była 20:00. Po 4 godzinach ciągle byliśmy NIGDZIE.
A tak dobrze się zapowiadało... Zrezygnowani, zdołowani i zmęczeni powlekliśmy się na stację, żeby kupić coś do picia i odsapnąć chwilę. Chcieliśmy nawet przejechać się na wylotówkę autobusem, ale nikt nie potrafił nam powiedzieć, do którego powinniśmy wsiąść. Wreszcie, w akcie desperacji, rozpoczęliśmy pytać kierowców, czy nie jadą może w naszą stronę i czy nie pomogliby nam się wydostać z patowej sytuacji. Nie jechali.
Wróciliśmy się parę kilometrów jakimś przypadkowym samochodem, do obwodnicy, żeby nie tłuc się przez zatłoczone centrum. Wydawałoby się, że sytuacja jest do uratowania. Nie była. Minęła druga godzina.
Żar lał się z nieba a z nas lał się pot. Obficie. Temperatura odczuwalna przy asfalcie dochodziła do 45 stopni o czym radośnie informował nas sygnalizator nad jezdnią. Podeszliśmy jeszcze kawałek (choć żeby ściślej rzecz ująć, powinnam nie dodawać zdrobnieniowej końcówki). Stanęliśmy w "lepszym miejscu". Była duża zatoczka i cień. Wszystko było lepiej. Znów szansa. Minęła trzecia godzina.
Po jakiejś wieczności zatrzymał się ktoś. WRESZCIE! Ale nieeeee, jak tylko wsiedliśmy, okazało się, że pomylił kierunki i jedzie w zupełnie inną stronę. Wszystko od nowa. Kiedy już tak umordowani po prostu szliśmy przed siebie - po kolejnej godzinie, myśląc, że los się odwróci - doszliśmy do... miasta. Obwodnica skończyła się, jak ręką odjął i wkroczyliśmy między zabudowania, pasy na jezdni, stacje benzynowe i światła uliczne... Tego było za wiele... Była 20:00. Po 4 godzinach ciągle byliśmy NIGDZIE.
A tak dobrze się zapowiadało... Zrezygnowani, zdołowani i zmęczeni powlekliśmy się na stację, żeby kupić coś do picia i odsapnąć chwilę. Chcieliśmy nawet przejechać się na wylotówkę autobusem, ale nikt nie potrafił nam powiedzieć, do którego powinniśmy wsiąść. Wreszcie, w akcie desperacji, rozpoczęliśmy pytać kierowców, czy nie jadą może w naszą stronę i czy nie pomogliby nam się wydostać z patowej sytuacji. Nie jechali.
Wreszcie znalazł się chłopak, który dzięki SIBI radio złapał nam człowieka, jadącego prawie do Kostrzyna. Po pięciu godzinach, wreszcie ruszyliśmy dalej. Powróciła nawet nadzieja, że dotrzemy do celu jeszcze tego samego dnia...
Powróciła jednak na krótko, bo jakieś 30 km przed metą, jedna z opon TIRa naszego wybawiciela... wybuchła. Usłyszeliśmy tylko wielki HUK i samochód zatrzymał się. Kiedy wysiedliśmy w ciemnym niczym, zobaczyliśmy, że z opony pozostały tylko strzępy, rozrzucone w dodatku na długości kilkunastu metrów. Cieszyliśmy się, że nie spowodowało to większego wypadku. Na miejsce jednak nie dotarliśmy tego samego dnia, bo resztę trasy przebyliśmy z prędkością 10 km/h z prowizorycznie (przy światłach latarek od zapalniczek) wymienionym kołem.
Na Woodstock się spóźniliśmy, docierając w piątek koło popołudnia.
Tak może potoczyć się podróż (może bez tych skrajności o wybuchających częściach samochodu), jeśli podejmujemy błędne decyzje...
O czym więc pamiętać i do czego się stosować podczas łapania stopa? Czego unikać i za wszelką cenę omijać? Jakie ja mam strategie i taktyki, które działają zawsze, lub z kolei stanowią "ostatnią deskę ratunku"? Co może nas czekać? Co może grozić a co może spotkać miłego?
Odpowiedzi na te pytania postaram się udzielić w kolejnej notce.
Bądźcie ze mną i śledźcie nowe wpisy. Zapraszam! :)
Kwiatek na klamotach. |